W sidła lumpeksów, jak oceniają specjaliści od leczenia uzależnień, wpada coraz więcej Polek skuszonych okazją szybkiego poprawienia sobie nastroju. "Zamiast lampki wina czy tabliczki czekolady, ruszamy na zakupy. Za niewielkie pieniądze możemy wyjść z pełną siatką ubrań. A potem okazuje się, że wydaliśmy o wiele więcej, niż sądzimy, i kupiliśmy masę rzeczy, których nigdy nie ubierzemy" – tłumaczy terapeutka uzależnień Monika Ciszek-Skwierczyńska.
Teresa Kokosza, która prowadzi second hand na warszawskim Mokotowie, spotyka wiele kobiet uzależnionych od zakupów. "O, ta blondynka w spódnicy jest u mnie codziennie, zawsze o tej samej porze" - mówi przyciszonym głosem. Grzebiąca w stertach ubrań Ewelina przyznaje, że idzie do pracy piechotą, bo po drodze mija dwa ciucholandy. Wchodzi do każdego i rzadko wychodzi z pustymi rękami. "Mam dorastające dzieci. Jest kogo ubrać" – tłumaczy i pakuje do koszyka damskie spodnie, które przed chwilą sama mierzyła. Bo – jak tłumaczą specjaliści od uzależnień – zakupoholiczki za nic nie chcą się przyznać, że mają problem.
"Zakupy odprężają" – twierdzi kosmetyczka Marta. "Kiedy pokłócę się z mężem, szef mnie zirytuje, robię sobie prezent" – dodaje nauczycielka Małgorzata.
Uzależnione od ciucholandów zazwyczaj ukrywają przed bliskimi swój nałóg. Tak jak wykładająca na uczelni Krystyna, której mąż protestuje przeciwko kolejnym zakupom. "Znalazłam na to sposób: nowe rzeczy pakuję do szafki na buty. Wyjmuję je, gdy jestem sama" – zwierza się. Podobną taktykę stosuje Elżbieta – ubrania dla synka przynosi do domu oficjalnie, ale swoje musi przemycać, bo narzeczony zarzuca jej, że niepotrzebnie wydaje pieniądze, a mają przecież wziąć kredyt na mieszkanie.
"Ciuchary”, jak same o sobie mówią, zostawiają w lumpeksach naprawdę spore pieniądze: nawet 500 – 600 zł za jednym razem. "Gdy pod koniec miesiąca w domowym budżecie jest dziura, postanawiam, że zrywam z tym. Wytrzymuję tylko do następnej dostawy towaru" – zwierza się Krystyna. I niechętnie przyznaje, że jest chyba uzależniona od wizyt w ciucholandach.
Takich jak ona są w Polsce prawdopodobnie tysiące, choć nie ma na ten temat oficjalnych danych. W Wielkiej Brytanii w szpony zakupoholizmu wpadło już ponad 15 proc. dorosłych obywateli. U nas jest zapewne podobnie.
UZALEŻNIENIA MOŻNA LECZYĆ
Małgorzata Kolińska-Dąbrowska: Co kręci przy kupowaniu w ciucholandach?
Bohdan Woronowicz*: Samo kupowanie. A to, że te rzeczy są tanie wyzwala jeszcze większe emocje.
Kiedy miłośniczce second handów powinna zapalić się w głowie czerwona lampka?
Bywa, że się nie zapala. Najważniejsza jest jednak odpowiedź na pytanie, dlaczego to robimy? Jeżeli zakupy są jedynym sposobem poprawiania sobie samopoczucia, to niedobrze. I kolejny niepokojący sygnał – jeżeli idziesz do lumpeksu kupić bluzeczkę, a wychodzisz z naręczem ciuchów, to znaczy, że już się nie kontrolujesz.
I trzeba zacząć myśleć o terapii?
Najpierw należy sobie zdać sprawę z tego, że mamy do czynienia z uzależnieniem, i to takim, o którym jeszcze się nie mówi. Przez parę lat ciucholandy były miejscem dla biednych, a teraz nikt się nie wstydzi odwiedzania takich miejsc, panuje wręcz moda na ubrania z drugiej ręki. Koleżanka się ubiera w lumpeksach, mówią o tym publicznie gwiazdy, więc i ja idę.
Jak się wyzwolić z nałogu?
Można nie nosić karty kredytowej albo nosić przy sobie mało pieniędzy. A najlepiej poprosić o pomoc terapeutę uzależnień.
*Bohdan Woronowicz jest doktorem, psychiatrą, specjalistą terapii uzależnień