p

Zachód potrzebuje nowej umowy społecznej

Philip Longman

socjolog

Reklama

Przyczyny spadku liczby urodzeń w różnych krajach nie są takie same. Na przykład w niektórych krajach katolickich, takich jak Hiszpania, Włochy, ale także Quebec, problem wynika w znacznej mierze z faktu, że Kościół katolicki utracił zaufanie młodych ludzi. W Hiszpanii i we Włoszech instytucja ta jest negatywnie kojarzona z faszyzmem, a w Quebecu - z ambicjami mocarstwowymi Wielkiej Brytanii, by sprawować kontrolę nad Kanadą. W konsekwencji nastąpił odwrót od wszystkiego, co jest kojarzone z Kościołem - włączając w to stosunek do płodności. Wynika z tego, że paradoksalnie, najniższą liczbę urodzin mają państwa dawniej bardzo katolickie.

Polska, mimo swego katolickiego charakteru, należy według mnie do innej kategorii. W Europie Wschodniej i Południowej negatywny przyrost naturalny to głównie efekt transformacji, jaka nastąpiła po 1989 roku. Mieszkający tam młodzi ludzie napotykają dziś ogromne trudności w realizowaniu swoich celów życiowych, trudno jest im też znaleźć odpowiednią ścieżkę kariery i się na niej utrzymać. Pamiętajmy także, iż w niektórych państwach bloku wschodniego, jak na przykład w Związku Radzieckim, istniały pewne ułatwienia dla rodzin, które chciały mieć dzieci. W momencie, gdy reżim upadł, skończyły się one i przyrost naturalny zaczął gwałtownie spadać. Ludziom wydawało się, że państwo nadal będzie ich finansowo zachęcać do tego, by posiadali dzieci, jednak okazało się to już niemożliwe.

Myślę, że tendencja demograficzna, którą obserwujemy dziś na Zachodzie, sama ulegnie odwróceniu. Następne pokolenie będzie nieliczne, jednak zapoczątkuje zupełnie inne myślenie o rodzinie. Rodzice, którzy to pokolenie wychowają, będą kłaść nacisk na konieczność posiadania dzieci, niezależnie od tego, czy ekonomicznie się to opłaca. To sprawi, że przyszłe generacje mogą być bardziej tradycyjnie religijne, patriarchalne, mniej materialistycznie nastawione do życia. I - co ważniejsze - ta nowa generacja będzie się składać zarówno z chrześcijan, jak i z muzułmanów. Pamiętajmy, że w historii zdarzały się już podobne wypadki - mam tu na myśli choćby starożytny Rzym. Elity, które traciły wolę reprodukcji, były wtedy po prostu zastępowane przez inne.

Reklama

Jeśli chodzi o politykę prorodzinną, zauważmy, że współcześnie nie ma właściwie państw, którym udałoby się w sposób trwały podnieść liczbę urodzeń. Można oczywiście argumentować, że gdyby nie działania rządu w Szwecji, przyrost naturalny w tym kraju byłby jeszcze niższy, jednak nie wiemy tego z całą pewnością.

Jedyną polityką, która moim zdaniem mogłaby przynieść odpowiednie rezultaty, jest ułatwianie startu młodym ludziom, myślenie o przyroście naturalnym w kategoriach długiego trwania oraz podejmowanie działań, które w pierwszej chwili mogą nie kojarzyć się z rodzeniem dzieci. Aby to zrozumieć, należy zadać pytanie, dlaczego Stany Zjednoczone to jedyne wysoko uprzemysłowione państwo zachodnie, gdzie przyrost naturalny jest dość wysoki. Udało się to z kilku powodów - za kluczowy uważam okoliczność, iż młodym ludziom, którzy chcą mieć dzieci, ułatwia się kupno domu. Sąsiadująca ze Stanami Zjednoczonymi Kanada, gdzie przyrost naturalny jest równie niski jak w Europie, ma zupełnie inną politykę związaną z budownictwem: młode małżeństwa muszą zaoszczędzić około 20 proc. wartości mieszkania, zanim mogą je kupić - jest to oczywiście bardzo trudne.

Poza tym istotne są podatki. Być może rodziny mające więcej niż dwoje dzieci w ogóle nie powinny płacić podatków. Byłoby to uzasadnione faktem, że uiściły podatkową daninę w inny sposób: dając życie komuś, kto za 20 lat sam będzie płacił państwu pieniądze. Sprawą zasadniczą jest też polityka pracodawców - rodzice powinni być przez nich w jakiś sposób wynagradzani za trud wychowania potomstwa.

Obok spadku liczby urodzeń, obserwujemy dziś gwałtowne starzenie się Europy. Europejskie społeczeństwo odczuwa potrzebę imigracji, ale zarazem boi się przybyszów. Gdyby miało więcej własnych dzieci, czułoby się bezpieczniej. Kluczowe pytanie, które powinniśmy sobie zadać w tym kontekście, dotyczy tego, czy napływ ludności muzułmańskiej musi koniecznie prowadzić do ostrego zderzenia cywilizacji. Wierzę, że dwie tradycje mogą się w Europie porozumieć.

Z całą pewnością powinniśmy dziś także zastanowić się nad tym, jak powinno wyglądać państwo socjalne. Kraje, które rozwijają ten model państwa, wspierają przede wszystkim ludzi starszych, choć to nie oni są naszą przyszłością. Państwo musi się zmienić tak, by ludzie znów byli przekonani, iż lepiej jest mieć dzieci, mimo że ich wychowanie wymaga sporych finansowych nakładów. Musimy przemyśleć dokładnie, na czym dziś powinna polegać umowa społeczna między rządzącymi a rządzonymi, rozumiana jako porozumienie między państwem a rodzicami.

przeł. Karolina Wigura

p

Europa musi odnaleźć równowagę

Jeremy Rifkin

ekonomista

Termin "ekonomia" wywodzi się od greckiego słowa "oikos", którym określano rodzinę. Pierwotnie czynności ekonomiczne wiązano właśnie z gospodarstwem domowym. Dzisiaj nie jest ono już podmiotem ekonomicznym - stała się nim jednostka ludzka. Zmiany te wynikają z faktu, że w świecie wysoko rozwiniętej techniki, w którym żyjemy, gospodarstwo domowe jako podmiot ekonomiczny nie przynosiłoby po prostu zysku. Model rodziny patriarchalnej, w której mężczyzna był dominującą postacią w domu, a przeznaczeniem kobiety było rodzenie dzieci, przestał być funkcjonalny, a w konsekwencji - zanikł.

Zmiany, jakie zaszły w sposobie pojmowania i funkcjonowania rodziny, i związany z nimi spadek liczby urodzin postawiły przed krajami europejskimi nowe zadanie. Muszą one odnaleźć równowagę między przyjmowaniem imigrantów a reformą systemów zabezpieczeń socjalnych, tak by zmniejszyć subsydia dla przedsiębiorstw na rzecz pieniędzy przeznaczonych na wsparcie dla rodzin. W Polsce, podobnie jak w każdym innym państwie europejskim, fundamentalnym priorytetem społecznym musi być zwiększanie możliwości reprodukcyjnych społeczeństwa. Ta polityka może być owocna - widać to na przykładzie państw skandynawskich, ale także Francji, gdzie do szkoły posyłane są już trzylatki, dzięki czemu rodzice nie muszą zaprzątać sobie głowy szukaniem dla nich opiekunek.

Musimy sobie jednak zdawać sprawę z tego, że nawet jeśli rozrodczość wzrośnie, nie odwrócimy istniejącego już trendu demograficznego. Pojawia się więc fundamentalne pytanie: jak zrównoważyć napływ imigrantów? Jak zapobiec zmianie Europy w zamkniętą fortecę, ale też nie dopuścić do nieograniczonego napływu nowej ludności? Tak pojęta równowaga miałaby pozytywne skutki, takie jak choćby odmłodzenie europejskiego społeczeństwa, przypływ nowych idei i koncepcji filozoficznych czy nowa różnorodność. Staje jednak przed nami wyzwanie takiego zintegrowania przybyszów, by akceptowali oni europejski pluralizm i podstawowe składniki tego, co nazwałbym "europejskim marzeniem".

Chociaż wielu Europejczyków obawia się masowej imigracji kojarzonej z fundamentalizmem islamskim, to jednak musimy zdawać sobie sprawę z tego, że "europejskie marzenie" może zostać zrealizowane lub ponieść porażkę, zależnie od tego, czy Stary Kontynent będzie potrafił uczynić islam częścią własnej kultury. Marzenie, o które mi chodzi, jest oparte na idei włączania składników obcych kultur do kultury rodzimej, na odpowiedzialności za każdą jednostkę ludzką, wielokulturowości i wierze w istnienie praw przynależnych każdej społeczności, a także - wierze w możliwość podtrzymania pokoju. To w istocie marzenie globalizacyjne. A zatem nie możemy jednocześnie rozwijać takich idei i zamykać bram Europy przed islamem.

Według mnie zadaniem, jakie stoi teraz przed Europą, jest takie zintegrowanie żyjących w niej ludzi pochodzących z odmiennych kultur, by mogli żyć razem, zachowując różnorodność i ucząc się od siebie nawzajem. Moją propozycją, by jakoś wspomóc ten proces, jest stworzenie w Europie czegoś na kształt Amerykańskiego Korpusu Pokoju. Wolontariusze pracujący dla Korpusu Pokoju w Ameryce dostawali niewielkie pieniądze, byli szkoleni na pracowników organizacji pozarządowych i zajmowali się łagodzeniem konfliktów w naszym społeczeństwie. Sugerowałbym stworzenie w Europie podobnej struktury. Studenci uczestniczący w wymianie w ramach programu Erasmus mogliby po ukończeniu studiów pracować jako swego rodzaju "korpus witający". Zajmowaliby się bezpośrednimi kontaktami z młodymi imigrantami, z którymi wymienialiby doświadczenia, wiedzę, a nawet zainteresowania artystyczne. Wydaje mi się, że młode osoby najlepiej nadają się do pracy nad takim zbliżeniem cywilizacyjnym. Powinny być wysyłane na pierwszą linię frontu, by walczyć z izolacją, tworzyć atmosferę bliskości i empatii. Głęboko wierzę, że jest to możliwe. Weźmy jako przykład Stambuł - chrześcijańska i muzułmańska młodzież spotyka się tam w licznych klubach nocnych i restauracjach po to, by się nawzajem poznać. Powinniśmy rozpowszechnić ten zwyczaj w całej Europie.

Chciałbym również dodać, że związek między trendami demograficznymi a globalną polityką jest szczególnie istotny. Niektórzy naukowcy uważają wręcz, że demografia determinuje historię. Nie byłbym w tej kwestii aż tak zdecydowany, jednak z całą pewnością demografia jest czynnikiem bardzo istotnym. Powinniśmy tu zwrócić przede wszystkim uwagę na procesy, które rozgrywają się w społeczeństwach islamskich. Olbrzymia liczba młodzieży przyczynia się do powstania dynamiki, która może być wykorzystana zarówno w dobrych, jak i złych celach.

Na koniec pragnę zwrócić uwagę na jeszcze jeden problem. Sto lat temu Ziemia miała miliard mieszkańców. Dziś mieszka na niej sześć miliardów ludzi i wygląda na to, że już niedługo będzie ich dziewięć miliardów. Gatunek ludzki zdominował planetę. Nasze działania sprawiają, że żyjące obok nas gatunki zwierząt skazane są na wymarcie. Dokonana przez nas industrializacja spowodowała zmianę klimatyczną. Można sobie bez trudu wyobrazić, że podczas gdy my załamujemy ręce nad problemami dnia dzisiejszego, nasz świat dąży do samozniszczenia - być może nastąpi ono jeszcze w tym stuleciu.

przeł. Karolina Wigura

p

Duchowa pustka Europy

George Weigel

teolog, publicysta

Można wymienić wiele czynników, które złożyły się na obniżenie liczby urodzin w Europie. Jeśli cały kontynent, pomimo że żyje się w nim dziś zdrowiej, dostatniej i o wiele bezpieczniej niż kiedykolwiek wcześniej, przestaje myśleć o swojej przyszłości - która, w najbardziej podstawowym sensie tego słowa, oznacza rodzenie się następnych generacji - to musimy zdać sobie sprawę, że źródła kryzysu są bardzo głębokie. Rozpaczliwe wyniki badań demograficznych w Europie wskazują na duchową pustkę, jaka opanowała mieszkańców Starego Kontynentu. Warto zaznaczyć, że to, czego doświadcza dziś Europa, może być tożsame z problemem, któremu będzie musiał stawić czoło cały Zachód: jak kształtować pragnienie prokreacji w momencie, gdy technologia pozwala nam doskonale oddzielić akt seksualny od płodzenia dzieci, poprzez antykoncepcję lub aborcję?

Czynnik finansowy używany jako argument rzekomo zachęcający współczesne rodziny do posiadania dzieci nie może być uważany za decydujący. W przeszłości rodziło się w Europie wiele dzieci, niezależnie od tego, jak mało pieniędzy mieli ich rodzice. Co więcej, w państwach takich jak Szwecja lub Francja, których politykę prorodzinną można określić jako próbę "kupowania" nowych dzieci przez szczodre przyznawanie dodatków finansowych matkom, wzrost liczby urodzin bynajmniej nie następuje. Kobiety rodzą zwykle jedno dziecko, tak jak zaplanowały wcześniej, niezależnie od tego, czy mają męża, czy nie. Rozważna polityka podatkowa i zasiłki mogą złagodzić niesprawiedliwe obciążenia spadające na większe rodziny, lecz same zachęty finansowe nie wystarczą, by przekonać Europejczyków do zakładania dużych rodzin.

Mam nadzieję, że ludzie, którzy dziś są młodzi, będą mieli inne poglądy na dawanie nowego życia, niż mieli ich rodzice. Odrodzenie wiary religijnej w Europie mogłoby prowadzić do znacznego wzrostu liczby narodzin.

Najbardziej oczywistym rezultatem zmniejszania się populacji Europy jest masowa imigracja ludzi z zupełnie odmiennego kręgu cywilizacyjnego - mam tu na myśli świat islamski. Z czasem ci ludzie, a potem ich dzieci i wnuki, mogą przekształcić niektóre części kontynentu w coś na kształt "Eurabii". Byłoby to rozszerzenie - w sensie kulturalnym i politycznym - świata arabskiego.

Europa musi nauczyć się, jak integrować nowych przybyszów, by szanowali oni podstawowe wartości jej własnej kultury. Nauczyć się Europy to tyle, co docenić wyznawane na jej obszarze prawdy o godności człowieka i dobrodziejstwie demokracji - nie tylko dlatego, że zasady te po prostu "lepiej sprawdzają się w praktyce". W tym sensie dobrym punktem wyjścia w myśleniu o przyszłości Europy jest odkrycie na nowo adhortacji apostolskiej Jana Pawła II "Ecclesia in Europa".

Przy tym wszystkim nie potrafię wyjaśnić, jak to możliwe, że w Polsce uważanej za kraj bardzo katolicki liczba urodzin spada. Być może ma to związek z dramatycznym wzrostem dostępności środków antykoncepcyjnych po 1989 roku. Mam jednak nadzieję, iż to, co obserwujemy dzisiaj w Polsce, jest jedynie zjawiskiem przejściowym i Polska pokaże w przyszłości Europie, że można jednocześnie być wolnym, świetnie prosperującym społeczeństwem i dbać o przyszłość ludzkości. Taka właśnie była wizja Jana Pawła II - najwybitniejszego Polaka w historii.

przeł. Karolina Wigura

p

Mniej imigracji, późniejsze emerytury

Alison Wolf

socjolog

Mimo że pod względem gospodarczym Polska nie osiągnęła jeszcze poziomu zachodnioeuropejskiego, ludzie w wieku reprodukcyjnym, dwudziesto- i trzydziestolatkowie, czują, że mają takie same możliwości wyboru drogi życiowej co ich rówieśnicy w bogatszych krajach Unii. Nierówności między mężczyznami i kobietami na rynku pracy również zanikają - tak samo jak na Zachodzie. Kobiety coraz częściej chcą robić karierę zawodową i nie traktują pracy jako zła koniecznego. Nic dziwnego, że zachowania Polaków, również dotyczące rodziny, upodabniają się do tych, które już parę dziesięcioleci temu zaobserwowano w Niemczech, Wielkiej Brytanii, czy Francji. Mamy też do czynienia - tak w Polsce, jak i w innych krajach europejskich - z zanikiem różnic klasowych, jeśli chodzi o style życia czy model rodziny. Od kilkudziesięciu lat przyrost naturalny wśród ludzi biednych, którzy tradycyjnie mieli więcej dzieci niż bogaci, szybko spada. Bardzo ciekawe pytanie, na które demografowie nie znają dokładnej odpowiedzi, brzmi: co sprawiło, że reżimy komunistyczne były tak skuteczne w utrzymywaniu wysokiego poziomu dzietności? Przecież Europa Środkowa i kraje byłego ZSRS upodobniły się do zachodniej części kontynentu pod względem trendów demograficznych dopiero po przełomie lat 1989-90! Jedna z odpowiedzi, do której sama się przychylam, jest taka, że za komunizmu kobiety miały bardzo mało atrakcyjnych alternatyw wobec tradycyjnej roli żony i matki. Nie bez znaczenia był także brak zaufania do państwa - w takich sytuacjach rodzina jawi się jako najlepsza gwarancja przetrwania. Z drugiej strony w czasach komunizmu kobiety mogły liczyć na przywileje z racji urodzenia dziecka, a wobec braku bezrobocia nie bały się także przerwać pracy. Przykład krajów skandynawskich, które mają dziś przyrost naturalny wyższy niż reszta Europy, potwierdza tę tezę. Państwa te wydają wielkie sumy, by ułatwić ludziom posiadanie dzieci, a i tak ich przyrost naturalny jedynie nieznacznie przewyższa poziom prostej zastępowalności pokoleń. Bez względu na politykę rządów wielodzietnych rodzin w Europie już nie będzie - chyba że dojdzie do wielkiej katastrofy ekonomicznej i politycznej, a wszelkie wypracowane w poprzednich wiekach sieci zabezpieczeń społecznych znikną. Jeśli chodzi o wartości i przywiązanie do tradycji, to, jak widać na przykładzie Polski, ich znaczenie - przynajmniej w świecie zachodnim - nie jest bardzo duże. Owszem, w Stanach Zjednoczonych, które są bardziej niż Europa konserwatywne obyczajowo, normą społeczną jest, że w pewnym wieku należy zawrzeć związek małżeński, nawet jeśli miałby on skończyć się po paru latach rozwodem. Gdy jednak spojrzeć na liczbę samotnych matek, to okaże się, że jest ona skorelowana nie z deklarowaną religijnością społeczeństwa, lecz z istnieniem - bądź brakiem - rządowych programów pomocy niepełnym rodzinom. Często słyszy się opinię, że wobec spadającej rozrodczości kraje europejskie powinny szerzej otworzyć się na napływ imigrantów. Nie jest to rzecz tak oczywista, jakby się wydawało i nie chodzi tylko o to, że zdolności integracyjne społeczeństw są ograniczone i powyżej pewnego poziomu napływ nowej ludności bardziej niż do rozwoju prowadzi do anomii. Imigracja pomaga rozwiązać problem niedoboru ludności tylko na krótką metę. Jak pokazują brytyjskie doświadczenia z imigrantami z Indii, w pierwszym pokoleniu ludzie ci rzeczywiście mają więcej dzieci niż autochtoni, lecz już w drugim pokoleniu poziomy dzietności wyrównują się i trzeba otworzyć się na kolejną falę imigracji. Istnieją oczywiście wspólnoty imigranckie utrzymujące wysoki poziom dzietności w kolejnych pokoleniach - między innymi za sprawą sprowadzania żon z krajów pochodzenia - lecz są to właśnie te grupy, które najgorzej integrują się i wywołują obawy większości społeczeństwa. Kolejnym argumentem przeciwko traktowaniu imigracji jako lekarstwa na spadającą liczbę urodzeń jest to, że przyrost naturalny spada nie tylko w Europie. W krajach rozwijających się - tam, gdzie ma miejsce szybki wzrost gospodarczy lub gdzie kobiety stają się bardziej samodzielne - następuje gwałtowny spadek dzietności. Według większości prognoz liczba ludzi na świecie będzie się zwiększać tylko przez następne 45-50 lat i w połowie XXI nie będzie już skąd brać imigrantów. W zasadzie jedynym miejscem na świecie, gdzie przyrost naturalny nie maleje, są kraje arabskie. Oczywiście byłoby dobrze wprowadzić zachęty do posiadania dzieci na wzór skandynawski, tak by kariera zawodowa i posiadanie więcej niż jednego dziecka nie wykluczały się nawzajem. Pociąga to jednak za sobą koszty - powinniśmy więc być przygotowani na to, że będziemy musieli pracować dłużej niż do 60. czy 65. roku życia. Wycofanie się przez polski rząd z planów podniesienia wieku emerytalnego dla kobiet jest w tym kontekście wielkim błędem.

przeł. Krzysztof Iszkowski

p

Nieuchronne starzenie się społeczeństwa

Henryk Domański

socjolog

W Polsce mamy do czynienia z tymi samymi trendami demograficznymi co w Europie Zachodniej. I będziemy mieć nadal, bo docierają do nas tamtejsze systemy wartości, style życia, normy, instytucje i zwyczaje. Ludzie coraz częściej jeżdżą za granicę. Obserwacje trendów demograficznych stanowią dobry test dla tezy, na ile polskie społeczeństwo jest bardziej konserwatywne i przywiązane do tradycyjnych wartości niż społeczeństwa zachodnie. Jeżeli upodabniamy się do Zachodu pod względem wzrostu średniego wieku zawierania małżeństw przez kobiety czy liczby rozwodów, to widać, że zachodnie wzory kultury i dążenie do okcydentalizacji są silniejsze od tradycjonalizmu Polaków. Interpretować można to oczywiście na dwa sposoby. Dla konserwatystów spadająca liczba urodzeń jest powodem do zmartwień, dla zwolenników europeizacji - kosztem, który warto ponieść, by upodobnić Polskę do Zachodu.

Jedyną skuteczną polityką, jaką państwo może prowadzić, by zahamować spadek liczby urodzeń, jest zapewnienie obywatelom większej przewidywalności losów życiowych. Ludzie decydują się na dzieci, jeśli z ufnością patrzą w przyszłość. A patrzą z ufnością w przyszłość wtedy, gdy mają pracę, dużo zarabiają i wierzą, że będą w stanie zapewnić swojej rodzinie znośne warunki życiowe i perspektywy rozwoju. Dekrety, "becikowe" i zasiłki rodzinne nie rozwiążą problemu - by zwiększyć liczbę urodzeń, trzeba zwalczyć bezrobocie (tu akurat ostatnie tendencje dają podstawy do optymizmu, choć 15 proc. bezrobotnych to ciągle dużo) i doprowadzić do wzrostu stopy życiowej do zachodniego poziomu, co zajmie kilkadziesiąt lat.

Zjawiska demograficzne są w głównej mierze funkcją pozycji społecznej i zachowań kobiet. Od kilkunastu lat mamy do czynienia z szybką emancypacją Polek. Kobiety uzyskały - bardziej niż przedtem - dostęp do wysokich stanowisk i szanse robienia kariery. To z tego powodu decyzje o urodzeniu pierwszego dziecka odkładane są na później. Jest to jednak prawdopodobnie efekt okresowy - kiedy kobiety uzyskają równe mężczyznom pozycje zawodowe, tendencja ulegnie stabilizacji i odwróceniu. Niska liczba urodzeń w latach 90. i pierwszej połowie obecnej dekady może zresztą wynikać z opóźnienia efektów wyżu demograficznego - ludzie urodzeni na przełomie lat 70. i 80. w czasie tego wyżu będą mieć dzieci w wieku raczej 35 niż 25 lat. Dzieci tych będzie pewnie nieco mniej niż w poprzedniej fali.

Oznacza to, że starzenie się społeczeństwa jest w dłuższej perspektywie czasowej nieuchronne. Skoro tak, powinniśmy dążyć do zwiększenia aktywności zawodowej ludzi starszych, a zaoszczędzone na ich emeryturach pieniądze przeznaczyć na pomoc dla młodych rodzin. Argumentacja minister Kalaty, że utrzymanie niższego wieku emerytalnego kobiet przyczyni się do podniesienia liczby urodzeń, oparta jest na nierealistycznych przesłankach i dlatego jest naiwna. Zakłada bowiem, że kobiety przechodzące na emeryturę w stosunkowo młodym wieku chcą skierować swoją energię i produktywność na wychowywanie wnuków. Moje własne doświadczenie jako dyrektora zakładu pracy (nie mówiąc o wynikach badań) wskazuje, że kobiety wykorzystują możliwość wczesnego przejścia na emeryturę, ale zrobiwszy to, szukają dodatkowych źródeł dochodu.

W Europie Zachodniej od kilkudziesięciu lat próbuje się zapełnić lukę wynikającą ze spadku rozrodczości, wpuszczając na kontynent większą liczbę imigrantów. Jeśli chodzi o doraźne dostarczenie rąk do pracy, strategia ta przynosi oczekiwane skutki. Istnieje jednak wiele efektów ubocznych. W przypadku Polski zmniejszenie homogeniczności społeczeństwa byłoby pewnie pożądane, choć imigracja na dużą skalę w tradycjonalistycznym i izolowanym przez 50 lat społeczeństwie mogłaby także wywołać konflikty i napięcia społeczne. Jak na razie Polska jest jednak krajem, z którego więcej ludności wypływa, niż do niego napływa. W warunkach otwartych granic między krajami UE nie jest to niczym dziwnym. Ta emigracja jest bardzo różna od tej, z jaką mieliśmy do czynienia na przykład sto lat temu. Inaczej niż wtedy, więzi z krajem nie zostają zerwane, dzięki czemu wielu emigrantów wróci po paru latach do kraju pochodzenia.

p

Kryzys rodziny w najbliższym czasie nie ustąpi

Igor Kliamkin

historyk

Pod koniec okresu radzieckiego wbrew oficjalnej ideologii wartość rodziny w oczach społeczeństwa rosyjskiego zaczęła przeważać nad wartością państwa. Był to fenomen późnego komunizmu. Niemniej jednak sprawa jest znacznie bardziej złożona.

Do rewolucji październikowej kraj był w 85 proc. chłopski. Dominował patriarchalny model rodziny z dużą ilością dzieci. Rewolucja zapoczątkowała intensywną urbanizację oraz znaczące zwiększenie ludności miejskiej. To z kolei zaowocowało procesem emancypacji kobiet i ich zaangażowaniem w działalność zawodową, a co za tym idzie aktywnością poza rodziną.

U zmierzchu epoki radzieckiej nastąpił spadek przyrostu naturalnego. Przeciętnie na jedną rodzinę przypadała wtedy dwójka dzieci. Było mnóstwo rozwodów. Krach komunizmu przyniósł istotne rozszerzenie zakresu swobód przy jednoczesnym braku kultury jednostki, a więc i odpowiedzialności osobistej. Patriarchalna funkcja państwa dobiegła kresu. Wszystkie te procesy przyczyniają się do tego, że instytucja rodziny od 20 lat przeżywa w Rosji kryzys.

Rosja zajmuje w statystykach pierwszą pozycję w świecie pod względem liczby dokonywanych aborcji. Według oficjalnych danych jest ich 1,7 mln rocznie. Nieoficjalne dane wymieniają aż 5-6 mln. W 2004 roku liczba aborcji przewyższyła liczbę urodzin. To także świadczy o kryzysie, jaki instytucja rodziny przeżywa w Rosji. Ale jednocześnie, jak wynika z sondaży socjologicznych, rodzina jest jedną z wartości naczelnych, bo wiąże się z prywatnością. To jest swoiste odreagowanie okresu radzieckiego, kiedy sfera prywatna pozostawała pod kontrolą państwa.

W wyniku transformacji ustrojowej wyłoniła się orientacja na łatwe - nierzadko niezgodne z prawem - zdobywanie pieniędzy. To sprzyjało umocnieniu nie wartości rodzinnych, lecz społecznie nieodpowiedzialnego indywidualizmu. Postawa taka spycha drugiego człowieka czy dobro wspólne na dalszy plan. To nie znaczy, że ludzie nie zakładają rodzin, jednak życie rodzinne nie cieszy się w takiej zbiorowości wysoką rangą.

Warto też zwrócić uwagę na jeszcze jedną tendencję wiążącą się z liberalizacją gospodarki i życia społecznego. Pojawił się model rodziny oparty w dużym stopniu na osobistej autonomii obydwu partnerów. Ale to jest tendencja dość elitarna i nie ma podstaw do tego, żeby ją traktować jako zjawisko powszechne.

Spada liczba ludności Rosji - co roku ubywa 700 tys. mieszkańców kraju. Co prawda dzietność w ostatnich latach nieco wzrosła, lecz mimo wszystko ilość zgonów pozostaje większa. Na początku bieżącego roku, występując na forum Zgromadzenia Federalnego, Władimir Putin określił ten stan rzeczy jako jeden z najważniejszych problemów. Pojawiły się bardzo ostre sformułowania o umieraniu narodu i Rosji, o głębokim kryzysie demograficznym.

Prezydent zgłosił cały szereg propozycji mających na celu stymulowanie przyrostu naturalnego, m.in. pomysł zasiłków na drugie i kolejne dzieci. Teraz trwają prace legislacyjne nad tymi projektami. Nie brakuje optymistów, którzy mają nadzieję, że rozwiązania administracyjne pomogą w tej kwestii. Jednak większość specjalistów odbiera te propozycje ze sceptycyzmem. Powołują się oni na dane, z których wynika, że motywacja posiadania dzieci nie jest bezpośrednio związana z sytuacją materialną.

Kobiety nie dlatego nie rodzą potomstwa, że im na jego wychowanie pieniędzy nie starcza, lecz z bardzo różnych przyczyn, które określa specyfika współczesnej cywilizacji miejskiej. Cywilizację tę i w Rosji, i w innych krajach cechuje to, iż rzadko kiedy na jedną rodzinę przypada więcej niż dwoje dzieci. Istotnym czynnikiem jest tu aktywność zawodowa kobiet. I w tej sprawie rosyjscy specjaliści zmian nie oczekują.

Ponadto w Rosji jest bardzo wysoki wskaźnik umieralności - najwyższy w Europie i znacząco wyższy niż w krajach wysoko rozwiniętych. Przeciętna długość życia mężczyzny wynosi około 58 lat. W przypadku kobiet liczba ta jest niewiele wyższa. Problem umieralności ludzi łączy się z ogólnym rozwojem społeczeństwa, z infrastrukturą służby zdrowia i opieki społecznej, które znajdują się na bardzo niskim poziomie. Pomimo prób stymulowania dzietności przez państwo perspektywy poprawy sytuacji wydają się mgliste.

Zatroskanie sytuacją demograficzną wyraża głośno i stale Cerkiew prawosławna. Patriarcha Moskwy i Wszechrusi, Aleksy II, podobnie jak prezydent Putin mówi o umieraniu narodu. Jako plagi Cerkiew wymienia ogromną ilość aborcji oraz rozwodów. Podkreśla też fakt dużej ilości dzieci porzuconych przez rodziców. Zapełnione są domy dziecka, w których panują fatalne warunki.

Cerkiew apeluje, żeby te dzieci adoptować. Ale w przypadku społeczeństwa o takiej kondycji jak rosyjskie ludzie niezbyt są skłonni to robić. Naturalnie Cerkiew interpretuje te problemy z religijnego punktu widzenia. Wskazuje na rodzinę jako na wartość duchową, wartość właściwą chrześcijaństwu, ale wobec dzisiejszych wyzwań pozostaje bezradna.

W Rosji mamy do czynienia z powszechnym poczuciem utraty perspektyw. W okresie ZSRR ludzie odczuwali coś, co przyjęło się nazywać pewnością dnia jutrzejszego. Dzisiaj przyszłość budzi przede wszystkim niepokój i obawy. A to odbija się na wielu obszarach życia, w tym też na rodzinie.

W roku 2006 tendencja zmniejszania się liczby ludności pozostaje ta sama co w roku poprzednim. Prognozy demografów nie są optymistyczne. Na poprawę sytuacji nic nie wskazuje.

przeł. Filip Memches