p

Russell Baker*

Ronald Reagan po latach

Spośród siedemnastu prezydentów, których przeżyły Stany Zjednoczone, odkąd Theodore Roosevelt odmówił ubiegania się o trzecią kadencję, żaden nie był tak zagadkowy jak Ronald Reagan. Będąc do 50. roku życia demokratą spod znaku Nowego Ładu, stał się najbardziej uwielbianym republikaninem swojego pokolenia; wywodząc się z klasy robotniczej, jednocześnie mobilizował przedsiębiorców do wzmożonej walki z ruchem związkowym. Podziwiany za bojową postawę wobec Związku Radzieckiego ("imperium zła") należał do ludzi, którzy najwięcej w tamtym czasie zrobili dla sprawy pokoju na świecie. Niestrudzony głosiciel taniego państwa, uczynił je znacznie droższym; zwolennik fiskalnego konserwatyzmu, odziedziczył deficyt w wysokości 80 mld dol. i w ciągu 8 lat powiększył go do 200 mld.

Reklama

Listę sprzeczności można by długo ciągnąć. Organicznie nie znosił komunistów, ale jego zdolność do współpracy z Michaiłem Gorbaczowem zaowocowała zakończeniem zimnej wojny. Chociaż był niechętny wysyłaniu amerykańskich wojsk na pole bitwy, wspierał militarnie armię contras w Nikaragui. Uznawany za bohatera przez przeciwników aborcji, właściwie nic nie zrobił w tej sprawie. Chwalony przez konserwatywnych zwolenników "wartości rodzinnych", był jednocześnie rozwodnikiem (z pierwszą żoną) i rzadko chodził do kościoła.

Równie zagadkowa była osobowość Reagana. Jego przyjazny sposób bycia i poczucie humoru były ujmujące, ale wielu uważało je za dowód na to, że jest to człowiek zbyt prostoduszny jak na prezydenta USA. "Sympatyczny matołek", brzmiała słynna ocena Clarka Clifforda, demokratycznej gwiazdy tamtych czasów, wypowiedziana w momencie, kiedy Reagan dwa razy pokonał już Demokratów w walce o fotel gubernatorski w Kalifornii i raz w walce o Biały Dom. Daj nam Boże więcej takich matołków! Ten z pozoru przeciętny człowiek musiał mieć w sobie coś niezwykłego, ale nikt nie potrafił tego zdefiniować. Nie okazywał zbytnich skłonności do introspekcji, toteż jego psychika pozostawała nieprzenikniona. Nawet jego żona Nancy nie umiała go do końca rozgryźć. "Do Ronniego można się zbliżyć tylko na pewną odległość, a potem dzieje się coś dziwnego", powiedziała jego biografowi Lou Cannonowi. A Nancy, zauważa Cannon, "przypuszczalnie była jedyną osobą, która naprawdę bliżej go znała". George Shultz, jego sekretarz stanu, pisał o "tajemnicy" Reagana i wspominał słowa Roberta McFarlane'a, doradcy Białego Domu ds. bezpieczeństwa, który dziwił się, że Reagan "tak mało wie i tak wiele osiąga".

W książce "Ronald Reagan: Fate, Freedom, and the Making of History" John Patrick Diggins nie zawraca sobie głowy tajemnicami. Ma śmiałe koncepcje, ostre opinie i skłonność do ich stanowczego formułowania. Ledwo czytelnik zdąży się wygodnie rozsiąść, profesor Diggins komunikuje, że Reagan "należy do grona dwóch albo trzech najwybitniejszych prezydentów Ameryki po Lincolnie". Reagan był też jednym z trzech wielkich wyzwolicieli w dziejach Ameryki. Abraham Lincoln wyzwolił murzyńskich niewolników, Franklin D. Roosevelt wyrwał Europę Zachodnią ze szponów faszyzmu, a Ronald Reagan pomógł uwolnić Europę Wschodnią od komunizmu. Podczas gdy Lincoln, FDR i Truman musieli toczyć krwawe wojny o emancypację człowieka, "Reaganowi jako jedynemu udało się wyzwolić ludzi od tyranii bez prowadzenia wojen, za pomocą dialogu". Wszystko to bez wątpienia ucieszy najgorętszych miłośników Reagana, ale niektóre z innych deklaracji Digginsa mogą im się mniej spodobać. Reaganiści nie będą zachwyceni faktem, że Diggins nazywa ich idola "liberalnym romantykiem". Czy w konserwatywnym leksykonie jest słowo bardziej obelżywe niż "liberalny"? Sugestia Digginsa, że nieustanna krytyka państwa ze strony Reagana była nieprzemyślana, a być może nawet obłudna, również zaboli prawicowców, którzy Reaganowskie hasło "państwo jest problemem" uważają za prawdę objawioną. Diggins twierdzi, że to bzdura, a prawdziwym problemem jest słabe państwo lub jego brak. Nie cofa się przed stwierdzeniem, że za Reagana "rozbudowane państwo i ogromny dług narodowy stały się przekleństwem konserwatyzmu i Partii Republikańskiej".

Reklama

Krytyczne uwagi Digginsa wydają się jednak błahostką w porównaniu z tym, z jakim rozmachem wynosi on Reagana między gigantów. Nie należy do staromodnych klakierów Reagana, którzy chcieli nazywać budynki rządowe, lotniska i stacje metra imieniem swego bohatera. Wiele wcześniejszych prac Digginsa wskazuje, że jest to człowiek, który umie się wznieść ponad polityczne stereotypy. W latach 80., pisze, traktował okres prezydentury Reagana "głównie jako epokę chciwości". "Mój późniejszy szacunek do tego człowieka wziął się stąd, że doceniłem jego odwagę w zmaganiach z trzema nieszczęściami ery współczesnej". Nieszczęścia te to "budzący trwogę" atomowy wyścig zbrojeń, coraz bardziej rozbudowane państwo opiekuńcze, "dławiące inicjatywę", oraz "smutne dziedzictwo religijne", które, jak ocenia Diggins, "wpędza w kompleksy". Kiedy czytamy o "wpędzającym w kompleksy" dziedzictwie religijnym Ameryki, staje się dla nas oczywiste, że jednym z głównych celów, jakie przyświecają Digginsowi, jest nakreślenie pewnej dosyć zaskakującej teorii: że Reagan był silnie zainspirowany myślą Ralpha Waldo Emersona, XIX-wiecznego poety, eseisty i filozofa. W latach 30. i 40. swego stulecia Emerson współtworzył ruch transcendentalistyczny, będący filozoficzną reakcją przeciwko ortodoksyjnemu kalwinizmowi i racjonalizmowi Kościoła unitariańskiego. Wiara transcendentalistów opierała się na tezie, że Bóg jest obecny - immanentny, mówiąc językiem teologii - w człowieku i naturze. Oznaczało to wywyższenie człowieka. "Nurty Uniwersalnej Istoty krążą we mnie; jestem cząstką Boga", pisał Emerson w eseju "Natura". Z tej radosnej wiary płynął optymizm obcy ponurej purytańskiej kulturze Nowej Anglii. Jednostka przestała być potępionym grzesznikiem w rękach rozgniewanego Boga - jako cząstka Boga nabrała boskiego charakteru. Konsekwencją polityczną tej koncepcji - a to przede wszystkim interesuje Digginsa - jest zwiększone znaczenie jednostki. Wyłania się tu nowy, optymistyczny indywidualizm.

Nie kłóci się on zanadto z potocznym odbiorem Ronalda Reagana, ale wyobrażenie sobie prezydenta zaczytującego się w pismach Emersona wymaga pewnego wysiłku. Diggins upiera się jednak, że wywarły one ogromny wpływ na światopogląd Reagana, zaszczepiając mu "emersonowską mentalność", która tłumaczy jego żywiołowy optymizm, popularność polityczną i skuteczne zakończenie zimnej wojny.

Diggins sugeruje, że hasło z kampanii wyborczej Reagana w 1984 roku - "Poranek w Ameryce" - można postrzegać jako kwintesencję ducha emersonowskiego. Obraz nadchodzącego jasnego i szczęśliwego dnia kontrastował z mrocznymi baptystycznymi wizjami, które przywoływał Jimmy Carter, mówiąc o porażkach Ameryki. Neofita Carter wyznawał religię zakorzenioną w filozofii kalwinistów podkreślającej przede wszystkim grzeszność człowieka.

Emerson odrzucił protestancką fascynację grzechem, a zgodnie z interpretacją Digginsa tak samo uczynił Reagan. W 1980 roku pokonał on z łatwością Cartera. Podobnie jak Emerson, pisze Diggins, Reagan wierzył, że "sprawiamy radość Bogu, sprawiając radość sobie, a wierzyć w siebie to żyć w boskiej duszy". Ameryka przesunęła się w stronę Emersona: "Reagan otworzył amerykański umysł na optymizm i niewinność".

Kampania "Poranek w Ameryce" z 1980 roku przemówiła wedle Digginsa do narodu wyzwolonego od "bojaźni i drżenia" przez człowieka, który "reprezentował wolność, pokój, rozbrojenie, poleganie na sobie, doczesne szczęście, marzenia wyobraźni i pragnienia serca". Lata 80. stały się "emersonowskim momentem" dla Ameryki. Ludzie usłyszeli, że mają pokładać zaufanie w sobie, a nie w państwie, mają dążyć do bogactwa i władzy bez poczucia grzechu czy wstydu. Daleki od konserwatyzmu, Reagan był wielkim wyzwalającym spiritus movens współczesnych dziejów Ameryki, politycznym romantykiem pełnym zniecierpliwienia wobec status quo. Jest to niezwykle oryginalny pogląd na kampanię "Poranek w Ameryce". Zwykli zjadacze komentatorskiego chleba sądzili, że hasło to wymyśliła agencja reklamowa może pod kierunkiem Mike'a Deavera, błyskotliwego doradcy Reagana, który zajmował się ochroną i doskonaleniem wizerunku prezydenta.

Jeśli trudno sobie dziś wyobrazić, by złotousty prezydent na co dzień obcował z Emersonem, dzieje się tak być może z powodu błędnych wyobrażeń, które funkcjonują na temat ich obu. Na przekór reputacji sentencjonalnego mędrca Emerson należał do najbardziej zuchwałych umysłów XIX wieku. Z kolei Reagan, wbrew powszechnemu wrażeniu, obdarzony był umysłem, który nie stronił od złożonych problemów. Diggins nie bardzo umie wytłumaczyć, w jaki sposób Reagan przyswoił sobie emersonowskie idee, sugerując jedynie, że odbyło się to w procesie wychowania religijnego przez matkę. Diggins nie twierdzi, że Reagan uważnie czytał Emersona, ale odnotowuje, że prezydent niejednokrotnie go cytował, między innymi w ostatnim przemówieniu, w którym powiedział: "Emerson miał rację. Jesteśmy krajem jutra. [...] Ameryka nie zakończyła swej odkrywczej podróży, jest krajem, który nie zastygł w określonym kształcie, lecz nieustannie się zmienia".

W 1981 roku, kiedy Reagan zasiadł w Białym Domu, Waszyngton miał za sobą 40 lat inwestowania w zimną wojnę, która stała się elementem jego codziennego funkcjonowania. Nikt ważny nie przewidywał, że mogłaby się zakończyć za jego życia. Wydawało się to tak nieprawdopodobne, że nie istniał nawet plan działań na taką okoliczność. Wydawało się, że zimna wojna będzie trwać wiecznie. Owszem, była uciążliwa, a momentami piekielnie niebezpieczna, ale Waszyngton nauczył się żyć z innymi wiecznymi uciążliwościami - długiem narodowym, problemem rasowym, nieusuwalnością biedy. Zimna wojna miała też swoje przyjemne aspekty. Zbudowano na niej całe dziedziny przemysłu i wielkie kariery. Była źródłem haseł i finansowania skutecznych kampanii politycznych. Ronald Reagan miał niedługo zburzyć ten wygodny układ.

Historia jego osobistych relacji z Michaiłem Gorbaczowem i przełomowych spotkań na szczycie w Genewie, Waszyngtonie i Moskwie jest dobrze znana, ale można ją różnie opowiadać. W epopei Digginsa Reagan jest samotnym bohaterem, który dąży do uratowania świata od wojny atomowej. Zaraz po przybyciu z dalekiej Kalifornii staje się dysponentem termojądrowego guzika. Dostawszy do ręki władzę zniszczenia planety, jest przerażony. Powstaje w nim przekonanie, że należy koniecznie położyć kres atomowej konfrontacji między Moskwą i Waszyngtonem.

Choć popiera program wielkiej rozbudowy sił zbrojnych zapoczątkowany przez Cartera, dochodzi do wniosku, że - jak to ujmuje Diggins - "jedynym rozwiązaniem problemu zimnej wojny jest jej odwołanie". Wymaga to rezygnacji z polityki, z której Waszyngton przez minione cztery dekady uczynił swój sposób na życie. Reagan staje więc w opozycji do największych umysłów swojej administracji, elitarnej grupy "myślicieli strategicznych", którzy ogromnie wiele zainwestowali intelektualnie w zimną wojnę. Należą do niej Caspar Weinberger, sekretarz obrony, Richard Perle z Pentagonu, weterani Kapitolu, doradcy z aparatu bezpieczeństwa Reagana i takie osoby jak Henry Kissinger, niegdyś Nixonowski szambelan od polityki zagranicznej, a teraz konsultant amerykańskich i zagranicznych korporacji. Słuchając tych strategów, Reagan słyszy absurdalny żargon, w którym dominują takie terminy jak "gwarantowane wzajemne zniszczenie", "współczynnik śmiertelności", "tonaż atomowy" czy "ofiary pierwszego uderzenia" liczone w milionach - i ogarnia go zgroza. Nie może się nadziwić, że te genialne umysły są w stanie traktować wojnę atomową jako prawdopodobną możliwość, którą należy wciąż mieć w zanadrzu ze względów bezpieczeństwa narodowego. Reagan dostrzega w wojnie atomowej jedynie apokalipsę, którą trzeba uniemożliwić - właśnie ze względów bezpieczeństwa narodowego. Strategiczni myśliciele ze zrozumiałych względów byli wkurzeni, że ten dyletant zaczął majstrować przy ich koncepcjach. Uważali Reagana za zbyt naiwnego, zbyt prostodusznego, by mógł pojąć intelektualne zawiłości strategii zimnowojennej. Reagan wyrasta na samotnego zwolennika rozbrojenia atomowego w administracji zdominowanej przez ludzi oswojonych z możliwością zagłady świata. Jak wiadomo, to Reagan, spiskujący z Gorbaczowem i mobilizowany przez Margaret Thatcher, wychodzi zwycięsko z tej konfrontacji. Tak zaczyna się koniec zimnej wojny. Diggins odrzuca sugestie niektórych historyków, że Reagan zawdzięczał swój sukces pomyślnemu zbiegowi okoliczności historycznych.

Ci, którzy pamiętają zimnowojenną kulturę panującą w latach 80. w Waszyngtonie, wiedzą, jaki wstrząs wywołały inicjatywy Reagana. Ludzie zainteresowani polityką zagraniczną byli zdziwieni, kiedy w 1985 roku spotkał się w Genewie - sam, bez choćby jednego strategicznego myśliciela u boku! - z sowieckim komunistycznym satrapą Gorbaczowem. Do ludzi, którzy uważali to za głupie i nieodpowiedzialne, należeli członkowie jego świty. Nie tylko Demokraci nie doceniali Reagana. Diggins jest tak bardzo zapatrzony w prezydenta, że traci z oczu Michaiła Gorbaczowa, który podejmował przecież co najmniej równie wielkie ryzyko jak Reagan. Redukując arsenał nuklearny, wycofując wojska z Afganistanu i dokonując liberalizacji, z pewnością naruszył interesy moskiewskiego establishmentu zimnowojennego. Nowy, młody przywódca sypiącego się supermocarstwa podejmował wręcz straceńcze kroki, ale nie spotyka się z aplauzem autora.

Celem Digginsa jest wynieść na piedestał emersonistę Reagana, a nie chwalić Gorbaczowa. Jego książka wpisuje się w nurt pod nazwą "historia oceniła go łaskawiej" (na coś takiego liczy podobno George W. Bush). Istnieje wiele dowodów na to, że ocena prezydentury Reagana jest obecnie przewartościowywana na jego korzyść. Demokraci oraz jego dawni intelektualni i liberalni krytycy najwyraźniej musieli doświadczyć władzy autokratycznego podżegacza wojennego Busha, by zobaczyć, jakiego wybitnego męża stanu miał kiedyś nasz naród w osobie Reagana. Ludzie dawniej mówiący o nim z lekceważeniem teraz komentują, że po Bushu zaliczają Reagana do grona nieśmiertelnych. Można to uznać za cyniczny żart, ale oto szanowany akademik Diggins stawia Reagana na jednej płaszczyźnie z Lincolnem i namaszcza go na jednego z "trzech wielkich wyzwolicieli" w dziejach Ameryki. Rewizjom oceny dawnych prezydentów często towarzyszą zmiany w pejzażu kulturowym. Kto dzisiaj pamięta, że z Harry'ego Trumana szydzono kiedyś jako z niedoszłego kupca pasmanteryjnego?

O Reaganie jako prezydencie wybitnym piszą również inni historycy. Robert M. Collins, profesor historii na University of Missouri, daje mu wysokie stopnie za przywództwo w książce "Transforming America: Politics and Culture During the Reagan Years". W najważniejszych sprawach, pisze Collins, Reagan w pełni kontrolował sytuację. Umiał przeforsować najistotniejsze decyzje, często przy znacznym sprzeciwie ze strony kręgów Białego Domu, Kongresu i całego społeczeństwa. Kolejnym tytułem, gdy chodzi o rekonstrukcję prezydentury Reagana, jest "The Reagan Imprint" Johna Arquilli, profesora obronności w szkole marynarki wojennej w Monterey. Jego Reagan posiada "niezwykle elastyczny umysł", "zdolność adaptacyjną i otwartość na zmiany", "intelektualną zwinność" oraz "gotowość do podążania w nowych kierunkach". Podobnie jak Diggins, Arquilla przekonująco dowodzi, że gdyby nie dociekliwy umysł Reagana i jego odwaga kwestionowania waszyngtońskich dogmatów, być może wciąż mielibyśmy zimną wojnę.

W tym historycznym przewartościowaniu, któremu poddawany jest obecnie Reagan, istotną rolę odgrywa podkreślanie, że jego ujmujący sposób bycia był czymś więcej niż tylko sympatyczną cechą charakteru. Diggins, Collins i Arquilla traktują to jako element jego politycznego arsenału, który walnie przyczynił się do jego sukcesu. Reagan nie był "chrześcijańskim neofitą, który chciał, by łaska Boża uwolniła go od rozwiązłego życia, który szukał w Biblii schronienia przed swoimi wewnętrznymi demonami", pisze Diggins, być może rzucając aluzję do George'a W. Busha. "Jego religijność doskonale współbrzmiała z wewnętrznym spokojem, który przez prawie całe życie umiał w sobie znaleźć". Kościoły, które poznał dzięki swojej matce, znajdowały się pod wpływem XIX-wiecznych trendów demokratyzacji religii i odrzucenia zewnętrznego autorytetu. Z tego fermentu wyłonił się unitarianizm, któremu intelektualnej podbudowy dostarczył William Ellery Channing, mentor młodego Emersona.

Dziś John Diggins mówi nam: z Emersona wyrósł Ronald Reagan. Emerson doszedł między innymi do przekonania, że Bóg nie jest zewnętrzną władzą wymierzającą okrutną sprawiedliwość ludziom, którzy naruszyli surowy kodeks. "Reagan był emersonistą nie tylko z usposobienia, ale czasem również ideowo - pisze Diggins. - Emerson głosił, że rodzimy się wolni i dobrzy, ale na każdym kroku jesteśmy pętani i demoralizowani, że >>organizacja tyranizuje charakter<<, a >>wszystkie publiczne cele zdają się ogólnikowe i nierealistyczne wobec prywatnych<<".

Wychodząc od tych przesłanek, w niezwykłym rozdziale zatytułowanym "Polityczny romantyk", Diggins stawia szereg tez o Reaganie jako emersoniście, tez mieszczących się w przedziale od kontrowersyjnych po przewrotne i wskazujących, że Diggins jest ciekawym myślicielem pragnącym sprowokować debatę. Domaga się od nas na przykład, byśmy myśleli o Reaganie jako o prezydencie, który - podobnie jak Emerson - chciał uwolnić Amerykanów od tradycji purytańskiej, od myślenia o życiu w kategoriach grzechu, cierpienia i ofiary.

Emerson wyniósł ego do rangi boskiej. Nie trzeba patrzeć do góry albo na zewnątrz, by znaleźć Boga. Bóg jest w nas, a zatem ego jest święte i tym samym niezdolne do grzechu. Jego pragnienia nie mogą rodzić poczucia winy. Tak samo jak Emerson, twierdzi Diggins, Reagan chciał uwolnić Amerykanów od paraliżującego strachu przed egoizmem, a nawet życzył sobie rozkwitu egoizmu. Ponieważ Reagan uważał za Emersonem, że ludzie sprawiają radość Bogu, sprawiając radość sobie, wynikało z tego, że nie potrzeba im mieć nad sobą dysponującej przymusem władzy i że "jeśli zostawić ich samym sobie, będą umieli pokierować swoim życiem". Tym samym Emerson intelektualnie skonfliktował Reagana z założycielami republiki, którzy uważali, że ludzie nie są aniołami, w związku z czym potrzebują silnego państwa, bez którego nie da się utrzymać ładu społecznego. Stwierdzenie - autorstwa Madisona - że ludzie nie są aniołami, stoi w sprzeczności z myśleniem Emersona o świętym ego, a zatem, twierdzi Diggins, Reagan marszczyłby brwi, gdyby uczestniczył w konwencie debatującym nad konstytucją. Mimo swojej wielkiej sympatii dla Reagana Diggins ostatecznie staje po stronie Madisona: "Reagan mówił ludziom to, co chcieli usłyszeć, podczas gdy autorzy konstytucji mówili ludziom to, co ci potrzebowali wiedzieć - państwo, które nie kształci, nie przewodzi, nie cywilizuje, >>nie wysubtelnia i nie poszerza uczuć i zainteresowań<< ludzi, jest państwem, które nie panuje ani nad rządzonymi, ani nad sobą. Aż chciałoby się powiedzieć temu emersonowskiemu everymanowi, żeby przestał oglądać stare filmy, zapomniał o Errolu Flynnie, a zamiast tego poczytał sobie >>Eseje polityczne federalistów<< i >>O demokracji w Ameryce<< Tocqueville'a, gdzie przedsiębiorczość nie jest wyłącznie sławiona, lecz także >>właściwie rozumiana<<, a ślad węża-kusiciela dostrzega się nie tylko na salonach władzy".

Russell Baker

&copy; New York Review of Books, distr. by NYT Synd. Corp.

przeł. Tomasz Bieroń

p

*Russell Baker, ur. 1925, amerykański dziennikarz, publicysta i eseista. Przez wiele lat współpracował z dziennikiem "The New York Times". Dwukrotny laureat Nagrody Pulitzera (za publicystykę oraz autobiografię "Growing up" wydaną w 1982 roku). Autor kilkunastu książek - m.in. "An American in Washington" (1961), "I Hear America Talking" (1968), "So This Is Depravity and Other Observations" (1980), "Looking Back" (2002).