Ewa Bieńkowska*

Demokracja i problem "innego"

W krajach demokratycznych kampania przedwyborcza wytwarza na pewien czas wrażenie przyspieszonego pulsu życia. Media stale pokazują kandydatów na najwyższy urząd, komentują ich wypowiedzi, programy bądź ich brak. Odbywają się spotkania z kandydatami w różnych środowiskach zawodowych, w różnych regionach; trwa rodzaj politycznej rewii, festiwal przetaczający się z miasta do miasta, z jednej stacji telewizyjnej do drugiej. Rośnie oczekiwanie na punkt kulminacyjny: wielką corridę, w której staną naprzeciw siebie - w boju na śmierć i życie - główni przeciwnicy. Jest to regularny rytuał, powtarzający się co 4-5 lat, do którego można przywiązywać większą bądź mniejszą wagę, lecz którego nie da się ominąć. I chociaż demokracja, gdy jest już od dawna ustawiona na właściwych szynach, funkcjonuje na co dzień niezależnie od politycznych pojedynków, to są one cząstką jej działania i jej symboliki.

We Francji, gdzie silnemu nastawieniu laickiemu towarzyszy potrzeba zastąpienia sacrum religijnego czymś w rodzaju sacrum obywatelskiego, polityczne rytuały często kojarzone są z ceremoniami wyznań chrześcijańskich. Mówi się o udziale w głosowaniu niczym w nabożeństwie, zwraca uwagę na to, że kabina to rodzaj konfesjonału, gdzie wyborca staje w obliczu własnego obywatelskiego sumienia. Porównuje się też urnę na głosy do ołtarza, gdzie następuje - by tak rzec - skonsumowanie demokratycznego uczestnictwa.

Reklama

Rozwijając tę metaforę, powiedzmy, że wyborcy wierzący i praktykujący uczestniczą owego dnia w nabożeństwie podwójnie, gdy po mszy niedzielnej kierują się do lokalu wyborczego i zaznaczają swoje uczestnictwo w tym drugim, pochodnym (i o ileż słabszym!) sacrum. Dla kogoś, kto chce zrozumieć współczesne społeczeństwa, jest to sytuacja szczególnie ciekawa. Najciekawsze są wybory prezydenckie - ze względu na wydobycie na powierzchnię istotnych problemów i napięć społecznych. Wybory parlamentarne często mają zbyt wysoką stawkę lokalną, sytuują się bliżej praktyki społecznej i dalej od wielkich idei przewodnich. Są terenem bardziej dla socjologa niż politologa. W krajach, gdzie utrwalił się system dwupartyjny, wiadomo, że w każdym przypadku zmiany nie mogą pójść za daleko. Cokolwiek obiecują kandydaci, będą ograniczeni przez warunki ekonomii: krajowej, europejskiej, światowej.

Z tym swobodniejszą głową można zużytkować okres przedwyborczy na to, by zyskać nieco szerszy ogląd. Z jednej strony poprzez porównanie różnych mechanizmów funkcjonujących we współczesnych państwach rozwiniętych - z drugiej poprzez spojrzenie z perspektywy historycznej. Historia często bowiem odsłania nieoczekiwane konsekwencje pierwotnych projektów i marzeń nowoczesnej demokracji.

Gdy przy końcu zimy, która tu przypomina wiosnę, obserwujemy kampanię wyborczą we Francji, mało ciekawe, często bałamutne wypowiedzi kandydatów, a potem oglądamy w księgarniach nowości książkowe na te same tematy - książki ekonomistów, socjologów, analityków politycznych - uderza nieporównanie wyższy poziom tych ostatnich. Pamiętamy czasy, kiedy intelektualiści, zgodnie z hasłem, że dość już z wiedzą o świecie i teraz trzeba go zmieniać, stawali do walk politycznych, nie kryjąc swej stronniczości i nie przebierając w argumentach. Ten gatunek intelektualisty oczywiście nie wyginął, lecz w mniejszym stopniu nadaje ton aktualnym publikacjom. Daje się z nich wyłowić przekonanie, że świat współczesny jest do tego stopnia skomplikowany, że niepodobna odczytywać go zgodnie z systemami doktrynalnymi stworzonymi na użytek społeczeństwa schyłku XIX czy nawet połowy XX wieku.

Reklama

Z wielu tematów wybieram ten, który wydaje się szczególnie istotny - temat z pogranicza demografii, socjologii i polityki, związany z samą zasadą istnienia społeczeństwa, dramatycznie obecny zwłaszcza w społeczeństwach nowoczesnych, gdzie zniknęły tradycyjne regulatory życia. To problem integracji. Problem ogromny, stawiający pytanie o być albo nie być społeczeństwa nowoczesnego, o elementarną więź zbiorową, bez której nie jest możliwe bycie razem, rozwijanie i polepszanie warunków istnienia. Przyczyną zmuszającą do przemyślenia na nowo podstaw i form integracji stało się dla społeczeństw zachodnich zjawisko imigracji, zwłaszcza po II wojnie światowej.

Integracja jest przedmiotem refleksji teoretycznej co najmniej od końca XIX wieku. Zajmował się nią jeden z najwybitniejszych socjologów francuskich, Émile Durkheim. Jego pionierska książka o samobójstwie z 1897 roku stawia pytanie o poziom integracji jednostek popełniających samobójstwo i pokazuje, jak przemiany społeczne wpływają na stopień osamotnienia, na niemożność odwołania się do wspólnoty w chwilach ciężkich osobistych prób. Dla dalszych rozważań na ten temat duże znaczenie miała praca Floriana Znanieckiego o emigracji chłopów polskich oraz analizy Ferdinanda Tönniesa dotyczące społeczności "organicznej" i "mechanicznej". Oczywistym jest, że problemy te nie dotyczą wyłącznie emigrantów, ale wszystkich członków społeczeństwa, którym grozi marginalizacja, znalezienie się na zewnętrz normalnych funkcji społecznych. To wypadnięcie "poza" najbardziej grozi przybyszom, chcącym znaleźć swoje miejsce w obcym kontekście.

W społeczeństwach współczesnych, kładących taki nacisk na indywidualizm, pełna integracja, charakterystyczna dla społeczności tradycyjnych, jest nie do pomyślenia. Należy jednak zwrócić uwagę na jej stopień, na granicę, poniżej której zakwestionowana zostaje więź zbiorowa. Wiemy, że już wiek XIX był stuleciem migracji z krajów mniej rozwiniętych do tych, gdzie była praca i istniała możliwość podniesienia poziomu życia. Wiek XX - a wszystko wskazuje na to, że również wiek XXI - przyniósł nasilenie tego zjawiska, związanego z rosnącymi różnicami zamożności na planecie. Kraje europejskie, które do niedawna nie uważały się za tradycyjne obszary imigracji (którymi od początku były Stany Zjednoczone, Kanada czy Australia) zaznały napływu ludności z różnych stron świata. Muszą więc przemyśleć na nowo, co znaczy budować społeczeństwo z ludzi rozmaitego pochodzenia, społeczeństwo zachowujące jakąś spójność. Problem zaostrza się, gdy między ludnością napływową i autochtoniczną istnieją duże różnice mentalne i kulturalne, gdy zderzają się różne wizje praw i obowiązków.

We Francji pewne elementy tego problemu znane są wszystkim, chociaż wyciąga się z nich różne wnioski w zależności od tego, co Francuzi nazywają wrażliwością polityczną. Kolejne fale imigracji z XIX i pierwszej połowy XX wieku stwarzały mniej trudności. Byli to Hiszpanie, Polacy, Portugalczycy - ludność, która dość szybko i chętnie wtapiała się w otoczenie, nawet gdy zarazem przechowywała troskliwie tradycje przywiezione z kraju rodzinnego. Dziś panuje natomiast przekonanie, że przybysze spoza Europy stopniowo stają się coraz większym ciężarem dla społeczeństwa, a integrują się słabo - o ile wręcz nie odrzucają idei integracji. Jako czynnik determinujący często wskazuje się na religię, czyli islam. Rola socjologa będzie polegała na sprawdzeniu i przeanalizowaniu powszechnie przyjętych przekonań na ten temat - te przekonania tworzą również pewną niebłahą rzeczywistość społeczną.

Słowo "integracja" ma również swoją historię. W XIX wieku, wieku konsolidacji imperiów kolonialnych, posługiwano się terminem "asymilacja" dla wskazania tych członków ludów skolonizowanych, którzy przyjęli język, strój, a często także religię zdobywców. Inny termin - akulturacja nie przyjął się powszechnie. Stał się natomiast częścią starej debaty w Kościele katolickim dotyczącej tego, czy księża misjonarze mają przystosowywać się do pewnych obyczajów ludności ewangelizowanej, aby ułatwić jej zbliżenie się do wiary przybywającej z innego kontynentu. We Francji asymilacja ma złą prasę - kojarzy się z mentalnością pokolonialną, z żądaniem od nowo przybyłych, by zrezygnowali z własnych korzeni i rozpłynęli się w anonimowej masie. Jeszcze zanim pojawiło się widmo rozpadu społeczeństwa na wspólnoty odgrodzone od siebie pochodzeniem, kulturą, obyczajami, przyjęło się rozdzielanie terminów integracja i asymilacja. Pierwsza oznaczała włączenie się przybysza w całość norm rządzących życiem politycznym i społecznym - a więc zjawisko pozytywne; druga natomiast miała konotację negatywną: wyrzeczenie się siebie, utratę wewnętrznego bogactwa związanego z inną pamięcią kulturową i historyczną.

W latach 70. XX wieku we Francji pierwsza postawiła tę kwestię wspólnota żydowska: tak dla integracji, nie - dla zatracenia własnej odrębności. Rzecz skomplikowała się dodatkowo z powodu lojalności wobec państwa Izrael, która wywoływała napięcia, ponieważ nie zawsze była zgodna z francuską polityką zagraniczną. Obecnie uważa się, że zachowanie świadomości własnych korzeni nie stoi w sprzeczności z integracją imigrantów - jest elementem stabilizującym, daje jednostce punkty odniesienia w życiu.

Jak dalece problem jest sporny, wskazują reakcje z różnych krańców spektrum politycznego. Przekonania Frontu Narodowego, że integracja jest niemożliwa w wypadku przybyszów spoza Europy, spotykają się z oburzeniem lewicy. Gdy na skutek zamieszek na przedmieściach wielkich miast w listopadzie 2005 roku media i politycy narzekali na niedostateczną integrację młodych pochodzenia muzułmańskiego, nowa lewica odpowiadała, że skandalem jest domaganie się integracji od tych, którzy już urodzili się we Francji. Oni tu są "od zawsze" i tak należy stawiać sprawę. To problem nierówności społecznych, a nie odmienności etnicznej czy religijnej. Wedle nowej lewicy pojęcie integracji należy do dyskursu klas dominujących, a więc i do starego języka walki klas. Na - pozorną w istocie - wielość, zróżnicowanie, złożoność obrazu społeczeństwa należy nałożyć siatkę pojęć, która je demistyfikuje. Nie ma konfliktów religijnych, cywilizacyjnych. Po jednej stronie barykady są bogaci, po drugiej wydziedziczeni. Historyk zwróci uwagę na to, że u początków projektu demokratycznego stała konieczność integracji w sensie, który ma niewiele wspólnego z dzisiejszą sytuacją. Gdy upadła monarchia francuska, trzeba było znaleźć nową zasadę połączenia wszystkich w jeden naród. Mimo centralizmu państwa, Francja dzieliła się na prowincje, które miały często inny język i własną historię. Trzeba było rozbić nie tylko poczucie przynależności stanowych i korporacyjnych. Trzeba było także usunąć języki i dialekty z przestrzeni publicznej, zrównać wyznania, wykorzenić stare przywiązania. Jednostka nie powinna mieć żadnych pośredników w konfrontacji z państwem. To hasło pierwszego Zgromadzenia Ustawodawczego: wszystko dla jednostki, nic dla wspólnot. Emancypacja obywatela ma dokonać się pojedynczo - instytucje takie jak Kościoły, gminy wyznaniowe, korporacje nie są prawowitymi partnerami dla republiki. Dopiero od paru dziesięcioleci ten sztywny model zdaje się ustępować. Przyjęło się mówić o trzech wymiarach integracji: politycznym, społecznym, kulturalnym. Badania dotyczące dzieci imigrantów, pierwszego pokolenia już urodzonego we Francji, wskazują łatwość przeskakiwania progów w porządku odwrotnym niż ten, który mógłby się wydać naturalny. Badacze nie mają wątpliwości, że najszybciej pokonywana jest bariera kulturalna. Młodzi od razu odnajdują się w kulturze masowej. To warte podkreślenia: o ile tradycyjny kształt kultury był niewątpliwie utrudnieniem - i to poważnym, bo odwołującym się do pewnej historii, do tekstów obcych dzieciom przybyszów - o tyle telewizja, kino, muzyka młodzieżowa, sport okazują się dobrym spoiwem. (Co prawda, sport staje się coraz częściej także okazją do eksplozji przemocy...). Gorzej z integracją społeczną, której wyznacznikiem jest praca. O ile bezrobocie młodych w ogóle jest większe niż w grupach starszych wiekiem, o tyle wśród dzieci imigrantów jest dwukrotnie wyższe niż wśród rówieśników autochtonów. Jest to moment szczególnie niebezpieczny dla pokoju społecznego. Wiąże się z nim segregacja geograficzna, powstawanie "gett etnicznych", zwłaszcza na przedmieściach, oraz towarzysząca temu eskalacja przestępczości i brutalności.

Co do integracji politycznej, która jest związana z poczuciem obywatelstwa (uczestnictwo w demokratycznych rytuałach takich jak wybory), zauważono ostatnio liczne przypadki wpisywania się młodych z przedmieść na listy wyborcze. Po zajściach z listopada 2005 roku politycy, przede wszystkim socjaliści, zwracali się do nich z następującym argumentem: skoro warunki, w jakich żyjecie, są nieznośne, spróbujcie wpłynąć na politykę, która was dotyczy. Jak się zdaje, wezwanie zostało wysłuchane (co już świadczy o tym, że integracja polityczna nie znajduje się na poziomie zero...). Inna rzecz, że z powodu braku możliwości większego manewru ewentualna zmiana osób czy partii u władzy nie przyniesie zapewne oczekiwanej poprawy i cykl frustracja-przemoc ma wszelkie szanse, by się powtarzać. Projekt - który można nazwać utopią demokratyczną - polega na intencji włączenia wszystkich do społeczeństwa jako równych i wolnych oraz ofiarowania im możliwie równych warunków bytowania. Nowy model społeczeństwa może okazać się trwały, jeśli nie będzie podmywany przez nazbyt obszerny margines niezintegrowanych. Demokracja źle się czuje z osobami żyjącymi w skrajnej biedzie, przekreślającej uczestnictwo w jej instytucjach.

Za czasów "dawnego ustroju" bieda była włączona w całość budowli społecznej, zdawała się jakoś usprawiedliwiona porządkiem świata, a nawet spełniała rolę religijną: umożliwiała gesty chrześcijańskiego miłosierdzia. W demokracji przestaje być usprawiedliwiona, staje się skandalem. Zmusza do szukania przyczyn, do stałych wysiłków naprawy. Ponieważ cząstkowe rozwiązania okazują się niewystarczające, państwo w coraz większym stopniu poczuwa się do odpowiedzialności za ten stan rzeczy i tworzy system pomocy, w niektórych krajach mocno rozbudowany. Powiedzmy od razu: to podstawowa porażka nowoczesnej demokracji, przyznanie, że jej mechanizmy integracyjne nie są i nie mogą być doskonałe. Są ludzie, grupy, które wymykają się poza oka jej sieci. W XIX wieku mogło się jeszcze wydawać, że Republika (pisana we Francji z dużej litery) daje podstawy wyrównania szans za sprawą swych instytucji socjalizujących - przede wszystkim szkoły i służby wojskowej. Istnieje wiele badań naukowych, wiele opowieści autobiograficznych pokazujących zmiany w mentalności dziecka chłopskiego lub robotniczego po przejściu przez świecką "szkołę republikańską" lub po pobycie w armii.

Tu wytwarza się nowe poczucie lojalności, nowa przynależność. To genealogia wielu członków intelektualnej elity Francji w przededniu I wojny światowej. Ale nie daje to żadnej pewności, że poziom socjalizacji będzie rósł wraz z rozwojem ekonomicznym, że produktem ubocznym tego rozwoju nie będzie rosnąca marginalizacja tych, co się nie potrafili "załapać". Problem niezintegrowanych dzieci imigrantów nabiera w tym kontekście nowego znaczenia.

W oczach mieszkańców i uczestników społeczeństwa demokratycznego stawka jest poważna: idzie o legitymizację całego systemu wraz z jego instytucjami. Zasada równości, mimo że większość zdaje sobie z jej utopijności sprawę, jest jednak horyzontem, bez którego nie może się obyć społeczeństwo demokratyczne. Zbyt drastyczna rozpiętość sytuacji ekonomicznej jednostek jest odbierana jako niedopuszczalna. Gorszą zarówno wielkie fortuny oparte nie na pracy, lecz na dochodach z kapitału, jak i - na przeciwnym biegunie - przypadki skrajnej nędzy, najjaskrawiej widocznej u osób bezdomnych, wieloletnich bezrobotnych lub osób chronicznie nieprzystosowanych. Społeczeństwo współczesne pojmuje godność człowieka pod dwiema postaciami: jako godność obywatela cieszącego się wszystkimi prawami konstytucyjnymi i jako godność pracownika. W praktyce niepodobna wyobrazić sobie pełnego sprawowania obywatelstwa bez pracy (albo dochodów zdobytych dzięki pracy) i wynikających stąd należytych warunków materialnych.

Współczesna demokracja, nakierowana na utopię równości, jest z konieczności państwem opiekuńczym. System liberalny pod tym względem nie przeciwstawia się państwu opiekuńczemu, lecz stanowi jedną z jego postaci. Różnica polega na formach i zakresie pomocy. Analizując sytuację w Europie, socjologowie wyróżniają trzy typy państwa opiekuńczego: liberalny, korporacyjno-etatystyczny i socjaldemokratyczny. Do pierwszego można zaliczyć Wielką Brytanię, do drugiego Niemcy, Austrię, Włochy, Francję. Trzeci jest charakterystyczny dla krajów skandynawskich. Za każdym razem różnice dotyczą innych relacji między państwem, rynkiem i rodziną. Odmienności wynikają ze swoistej historii każdego kraju i wskazują na niewymazywalność "faktu narodowego" w jednoczącej się Europie. Dowiadujemy się również, że inaczej mają się te sprawy w krajach południowych o silnej tradycji katolickiej, gdzie państwo liczy na solidarność rodzinną i grupową, a inaczej na północy, na glebie protestanckiej, gdzie państwo zdejmuje obowiązki z rodziny i otacza jednostki pomocą przez cały okres życia.

Inaczej mówiąc, państwo demokratyczne zapewnia redystybucję bogactw produkowanych przez społeczeństwo - redystrybucję pojmowaną jako instrument integracji. W Europie Zachodniej od mniej więcej 25 lat coraz liczniejsze jednostki i coraz to nowe grupy społeczne podpadają pod pomoc państwową. We Francji istnieją zasiłki dla około dziesięciu kategorii upośledzonej finansowo ludności.

Tegoroczne francuskie wybory prezydenckie i parlamentarne będą się odbywać w szczególnej atmosferze: kontestacji wielkich instytucji, jak szkoła, rodzina, wymiar sprawiedliwości, odrzucenia idei reprezentacji demokratycznej. Władze coraz gorzej sobie radzą z aparatem centralistycznego państwa. Triumfujący indywidualizm domaga się uznania w literze prawa i wyraża się w nowym modelu uczestnictwa w życiu zbiorowym. Modelu nazwanym "demokracją uczestniczącą" - jej narzędziem w coraz większej mierze staje się internet. Zasada równości szans stała się jedynym projektem politycznym, który pociąga wyborców.

W ramach tej zasady idzie o zaspokajanie potrzeb różnych grup społecznych, przede wszystkim osób najsłabszych. Wielkie hasła republikańskie (idee narodu, świeckości, pracy) zostały zastąpione przez wartości "postmodernistyczne", które wyrażają się w dwóch postulatach: dobrobytu i autoekspresji. Każdy ma prawo do dobrobytu - jeśli nie potrafi zdobyć go pracą, należy mu się on od społeczeństwa. Każdy ma być wysłuchany w swych szczególnych rewindykacjach, każda mniejszość upewniona w swoim prawie do głosu - mniejszość etniczna, religijna, zawodowa, seksualna. Stopniowo wypierają one swoim naciskiem uniwersalistyczne instancje demokratyczne.

Należy zauważyć, że Francja wpatrzona w wywodzący się z 1789 roku model jakobiński dość długo broniła się przed politycznym uznaniem partykularyzmów. Inne kraje są bardziej zaawansowane na tej drodze. Dotyczy to również stosunku do wspólnot muzułmańskich, zaakceptowanych z dużą tolerancją dla ich swoistości. Ale właśnie w Wielkiej Brytanii i Holandii, gdzie chwalono sobie zgodne współżycie wspólnot różnych kultur i religii, nastąpiły wydarzenia, które zakwestionowały prostotę tego programu. Zamachy terrorystyczne przyszły ze strony osób, które wydawały się na dobre włączone w całość społeczeństwa. Wkrótce potem przedmieścia-getta we Francji były sceną wielodniowych utarczek młodych muzułmanów z policją...

Dzisiaj wiemy, że nie ma jednego dobrego rozwiązania. Weszliśmy w XXI wiek uzbrojeni zaledwie w metodę sztukowania, by chronić, jak się da, pokój społeczny.

Ewa Bieńkowska

p

*Ewa Bieńkowska, ur. 1943, eseistka, historyk idei, członek zespołu redakcyjnego "Zeszytów Literackich", "Znaku", "Tygodnika Powszechnego". Wykładowca m.in. KUL-u, Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie i uniwersytetu w Awinionie. Mieszka we Francji. Uprawia eseistykę filozoficzną i literacką. Jej najważniejsze książki to: "Dwie twarze losu. Nietzsche-Norwid" (1975), "W poszukiwaniu królestwa człowieka. Utopia sztuki od Kanta do Tomasza Manna" (1981), "Spór o dziedzictwo europejskie" (1999), "W ogrodzie ziemskim. Książka o Miłoszu" (2004). W "Europie" nr 8 z 22 lutego 2006 opublikowaliśmy jej tekst "Zrozumieć XX wiek".