Wszystko działo się przed tygodniem, ale informacje na ten temat ujawniono dopiero teraz. Akcja trwała 12 godzin, z czego połowę czasu pochłonęły spory o to, kto ma wyruszyć na morze, by podjąć z wody dryfujące ciało. Teraz administracja morska tłumaczy się lukami w prawie. Bo przepisy nie regulują, kto ma wyruszyć do akcji w takim przypadku.

Na dryfujące ok. 7,5 mili morskiej od brzegu ciało w czarnych spodniach i białej koszuli natknął się rybak z miejscowości Chłopy (Zachodniopomorskie). Opowiada, że zapytał przez radio kapitanat portu w Kołobrzegu co ma robić: "Kapitanat kazał mi oznaczyć miejsce boją i pozwolił płynąć dalej".

Jednak gdy rybak odpłynął od tego miejsca już kilka mil, kołobrzeski kapitanat znowu połączył się przez radio z rybakiem i zapytał go, czy nie mógłby jednak odholować zwłok. Ten jednak odmówił, bo był już za daleko.

Potem okazało się, że Brzegowa Stacja Ratownicza w Kołobrzegu odmówiła interwencji, uznając, że zajmuje się tylko żywymi rozbitkami, a zwłoki to sprawa administracji morskiej, czyli kapitanatów portów. Te z kolei twierdziły, że to zadanie właśnie dla ratowników albo dla policji. Ale policja odpowiedziała, że nie ma odpowiedniego sprzętu.

W końcu Urząd Morski w Słupsku poprosił o pomoc Morski Oddział Straży Granicznej. Pogranicznicy chcieli wypłynąć, ale nie mieli czym, bo ich łódź jest w remoncie. W takim razie w morze po zwłoki miała wyjść jednostka Urzędu Morskiego. Ale nie wyszła, bo okazało się, że... jest popsuta.

W końcu szef słupskiego Urzędu Morskiego wynajął prywatny statek, ale gdy wypłynął w morze, nie udało mu się już znaleźć dryfujących zwłok...