Dlaczego? To proste - ze zwykłego strachu. Wiedziałam, że w naszej firmie nie ma życzliwego nastawienia wobec przyszłych matek. Byłam przekonana, że gdyby moi przełożeni dowiedzieli się o mojej ciąży i poronieniu, to wcale nie byliby z tego zadowoleni. Taka informacja utrudniłaby mi pracę, bo zaczęto by na mnie patrzeć jak na osobę, która stara się o dziecko. A więc stanowi poważne zagrożenie dla firmy.

Ale kiedy zaszłam w ciążę po raz drugi, chciałam być uczciwa, więc od razu sama poszłam do prezesa i poinformowałam go o tym. Bardzo się denerwowałam, jak mnie przyjmie, ale jego reakcja była dość sympatyczna, nawet pogratulował mi i mówił, że cieszy się, iż będę miała dziecko.

Potem jednak zaczęły się problemy. Kiedy byłam w piątym miesiącu okazało się, że ciąża jest zagrożona. Musiałam leżeć plackiem w łóżku, bo tak nakazał mi lekarz. Kiedy moi przełożeni dowiedzieli się o tym, że nie przyjdę do pracy, to - jak można się było domyślić - wcale nie byli zadowoleni. Cały czas dopytywali się, kiedy wreszcie wrócę do biura, ale lekarz nie był w stanie podać mi żadnej konkretnej daty. Więc tę samą informację powtarzałam moim szefom: "Nie wiem, kiedy będę w stanie podjąć moje obowiązki".

Dla mnie, wówczas kobiety 39-letniej, ta ciąża była prawdopodobnie już ostatnią szansą. Gdyby wtedy nie udało mi się jej donosić, to prawdopodobnie już nigdy więcej nie starałabym się o dziecko. Właśnie dlatego nie chciałam się sprzeciwiać lekarzowi. Powrót do biura był po prostu zbyt ryzykowny, a ja za swój zakład pracy umierać nie zamierzałam. Na dodatek w ostatnich miesiącach ciąży okazało się, że mam poważną chorobę wątroby. Leżałam więc w domu już do samego końca. Moja córeczka przyszła na świat za pomocą cięcia cesarskiego, ale na szczęście była zdrowa.

Oczywiście nie spodziewałam się żadnych okolicznościowych gratulacji z pracy i nie otrzymałam ich. Do biura wróciłam w ustawowym czasie, zaraz po skończeniu urlopu macierzyńskiego. Zależało mi na tym, bo bardzo chciałam pracować, chciałam zarabiać.

Już pierwszego dnia zostałam wezwana do gabinetu prezesa, który zaproponował rozwiązanie umowy o pracę za porozumieniem stron, ale bez żadnego okresu wypowiedzenia. Gdybym się na to nie zgodziła, to sugerował trzymiesięczne wypowiedzenie, ale z równoczesnym przeniesieniem na ten czas na inne stanowisko.

Dokładnie przemyślałam sprawę i odrzuciłam pierwszą propozycję. Natychmiast dostałam wypowiedzenie i zostałam przeniesiona ze stanowiska menedżerskiego (gdzie miałam własny gabinet i inne przywileje) do działu kadr - na tak zwane stanowisko pomocnicze. Jaki był powód wypowiedzenia? Oficjalnie absencja dezorganizująca pracę biura. To było naprawdę szokujące: mój urlop macierzyński został potraktowany jako zwykła nieobecność w pracy...

W ustawowym terminie wniosłam sprawę do sądu, żądając wydania mi innego świadectwa pracy, wnioskowałam również o odszkodowanie od mojej dawnej firmy. Teraz czekam niecierpliwie na decyzję sądu i mam nadzieję, że będzie dla mnie korzystna.

Aby nie pozostać bezczynna, postanowiłam działać na własną rękę. Założyłam w Warszawie klubokawiarnię Mufka. To inicjatywa skierowana głównie do młodych matek, które mogą tam przyjść razem z dziećmi i przy kawie spotkać się z innymi matkami.

I wreszcie jestem zadowolona.

















Reklama