W tym tygodniu rozpocznie się zbiórka podpisów pod pomysłem zorganizowania referendum dotyczącego odwołania prezydent Warszawy. Polacy przekonują się do lokalnych plebiscytów. Jednak pod tym względem wciąż daleko nam do państw zachodnich.
Podpisy w sprawie Gronkiewicz-Waltz zbiera Warszawska Wspólnota Samorządowa, której przewodniczy burmistrz Ursynowa Piotr Guział. Powód? Rozczarowanie polityką pani prezydent. Chodzi m.in. o wysokie stawki za wywóz śmieci oraz cięcia w oświacie i komunikacji przy jednoczesnej podwyżce cen biletów. Komitet samorządowy musi zebrać pod wnioskiem 134 tys. podpisów. Przedstawiciele wspólnoty wierzą, że w ciągu ustawowych dwóch miesięcy zbiorą nawet 200 tys. głosów poparcia.
Przy okazji warszawskiej inicjatywy sprawdziliśmy, czy Polacy chętnie próbują odwoływać swoich włodarzy. Jak wynika z danych, które uzyskaliśmy w Krajowym Biurze Wyborczym (KBW), w obecnej kadencji samorządu (2010–2014) mieszkańcom udało się w drodze referendum odwołać dziewięciu wójtów, burmistrzów i prezydentów miast (m.in. ostatnio prezydenta Elbląga wraz z radą) oraz cztery rady gmin. W poprzedniej kadencji (2006–2010) skrócono w ten sposób rządy sześciu wójtów, dwóch burmistrzów, pięciu prezydentów miast i jednej rady gminy.
Z danych KBW wynika, że z reguły główną barierą w przypadku referendów jest brak zainteresowania głosujących. Gdy jednak referendum jest ważne (to znaczy osiągnięta zostanie wymagana frekwencja), niemal zawsze skutkuje odwołaniem włodarzy.
Reklama
Polacy coraz chętniej sięgają po referendum, by w ten sposób pokazać swoje niezadowolenie. W lutym br. weszły w życie nowelizacje ustawy o referendum lokalnym oraz ustawy o samorządzie gminnym. Ta pierwsza rozszerza katalog spraw, w których można przeprowadzić referendum lokalne, o istotne sprawy o charakterze społecznym, gospodarczym lub kulturowym, nawet jeśli wykraczają one poza kompetencje władz lokalnych (a to był częsty powód, dla którego samorządy sprzeciwiały się organizacji referendów). W przygotowaniach jest prezydencki projekt ustawy o współdziałaniu w samorządzie terytorialnym, który zakłada m.in., że referenda byłyby ważne bez względu na liczbę uczestniczących w nich osób (wyjątek stanowić miałoby referendum w sprawie odwołania wójta, burmistrza lub prezydenta miasta).
W opinii Grzegorza Makowskiego z Fundacji im. Stefana Batorego to nie zabiegi legislacyjne mogą w najbliższym czasie zachęcić Polaków do częstszego korzystania z plebiscytów. W ostatnim czasie pojawia się coraz więcej kwestii, które mieszkańców dotykają bezpośrednio i nierzadko bulwersują, jak np. temat opłat za śmieci czy problem szkół. Chcą mieć coś do powiedzenia w tych kwestiach – wyjaśnia.
O takim przebudzeniu w USA pisze zajmujący się kwestią referendów lokalnych Joshua Spivak z Wagner College w Nowym Jorku. W 2012 r. zorganizowano w tym kraju 168 referendów odwoławczych (które tam nazywają się recall elections) – więcej niż w 2011 r. (151). Odwołano w nich 82 oficjeli, a 26 zrezygnowało jeszcze przed datą ogłoszenia referendum. Przy czym Amerykanie nie boją się odwoływać coraz wyżej postawionych urzędników. Najgłośniejsze referendum w ub.r. miało miejsce w stanie Wisconsin, gdzie mieszkańcy głosowali przeciwko gubernatorowi Scottowi Walkerowi oraz dziewięciu stanowym senatorom. Było to także najdroższe referendum w historii USA. Pochłonęło 81 mln dol.
Mieszkańcy chcą sięgać po broń, jaką jest referendum, jeśli tylko da się im taką możliwość. W Niemczech w większości landów prawo do zainicjowania referendum w sprawie odwołania burmistrza mają tylko członkowie lokalnych rad. Z kolei w dwóch, w których inicjatywa leży po stronie mieszkańców, praktyka ta jest dość częsta. Jednym z nich jest Brandenburgia, gdzie w latach 1994–1998 mieszkańcy wymienili 10 proc. włodarzy, co lokalna prasa nazwała „grą w kręgle z burmistrzami”. Ostatecznie zjawisko ukrócono, podnosząc liczbę wymaganych podpisów do organizacji referendum.