Jak się dowiedzieliśmy, śledczy zdobyli dowody na wyłudzenie pieniędzy, które obciążają organizatora opinii. Pozostali biegli – łącznie jest ich 15 – podpisywali faktury in blanco i mogli nie wiedzieć, że uczestniczyli w procederze poświadczenia nieprawdy. – Zgrzeszyli naiwnością. Podpisywali w ciemno rachunki, z których wynika, że ślęczeli miesiącami nad ekspertyzą, choć to nieprawda – mówi dziennik.pl osoba znająca kulisy śledztwa.
Poszło o absurdalnie wysokie koszty sporządzenia ekspertyzy uzupełniającej – ta kosztowała ponad 370 tys. zł, czyli 16 tys. zł za stronę. (Początkowo biegli żądali za nią około 1 mln zł, choć przeciętne ich koszt to około 8 tys. zł.) To tym samym najdroższa ekspertyza w historii polskiego wymiaru sprawiedliwości, choć dokument liczy 23 strony. Kolejnych 29 stron zajmują fotografie i cytaty z opracowanych wcześniej materiałów. Dla porównania pierwsza opinia, przygotowana przez profesorów i doktorów Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach warta jest blisko 300 tys. zł.
Wątpliwości śledczych miał wzbudzić też zadeklarowany czas pracy, jaką biegli poświęcili na przygotowanie opinii. Jeden z nich wyliczył, że nad jedną stroną pracował bez przerwy 660 godzin, czyli prawie miesiąc.
Według naszych ustaleń nie ma dowodów na to, że wszyscy działali w zmowie. To oznacza, że "mogą liczyć na łagodne potraktowanie przez prokuraturę, a nawet uniknięcie zarzutów".
- Nie chodzi o to, żeby stawiać wszystkich przed sądem. Liczymy na ich szczerość, która wszystkim, także śledczym, ułatwiłaby wyjście z kłopotliwej sytuacji – dodaje nasz rozmówca. I od razu zastrzega:
– To delikatna sprawa, bo chodzi o ojca ministra. Żaden prokurator nie chce podpaść ministrowi brakiem rzetelności, ale żaden nie chce też ryzykować kariery i narazić się w przyszłości na zarzut nadgorliwości. Paradoksalnie to skrajnie obiektywnie i sumiennie prowadzone śledztwo. Za duże jest ryzyko, że wdepnie się na minę.