Wyjaw, czego się boisz, a powiem ci, kim jesteś? Na poziomie indywidualnym byłby to okropny redukcjonizm, ale już na poziomie całych społeczeństw (bądź nawet cywilizacji) – wcale, jak się zdaje, niekoniecznie. Kultura – w tym naturalnie także popkultura – często stanowi katalog obaw i nadziei swojej epoki. Jest nie tylko produktem, lecz także – zwrotnie – źródłem wiedzy o świecie, rezerwuarem pojęć, porównań, przenośni i obrazów, z których korzystamy znacznie częściej niż z jakichkolwiek tekstów wytworzonych przez sformalizowaną naukę. W czasach cyfrowej rewolucji nadal wolimy infotainment od informacji, wciągającą narrację od monotonnej analizy, sugestywną, metaforyczną wizję od artykułu w fachowym czasopiśmie. Próba zmuszenia ludzi, by po prostu zamienili głód opowieści na głód danych, to utopia. Nasze mózgi – choć cudownie elastyczne – nie działają w ten sposób.
Potencjał kulturowych obrazów i metafor, ich zdolność dostarczania prostych, symbolicznych wyjaśnień i kryteriów zero-jedynkowego odróżniania dobra od zła, a także błyskawicznego budowania kontekstu, tyleż historycznego, ile metafizycznego, ujawnia się szczególnie w momentach kryzysowych. Innymi słowy, istnieje ścisły związek między koronawirusem a makaronem znikającym ze sklepowych półek, bo wszyscy widzieliśmy – po tysiąckroć: w filmach, w serwisach społecznościowych, w nagranych telefonem wrzutkach internetowych– emblematyczne sceny plądrowania supermarketów przez zdesperowanych klientów, którzy chcą zdążyć przed końcem świata.

Odpowiedzialność zbiorowa

Choroby epidemiczne zajmują w kolekcji naszych lęków szczególne miejsce. Nic w tym dziwnego, ludzkość ma w tej kwestii przykre wspomnienia. Doświadczenie epidemii w świecie przednowoczesnym, bez biopolitycznych rygorów naszej współczesności, było wydarzeniem z gruntu apokaliptycznym, zwłaszcza że jedynym racjonalnym sposobem uniknięcia infekcji (której etiologii, przynajmniej w sensie dosłownym, nie rozumiano) mogła być tylko paniczna ucieczka. Naszą wyobraźnię o epidemii wciąż w jakiejś mierze kształtuje pamięć o czarnej śmierci – najprawdopodobniej dżumie – nawiedzającej Europę przez trzy stulecia, od połowy XIV do połowy XVII w. Dżuma nie była elegancką chorobą; była emanacją brudnej, odczłowieczającej śmierci w męczarniach. Postrzegano ją jako rodzaj zbiorowej kary, wymierzanej ludziom przez Boga: „Czemuż ludzie umierali tak licznie? Pismo Święte oferowało tu jasny model interpretacyjny. Bóg, rozgniewany na swój lud i kapłanów, zsyłał plagi nie na poszczególne jednostki za ich konkretne grzechy, lecz na cały lud za jego bezbożność, zwłaszcza zaś za wykroczenia przeciw nakazom religii. Bałwochwalstwo, krzywoprzysięstwo, odstępstwo były grzechami i tylko ukorzenie się (czyli zmiana zachowań i przekonań) zdolne było plagę odwrócić lub jej zapobiec” – piszą William Naphy i Andrew Spicer w książce „Czarna śmierć” (PIW 2004, przeł. Agnieszka Dębska).
Reklama
Nie była to zresztą pierwsza pandemia, która nawiedziła Europę. O straszliwej pladze wspominał już w V w. p.n.e. starogrecki historyk Tukidydes w „Wojnie peloponeskiej”; w II w. n.e. Cesarstwo Rzymskie dotknęła zaraza Antoninów (przypuszczalnie ospa prawdziwa), a w kolejnym stuleciu Rzymianie musieli skonfrontować się z odrą. Między VI a VIII w. Europę i Bliski Wschód dziesiątkowała katastrofalna dżuma Justyniana, która przyczyniła się do pogrzebania resztek świata antycznego – Konstantynopol utracił wówczas 40 proc. mieszkańców, przerwane zostały szlaki handlowe, opustoszały miasta Lewantu i Persji, zniszczeniu uległy rozległe systemy irygacyjne. „Wiele prac naukowych postuluje, że Bliski Wschód, Egipt i Afryka Północna zdołały odzyskać poziom cywilizacyjny sprzed 540 r. dopiero pod koniec XIX w.” – twierdzą Naphy i Spicer.