p

Cezary Michalski: Czy inteligencja w PRL była lewicowa, czy mieliśmy wtedy do czynienia z lewicową hegemonią? Bo jeśli patrzeć na nurt oficjalny inteligenckiego życia, rozpięty między elitami władzy i niezależnymi, a później opozycyjnymi elitami inteligenckimi, to widzimy tam rozpiętość sięgającą zaledwie od marksizmu do rewizjonizmu, a później do takiej ogólnej postępowości. Na tym tle ludzie wyraźnie nielewicowi, tacy jak Stefan Kisielewski, Paweł Hertz czy do pewnego stopnia Piotr Wierzbicki, czuli się kompletnymi dysydentami i byli czasami traktowani z pewnym politowaniem - po prostu jako dziwacy.
Bronisław Łagowski*: Zacznijmy od osób. Stefan Kisielewski i Paweł Hertz nie byli traktowani z politowaniem, a za dysydentów w tym narodzie uważali marksistów, tę mniejszość, która rządziła. Paweł Hertz, którego rola ograniczała się do kręgów literackich, był szanowany, bo jego estetyczny konserwatyzm i pietyzm dla tradycji narodowej kręgi postępowe uznawały za słabostkę, a nie za symptomy endeckości. Kisielewski odgrywał nieporównanie większą rolę przez cały okres PRL. Jego "Dzienniki" mimo szczerości nie dają pełnego obrazu jego postawy. Przeklinanie ustroju i Sowietów, wyszydzanie władzy, partii, dziennikarzy (ogłaszał listę najbardziej służalczych), to też nie było nic osobliwego - większość, jeśli nawet tak nie mówiła, to tak myślała. Stanowisko Kisielewskiego warto określić dokładniej, bo ono było dość oryginalne na tle opozycji demokratycznej oraz podziału na lewicę i prawicę. On mówił tak: gdy władza mięknie, to Ważyk, Woroszylski itp. twardnieją, tymczasem ja twardnieję, gdy władza twardnieje, a gdy mięknie, to ja też mięknę. To bardzo ważna różnica. Gdy przyszła odwilż 1956 roku, tamci porzucili komunizm i stali się antykomunistami, a Kisielewski zgodził się być posłem przez dwie kadencje. W latach 80. cała opozycja, a zwłaszcza młodzież, uważała, że nastały czasy strasznego ucisku, a on widział, że tak nie jest, że żywot realnego socjalizmu się kończy. Twierdził, że "likwidujemy socjalizm rękami PZPR przy cichej zgodzie Związku Radzieckiego". Powtórzył to w rozmowie z generałem Kiszczakiem, na co tamten odpowiedział: "Ależ z pana marzyciel". Była to obiektywna ocena sytuacji. I jeszcze przykład z mojego ogródka. W 1986 roku Kisiel zadedykował mi felieton i napisał w nim: "Brawo nieznany mi panie Łagowski: z ust, z serca, z duszy wyjął mi pan te i inne zdania". To nie były zdania, które by się podobały ówczesnej opozycji. Kisielewski był realistą, nie cierpiał propagandy i wszelkiej blagi zarówno komunistycznej, jak i nacjonalistycznej. Gdy zaczęła się kształtować solidarnościowa prawica, pisał, że Jan Olszewski "oszalał". Jeśli chodzi o stosunek do tak zwanych wartości, bronił materializmu, wartości wcielonych w życie, takich jak dobrobyt, natomiast uduchowione gadanie religijne czy "prawoczłowiecze" po prostu lekceważył.

Reklama

Dlaczego w takim razie przyznający się do niego młodzi prawicowcy u progu III RP uważali, że ich mistrz tak cierpiał i tak był osamotniony wśród lewicowych inteligenckich salonów?
Jego późniejsi młodzi zwolennicy byli bardziej prawicowi niż on, no i zapatrzeni w siebie, w swoją ukochaną tożsamość, a nie w rzeczywistość. Pyta pan o hegemonię lewicowej inteligencji i stosunek sił pomiędzy lewicą i prawicą... Musimy uwzględnić fakty podstawowe. ZSRR na obszarze swego panowania przywrócił zasadę cuius regio, eius religio. Obowiązywała religia marksistowska. Marksizm jest lewicowy. Kto był przypisany do polskiej gleby, ten z racji swego poddaństwa był oficjalnie człowiekiem lewicowym. Jednakże państwowa religia miała konkurenta o 1000 lat starszego. W PRL religia katolicka przeżyła jeden z najświetniejszych okresów swojej misji. Władza marksistowska twardą ręką ograniczyła Kościół do jego roli dostawcy zbawienia i przygotowania do życia wiecznego. Politykowanie było Kościołowi wzbronione. Ludzie są jednak krnąbrni i w kościołach przekazywali sobie znak sprzeciwu. Kościół stał się ostoją, oparciem i nadzieją prawicy. Ale istniała jeszcze dziedzina kultury w znaczeniu literatury, sztuki, nauk humanistycznych, teatru, filmu, która była kontrolowana przez państwo, ale nie do tego stopnia, by wykorzenić tradycyjne orientacje na lewicę niekomunistyczną i prawicę niekoniecznie katolicką. Pańskie pytanie odnosi się do tej dziedziny i odpowiadam: tak, tu istniała hegemonia lewicy. Leszek Kołakowski, najwybitniejszy przedstawiciel tej formacji, już po wyemigrowaniu z Polski pisał w paryskiej "Kulturze", że szaleństwem byłby powrót do ustroju II Rzeczypospolitej, czyli to, co stało się po zwycięstwie "Solidarności". Określenie "prawica" miało odcień wyraźnie pejoratywny nawet w "Tygodniku Powszechnym" czy "Więzi". Gdy Miłosz chciał spostponować PZPR, to nie napisał, że jest Komunistyczną Partią Polski, lecz że jest "spadkobiercą ONR-u". Słowo "komunizm" jako obelga oderwana od przedmiotu weszło do języka inteligencji chyba dopiero w roku 1981.

Kto był pod koniec PRL bardziej lewicowy - władza czy opozycja?
Jeśli się porówna dokumenty pisane solidarnościowe i PZPR-owskie, to różnica jest minimalna, dlatego że ewolucja poglądów w PZPR szła w tym samym kierunku co oficjalna ideologia opozycji demokratycznej, a później "Solidarności": Trochę więcej suwerenności, więcej humanizmu, humanitaryzmu, socjalizmu z ludzką twarzą... Tutaj różnicy wielkiej nie było, tyle że aparatczycy mieli już nabyte pewne instynkty - powiedziałbym konserwatywne - co zresztą uważam za najbardziej pozytywny składnik ich ówczesnej mentalności. No, ale oni byli rozdwojeni, bo z jednej strony cała praktyka uczyła ich konserwatyzmu, zdrowego rozsądku, a ideologia uczyła czegoś zupełnie innego: utopijności, nieuczciwości intelektualnej, jaką wymuszało naginanie się do ideologii. Ale historia oficjalnego marksizmu w zasadzie nie obejmuje, ba, w ogóle pomija całą rzeczywistą historię intelektualną polskiej inteligencji w okresie PRL. Bo o ile aparatczycy zupełnie beznamiętnie przywoływali oficjalną doktrynę marksistowską z racji urzędowych, a więc z racji swojej funkcji ideokratycznej, to prawdziwe namiętności wśród inteligencji budził wtedy podział innego rodzaju, który się pokrywał częściowo z tym, co istnieje obecnie - i co z ogromnym uproszczeniem i niedokładnością nazywamy podziałem na prawicę i lewicę - a mianowicie podział (używając pojęć z późnych lat 50. i z lat 60.) na "bohaterszczyznę" i "szyderców". I ten podział najbardziej roznamiętniał polską inteligencję, i z niego, a dokładniej z formacji "szyderców", wyrosło to, co później polska prawica z ogromną przesadą nazywała lewicową czy raczej ogólnie postępowo-liberalną hegemonią myślenia wśród polskiej inteligencji.

Reklama

Marzec 1968 skompromitował nurt "bohaterski", podczas gdy nurt "szyderców" stał się realną ofiarą. Ale pułkownik Zbigniew Załuski ze swoją głośną wówczas książką "Siedem polskich grzechów głównych" i atakami na Wajdę za "Lotną" czy na Munka za "Eroicę", czy wczesny Leszek Moczulski nie dadzą się zredukować do "moczaryzmu".
Pułkownik Załuski przez czołowych szyderców był w latach 60. uznawany za jakiegoś skrajnego narodowca, fanatycznego wyznawcę kultu polskiej tradycji insurekcyjnej. Tymczasem gdyby przenieść wprost jego poglądy do dyskusji dzisiejszej, to on by się raczej okazał takim lewicowym liberałem, w każdym razie liberałem z pewnym zaangażowaniem narodowym, ale jednocześnie krytycznym komentatorem tradycji insurekcyjnej... Dziś jego publicystyka historyczna mogłaby się ukazywać w "Gazecie Wyborczej". Załuski okazałby się bardzo umiarkowany na tle całej publicystyki historycznej "Rzeczpospolitej" czy "Arcanów", na tle polityki historycznej Kaczyńskich, która opiera się na trzech filarach - Powstanie Warszawskie, Katyń i niezłomna emigracja. Załuski nie wykładał zresztą jakichś poglądów czy doktryny, tylko wystąpił jako polemista przeciwko nurtowi szyderczemu, który był pewną kontynuacją przedwojennej liberalnej lewicowości inteligenckiej, takiej w duchu boyowo-słonimskim. Szydercy posługiwali się swoją polityką historyczną w celu osłabienia nacjonalizmu, zapobieżenia odrodzeniu się tych narodowych mitów, w których istniał jakiś potencjał insurekcyjny mogący w ich rozumieniu doprowadzić do wybuchu nieodpowiedzialnego powstania albo do dominacji endeckiego myślenia w społeczeństwie ze wszystkimi tego konsekwencjami. To była też walka o wpływy, o pieniądze na publikacje czy produkcje filmowe, o pozycję po stronie władzy czy też w kręgu inteligenckich elit. Późniejsza opozycja inteligencka zrodziła się rzecz jasna w tym nurcie liberalnym, a więc wśród szyderców. Tyle że w latach 70. szydercy stopniowo sami przeszli na pozycje bohaterszczyzny, w dalszym ciągu dbając jednak o zachowanie własnej tożsamości. Przede wszystkim w sensie personalnym, środowiskowym, bo idee i estetyka oczywiście uległy zmianie. Za zwolennikami bohaterszczyzny nie stała dobra tradycja. Żeby istnieć w wydawnictwach, musieli szukać sposobów współdziałania z władzą. Przede wszystkim PAX stał się instytucjonalną ostoją dla bohaterszczyzny, dawał środki do życia, możliwość publikacji. Więc ostatecznie rozkład sił był taki, że bohaterszczyzna się kompromitowała swoim oportunizmem politycznym, natomiast szydercy, którzy krytykowali tradycje powstańcze, tradycje buntu, zdobywali cały czas punkty, powiększali własny prestiż w społeczeństwie swoją postawą sprzeciwu wobec władzy, swoją kontestacją. Krytykowali bohaterszczyznę i zachowywali się niekonformistycznie, a zwolennicy bohaterszczyzny wprost przeciwnie.

Powiedział pan, że za szydercami stała "dobra tradycja", a za bohaterszczyzną "zła". Co w warszawsko-krakowskim obiegu inteligenckim było wówczas dobrą, a co złą tradycją?
Szydercy za swoich poprzedników mieli tradycję postępowej inteligencji międzywojennej. W ich oczach obciążeniem było przede wszystkim skojarzenie kogoś z endecją, nawet jeśli ten ktoś endecji nie bronił i kojarzyć się z nią nie chciał. Bo podstawową obsesją partii szyderców było zwalczanie endecji, przy czym endeckich wpływów czy endeckości dopatrywali się byle gdzie, że tak powiem, więc można się było narazić na zarzut endeckości nawet wtedy, gdy treści jak najbardziej liberalne wyrażało się w sposób nieco inny niż ogólnie wówczas przyjęty. Zresztą to się pojawiło w jednym z pana wywiadów w "Europie", gdzie przypomniano, jak to Andrzej Kijowski uznał za niebezpiecznie prawicową książkę Marcina Króla i Wojciecha Karpińskiego "Sylwetki polityczne XIX wieku". A to była książka zupełnie niewinna, bez śladu jakichkolwiek nacjonalistycznych fascynacji, pokazująca może szerszy krąg polskich tradycji intelektualnych, niż to było wówczas przyjęte. Ale już te poszukiwania były odejściem od ortodoksji szyderstwa. I to wystarczyło. Oczywiście nie wszyscy byli aż tak czujni jak Andrzej Kijowski w tym przypadku, ale był jakiś szyfr tej partii szyderców, nie dla wszystkich czytelny, ale pozwalający na rozróżnianie swoich i obcych. Choć jednocześnie muszę powiedzieć, że wśród zwolenników partii szyderców niektórzy opierali się na bardzo pryncypialnych zasadach, mieli filozofię uwewnętrznioną i głęboką, którą i potem stosowali, i której pozostali wierni. Np. Krzysztof Teodor Toeplitz nie przeszedł, jak większa część tego środowiska, płynnie na pozycje heroicznej bohaterszczyzny i pozostał wierny swojej postawie praktycznie do dzisiaj. Podczas gdy inni szydercy w miarę stawania się opozycjonistami sami popadali w heroiczny patos, który sami wcześniej wyszydzali u swoich przeciwników. I w ten sposób pojęcie szyderców stało się dla tego środowiska jawnie nieadekwatne i bezużyteczne. W latach 70. zniknęło ze słownika, ponieważ szydercy się przekształcili w wojujących obrońców praw człowieka, nadali swoim liberalnym wartościom charakter bojowy, stworzyli nowy konformizm, stali się antykomunistami...

Jednak nutka szyderczego realizmu czasem u nich wracała. Kiedy pojawili się np. opozycjoniści tzw. niepodległościowi, którzy prawdopodobnie i tak nikogo zastrzelić ani niczego wysadzić (no może poza tablicą upamiętniającą pobyt Lenina w Tatrach) nie byli w stanie, ale zaczynali przynajmniej mówić o Józefie Piłsudskim, to dominująca część środowiska opozycyjnego wyrosła z szyderców zaczynała podkreślać, że jej typ heroizmu jest konsekwentnie cywilny, odmienny od anachronicznej bohaterszczyzny. Tu cień konsekwencji u Michnika czy Kuronia można jednak znaleźć - w ich sporach ze środowiskiem ROPC-ia, z Niesiołowskim czy ze środowiskiem "Głosu" w obrębie KOR.
To się przekształciło w spór, kto jest bardziej niepodległościowy, czyli kto jest bardziej antyradziecki, antyrosyjski, kto jest bardziej antypeerelowski. I dawnym szydercom, a przede wszystkim Kuroniowi, przedstawiciele tej insurekcyjnej prawicy opozycyjnej stawiali zarzut, że on jest oportunistą niewystarczająco bohaterskim, bo kiedy Moczulski czy Macierewicz walczą o niepodległość, to on walczy tylko z ustrojem. Oczywiście ta licytacja odbywała się w jakiejś nierzeczywistej przestrzeni. To był spór oparty na nieporozumieniach i w zasadzie toczony w złej wierze. A co najważniejsze, występowanie opozycji w imię tych haseł niepodległościowych było niepraktyczne, ono zaalarmowałoby zachodnich zwolenników opozycji w Polsce. I zaalarmowało zresztą częściowo Niemców. Willy Brandt dawał do zrozumienia, że Zachód będzie popierał demokratyczną opozycję w bloku wschodnim, ale jeżeli Polacy liczą, że poprze ruchy dążące do rozbicia bloku radzieckiego, to bardzo się mylą. Więc Kuroń nie występował z hasłami niepodległościowymi nie z tego powodu, że był bardzo wrośnięty w tradycję socjalistyczną, ale przede wszystkim z powodów praktycznych. Niepodległość Polski nie zależała od tego, co się w Polsce dzieje, lecz od tego, co się dzieje na arenie międzynarodowej...

Reklama

Gdzie w tym pejzażu umieścić Stefana Kisielewskiego czy Pawła Hertza. Oni potrafili być wobec nurtu insurekcyjnego bardziej krytyczni niż szydercy, a jednocześnie w żaden sposób nie pasowali do tej ogólnie i banalnie postępowej inteligencji. O Słonimskim i jego duchowych dzieciach mówili i pisali bolesne uszczypliwości.
Ma pan rację, że ich krytyka nurtu insurekcyjnego była głębsza. Kisielewski i Hertz są postaciami, które coś rzeczywiście mówią o tych podziałach, ale pamiętajmy, że to są osoby bardziej umysłowo niezależne niż inni, w nich się nie widziało potrzeby przynależenia do grupy, do jakiejś partii. Oni byli w zasadzie ludźmi pozapartyjnymi. Rozumiałem ich jako wyrazicieli własnego indywidualnego poglądu, który był dosyć bliski zdrowemu rozsądkowi. Kisielewski był przede wszystkim realistyczny, zdroworozsądkowy. On wchłaniał w swoje myślenie wiele elementów nurtu szyderczego: krytykę Powstania Warszawskiego, bardzo duży dystans do poglądów emigracji, do Giedroycia nawet, mimo całej przyjaźni... A jednocześnie w porównaniu z szydercami obejmował szerszy horyzont, więcej punktów widzenia, zdecydowanie nie mieścił się w tym myśleniu boyowo-słonimskim, miał wobec tego bardzo duży dystans z pozycji konserwatywnych, i to go jakoś różniło, chociaż wówczas nie było przyczyną jakiejś polaryzacji. Poza tym on był liberałem w swoich przekonaniach ekonomicznych, podczas gdy jego przyjaciele z obozu szyderców byli raczej socjaldemokratami.

Wymieńmy zatem inne, oprócz walki z bohaterszczyzną, cechy inteligenckiego salonu w późnym PRL. Jaki był tam stosunek do kapitalizmu i Kościoła?
Liberalna lewica zdecydowanie dominowała. Zwalczała przede wszystkim nacjonalizm i antysemityzm, a także nostalgie historyczne. Problem gospodarki rynkowej dla niej nie istniał, co zdaniem Kisielewskiego było jej największą słabością. Podział na wierzących i niewierzących nie miał większego znaczenia. Jeden z najważniejszych redaktorów "Tygodnika Powszechnego" jeszcze w okolicy Okrągłego Stołu powiedział, że gdyby władzę w Polsce miała przejąć chadecja, to on by już wolał rządy PZPR. Forma nieco hiperboliczna, ale zdanie zrozumiałe. Stosunek do kapitalizmu jako ustroju społeczno-gospodarczego nie był wyklarowany, ale skłonności to oni mieli zdecydowanie socjaldemokratyczne. W stosunku do Kościoła początkowo kontynuowali postawę przedwojennej inteligencji postępowej, czyli byli antyklerykalni. Ale po latach to się zmieniło. Były głośne nawrócenia. W czasie stanu wojennego prawie gremialnie przeszli do kruchty, z której następnie wielu się wycofało. Zwyczajnie, jak to w czasach zamętu. Jak zamęt, to do Boga.

Czy to było oddziaływanie religii w sensie duchowym, czy też mniej lub bardziej uświadomiona chęć znalezienia społeczno-politycznej przeciwwagi dla oficjalnego ustroju państwa? Bo na przykład w książce "Kościół, lewica, dialog" żadnej religijności nie ma. I to jest przynajmniej szczere. Tam jest konkretna propozycja politycznego dealu: my, ludzie lewicy, zrezygnujemy z antyklerykalizmu, a wy, katolicy, zrezygnujecie ze swoich roszczeń do zagarnięcia całej sfery publicznej. I dzięki tej umowie razem będziemy wystarczająco silni, by przeciwstawić się rządzącym.
Wydaje się, że w ogóle w naszych czasach religijne motywy są zbyt słabe, by same mogły mieć wpływ na umysły, więc religia wjeżdża w zasadzie na wehikule politycznym. I to polityka uczyniła tych ludzi - początkowo komunistów, początkowo skrajnych antyklerykałów - ludźmi co najmniej życzliwymi wobec religii. Adam Michnik, człowiek walki, uznawał, że trzeba połączyć opozycję kościelną z opozycją lewicową. Nic naturalniejszego w tamtej sytuacji. To wytrzymało próbę czasu aż do Okrągłego Stołu.

Ale ewolucja dawnej lewicowej inteligencji poszła jeszcze dalej. Kołakowski w jej wyniku stał się myślicielem bardzo konserwatywnym w porządku idei uniwersalnych. Podobnie jest z Aleksandrem Smolarem - kiedy rozmawia się z nim o Ameryce czy Europie Zachodniej, to on broni rewolucji theatcherowskiej i nawet zero tolerancji dla przestępców w wykonaniu Giulianiego wcale go nie oburza. Także Adam Michnik w sensie uniwersalnym w ogóle nie jest dzisiaj lewicowy. Natomiast kiedy oni wszyscy przekraczają intelektualnie granicę na Odrze i Nysie, to kluczowym staje się nie stosunek do wolnego rynku (który akceptują bez zastrzeżeń) i nie elitaryzm - bo w tej dziedzinie są twardymi konserwatystami - ale lęk przed polską prawicą. Utożsamianą przez nich z tradycją endecką czy z antysemityzmem.

Tyle że dzisiaj problematyka za czy przeciw endecji nabrała rzeczywiście na nowo znaczenia. Te wszystkie zaklęcia przeciwko endecji, które praktykowano po Październiku, w latach 50., 60. i jeszcze nawet 70., były wtedy w gruncie rzeczy bezprzedmiotowe. Endecja tak mało znaczyła, ta tradycja była tak zepchnięta na margines, tak słabo reprezentowana, że nie było o co toczyć sporu - ten spór był czysto rytualny, a środowisko szyderców podtrzymywało go głównie dlatego, że w tak ustawionym sporze miało gwarancję zwycięstwa. Natomiast jeżeli dzisiaj Gazetę Wyborczą uznać za jakąś trybunę reprezentującą tamtą tradycję inteligencji lewicowej, postępowej, liberalnej - oczywiście po tych wszystkich przekształceniach, o których już mówiliśmy - to ona wobec realnego dzisiaj naporu endecczyzny jest zupełnie bezradna. Dzisiaj, kiedy ten przeciwnik naprawdę się ujawnił, dawni szydercy nie mają na niego żadnych skutecznych sposobów...

Chociaż to, co pan nazywa nawrotem endecczyzny, też jest na żałosnym poziomie. Jeśli się język ojca Rydzyka, Romana Giertycha, a nawet specjalistów od polityki historycznej braci Kaczyńskich porówna choćby do wczesnego Dmowskiego, który był twardym okcydentalistą i modernizatorem polskości, to mamy tragiczny zupełnie upadek intelektualny. Jakieś ludowe lamenty, że obcy nam wszystko zabrali, a my jesteśmy bezradnymi ofiarami - choć jednocześnie, jak na Niemców i Rosjan pokrzyczymy, nasze zbiorowe groby im pokażemy, to zaraz uciekną. Ofiarnicza pasywność pomieszana z tromtadracją bez żadnego ładu i składu. Jakby ich zaczął słuchać młody Dmowski, to by go zemdliło.

Z pewnością by go zemdliło, ale my tutaj nie wzięliśmy do tej pory pod uwagę takiej istotnej okoliczności, że Solidarność niesamowicie zmieniła cały pejzaż ideologiczny w Polsce, czego - mam wrażenie - nie chce się czasami widzieć i brać w tych naszych rozważaniach pod uwagę. Solidarność nie zniosła tych tradycyjnych podziałów na lewicę, prawicę, na konserwatyzm, endeckość itd., ale nadała temu wszystkiemu zupełnie inny sens. Moim zdaniem - a wiem, że tu się pan ze mną nie zgadza, bo pan Solidarność często idealizował - ona wszystkich trochę zradykalizowała i ogłupiła, ona te podziały z jednej strony utrwaliła w sposób czysto rytualny, a z drugiej strony sprymitywizowała. Pan się potem dziwi, że polska plebejska prawicowość czy lewicowość nie mają wyrazistości czy intelektualnej głębi. Także ten silny i triumfujący dzisiaj w Polsce odruch narodowy ma mało wspólnego z Dmowskim, którego Myśli nowoczesnego Polaka to przecież głos rozsądku, zwłaszcza w dzisiejszych czasach...

Dlaczego szydercy po roku 1989 nie zdołali w Polsce władzy przejąć czy trwale utrzymać? Przecież pozycje wyjściowe mieli mocne, przeszłość heroiczną, co się w Polsce zawsze liczy. W mediach szybko zdobyli dominującą pozycję, a jednak bez przerwy politycznie i społecznie przegrywali.

Bolesław Piasecki słusznie powiedział, że władzę zdobywa ten, kto bardziej chce. A oni nie bardzo chcieli. Poza tym nie bierzemy tu pod uwagę działania czasu. Jedni się zestarzeli, drudzy umarli. Po '89 roku istniało wielu pretendentów do władzy i nurt wywodzący się z szyderców - bez względu na to, co sam o sobie myślał - nie był ani większościowy, ani nawet silnie społecznie zakorzeniony. Jego wpływy ograniczały się właściwie wyłącznie do inteligencji, i to głównie do inteligencji humanistycznej, a może nawet do jej jeszcze bardziej wąskiej grupy - do tzw. inteligencji twórczej... Odnieśli duże sukcesy w mediach, ale to były sukcesy na miarę ówczesnych warunków, a więc dosyć łatwe. Rozumowali trochę tak jak Pierwsza Brygada - że władza im się bezwzględnie należy z racji zasług - ale różnica między nimi a Pierwszą Brygadą była taka, że Pierwsza Brygada rozrosła się w wojsko i wojsko było ostoją władzy, a oni nie byli wojskiem ani swojego wojska nie mieli - niech by to były przynajmniej kadry partyjne. Ponieważ jednak tytułem do sprawowania władzy, czy zajmowania jakichś czołowych miejsc był udział w konspiracji przeciw stanowi wojennemu, to nie mogli całkowicie odmówić tego prawa również prawicy, której z całą pewnością nie lubili. Natomiast odmówili tego prawa tzw. postkomunistom. Odmówili im prawa moralnego, tak jak to głosił Turowicz. Uważał on, że wybór prezydenta Kwaśniewskiego i zwycięstwo wyborcze SLD były pod względem prawnym jak najbardziej wiążące, ale pod względem moralnym - nie.

Ale już Adam Michnik chciał postkomunistom to prawo moralne nadać. Oczywiście nie wszystkim i pod pewnymi warunkami. Chciał w ten sposób manipulować postkomunistami, ale zamiast tego jego środowisko przegrało - i z prawicą obozu postsolidarnościowego i z tymi postkomunistami, którymi chciało manipulować. Unia Wolności w porównaniu z SLD stała się karłem.

To środowisko z postkomunistami nie przegrało. A logika partyjna jest tu tylko jednym z poziomów, tak naprawdę mało ważnym, bo te nazwy partii i partyjek obozu postsolidarnościowego zmieniały się często i nie ukrywały żadnej ideowej treści, tylko personalną. Natomiast odmówienie prawa moralnego postkomunistom, którzy zresztą się nieomalże na to zgodzili, musiało pociągnąć za sobą dyskryminowanie ich na każdym kroku, zwalczanie coraz bardziej ostre, w miarę jak zdobywali większe wpływy. Potem, gdy SLD zdobyło 40 proc. głosów, to atak na tę formację został przypuszczony z największą siłą, no i ostatecznie ten obóz został wyeliminowany z realnej polityki, bo to, co pozostało, nie ma już żadnego znaczenia. Prawica za bardzo SLD nie szkodziła, jej ataki dawały skutek tego rodzaju, że od zewnątrz nadawały postkomunizmowi jakiś kształt, konsolidowały... Takiego przeciwnika dobrze jest mieć, można go skutecznie wykorzystać, bo nas określa politycznie, gdy sami nie potrafimy się określić. Ale Unia Wolności czy Gazeta Wyborcza i otaczające ją kręgi inteligenckie wystąpiły z zarzutami typu kryminalnego, niejako skryminalizowały SLD, tak jak, nie przymierzając, Kaczyński skryminalizował później Samoobronę. Partia oczywiście nie zniknęła całkowicie, tyle tylko że straciła impet, prestiż, straciła wielu zwolenników. Przede wszystkim jej przywódcy się wystraszyli i schodząc z pola ostrzału, pogubili się, poddali - tak to przebiegło.

Ale przecież Adam Michnik wiele zrobił, by Wojciecha Jaruzelskiego, Czesława Kiszczaka czy Aleksandra Kwaśniewskiego z owego poniżenia wydobyć. A w zamian chciał mieć tylko pewien niewielki wpływ na kształt tzw. postkomunistycznego obozu. Żeby tam się moczarowcy nie odrodzili. To była jego biograficzna obsesja.

Teza o moralnej niższości postkomunistów przebijała się bardziej niż rzekome wydobywanie ich z poniżenia. Podtrzymuję moją tezę, że środowisko szyderców - czy, jak pan to nazywa, niezależna lewicowa inteligencja - mimo że oskarżane przez prawicę o sprzyjanie tzw. postkomunistom, w rzeczywistości tych postkomunistów najbardziej boleśnie ugodziło.

Ale czemu w takim razie szydercy sami nie zdołali z tego skorzystać i ostatecznie musieli oddać różnym odmianom prawicy i Kościołowi całą władzę polityczną, władzę nad społeczeństwem, bez mała ideowy monopol? Unii Wolności nie ma, Gazeta Wyborcza już nie rozdaje w Polsce prestiżu i władzy... Jest tylko jedną z gazet.

Wie pan, nigdy nie zastanawiałem się nad tym, jakie oni popełnili błędy, ponieważ napór ich przeciwników z obozu solidarnościowego był tak silny, że mi się wydawało, iż oni muszą nie tylko przegrać w rywalizacji, ale mogą także zostać wypchnięci z areny politycznej. Ale też musimy ustalić, co to właściwie znaczy przegrać w tym wypadku? Bo to, na czym im chyba zależało, chyba mają, to znaczy zajęli dobre pozycje w społeczeństwie, lepsze chyba niż działacze jakiejkolwiek partii...

Ale oni naprawdę nie byli interesowni. Zawsze będę protestował przeciw oskarżaniu Adama Michnika czy Heleny Łuczywo o materialną zachłanność. Oni nie chcieli pieniędzy, chcieli mieć rząd dusz i władzę polityczną, a tego akurat nie mają.

Nie mają, rząd dusz przejął Kościół, tego nie skalkulowali, a może byli bezsilni wobec tej nawały. Nie zobaczyli jasno przeciwieństwa między sobą a Kościołem, nie docenili jego siły... Ale muszę powiedzieć jedną rzecz - nie wiem, czy się pan z tym zgodzi. Michnik to widział. Michnik od początku rozumiał, że istnieje możliwość, groźba odrodzenia się nacjonalizmu i jego ekspansji połączonej z ekspansją Kościoła. Potem wielokrotnie mu zarzucano, że to były obawy przesadne, pesymistyczne zwidy, ale to było dobre wyczucie niebezpieczeństw oraz stosunku sił w polskiej polityce. Tutaj talenty go nie zawiodły. Stało się to z większym opóźnieniem, niż przypuszczano - bo on przestrzegał przed tym na początku lat 90. - ale ostatecznie stało się właśnie to, co on przewidywał. Napotkał jednak takie niezrozumienie i taki opór, że zamilkł.

Dlaczego w sytuacji, kiedy cały pejzaż ideowy mocno przesunął się na prawo, kiedy walczą ze sobą dwie partie prawicowe (jedna bardziej populistyczna, druga z elementami liberalizmu), a Kościół jest tak ekspansywny - czemu więc dziś ten słynny postępowy duch polskiej inteligencji się nie odradza, dlaczego salon nie grzmi, czemu nie stawia na lewicę ani po wyborach 2005 roku, ani teraz?

Są różnego rodzaju zwycięstwa. To zwycięstwo jest tak totalne, sięgające tak głęboko, że wyrugowało właściwie przeciwników... I wobec zwycięstwa prawicy czy Kościoła o takich aż rozmiarach w gruncie rzeczy ten salon inteligencki, jak to pan nazywa, który potrafił gromić endecję w latach 70., kiedy jej akurat nie było, okazuje się dzisiaj na tyle oportunistyczny, mało czynny myślowo, leniwy i obojętny, że się temu poddaje. Przewaga sił prawicowo-katolicko-narodowo-populistycznych jest tak olbrzymia, ich pewność siebie, ich brak skrupułów we wszystkim są tak rażące, że to robi wrażenie na wszystkich. Nawet dawni szydercy stracili odwagę, także odwagę myślenia. Zwyciężyć naprawdę, to po prostu nastraszyć przeciwnika, żeby on się ukrywał, żeby nie śmiał nawet myśleć inaczej. I mnie ten fenomen zwycięstwa Solidarności religijno-narodowej właśnie dlatego frapuje i interesuje, że oni tak dogłębnie onieśmielili swoich przeciwników. W SLD nikt w ogóle nie myśli, tam jest tylko naśladowanie, odbieranie bodźców. Cała śmiałość polega na tym, że jeżeli w obozie solidarnościowym albo Gazecie Wyborczej ktoś coś skrytykuje, oni też to podchwytują... Z kolei publicyści Gazety Wyborczej nie są dzisiaj zdolni nawet odważnie bronić swojego szefa przed przeciwnikami z prawicowego obozu. Kiedy Ewa Milewicz polemizuje np. z Michnikowszczyzną Rafała Ziemkiewicza (której nie byłem w stanie przeczytać więcej niż trzy strony), to zamiast polemiki jest czysta defensywa w rodzaju: my dla wolnego rynku czy dla poszerzania praw Kościoła w Polsce mamy zasługi większe niż Ziemkiewicz. Co zresztą nawet jest prawdą, ale oznacza, że my należymy do tego samego obozu.

Czemu w takim razie publicyści Rzeczpospolitej czy Marek Jurek nie widzą tego układu sił tak, jak pan go widzi? Przecież oni zupełnie szczerze uważają się w Polsce za uciskanych, zagrożonych przez wszechpotężną hegemonię lewicowego salonu, przez gejowskie lobby, feministki... Tymczasem, nawet jeśli oni czasami miewają kłopoty z własnym instytucjonalnym istnieniem, to przecież nie rachityczna polska lewica jest dla nich zagrożeniem.

Wie pan, tutaj by trzeba sobie pozwolić na jakieś psychologizowanie, bo politycznie biorąc, to jest zupełnie nieusprawiedliwione i nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Jest takie środowisko - pan wymienił Marka Jurka - które w moim przekonaniu jest nieautentyczne. To znaczy oni wyznają konserwatywną filozofię, ale wcale nie są w swoim postępowaniu konserwatywni. I nawet mi się wydaje, że oni zupełnie nie rozumieją konserwatyzmu, który wyrasta z poszanowania rzeczywistości, z przekonania o trwałości własnych fundamentów, o sile tradycji, do której się odwołuje. Tymczasem oni mają przytłaczające poczucie kruchości swoich ideałów, a ta kruchość oznacza w tym wypadku nieautentyczność. Konserwatyzm, który się bierze z książek, z gazet, ze snobizmu, to jest rzeczywiście fenomen bardzo słaby. Naturalnie, jeżeli oni się wyodrębniają jakoś tam z całości tego triumfującego obozu religijno-solidarnościowego, który w Polsce dzisiaj panuje prawie totalnie, i jeśli w tym obozie oni za wszelką cenę chcą reprezentować coś swoistego, jakiś radykalizm, jakąś ortodoksję, fundamentalizm, to rzeczywiście byle wietrzyk ich może przewrócić. Jak się jest konserwatystą na niby, to rzeczywiście trzeba się bać, bo można zostać za pomocą prztyczka obalonym.






















p



*Bronisław Łagowski,
ur. 1937, filozof, historyk idei, publicysta, do niedawna związany z Uniwersytetem Jagiellońskim. W 1977 roku wydał Filozofię polityczną Maurycego Mochnackiego - jedną z najważniejszych książek lat 70., odczytywaną jako manifest specyficznego politycznego realizmu. W 1991 roku opublikował z kolei głośny List otwarty do trzydziestolatków, w którym m.in. przestrzegał pokolenie dochodzących do władzy opozycjonistów przed antypaństwową mentalnością (fragment Listu przypomnieliśmy w Europie nr 12 z 23 marca 2005). Poza tym wydał zbiory esejów: Co jest lepsze od prawdy? (1986), Liberalna kontrrewolucja (1994), Szkice antyspołeczne (1997) oraz Łagodny protest obywatelski (2001). Kilkakrotnie gościł jako autor na łamach Europy - ostatnio w nr 154 z 17 marca br. opublikowaliśmy jego tekst Nostalgia za rewolucją.