BARBARA KASPRZYCKA: Dopiero co ukazała się książka "Świat według Mellera" - pański wywiad rzeka ze Stefanem Mellerem. Wczoraj nagle dowiedzieliśmy się, że jej bohater nie żyje.

Reklama

MICHAŁ KOMAR: Nie myślałem, że to będzie jego ostatnia publikacja. Pomysł książki to dzieło pani Ewy Osińskiej, towarzyszki życia Stefana Mellera, znakomitej pianistki i świetnej czytelniczki. Widząc, że Stefan jest znękany terapią - nieprzyjemną i dokuczliwą terapią - i że straszliwie się nudzi chorowaniem, zaproponowała, byśmy stworzyli książkę. Wystartowaliśmy wiosną 2007, znalazł się też wydawca, pan Andrzej Rosner. Zaczęliśmy nagrywać nasze długie rozmowy.

Gdzie się spotykaliście?

U Stefana w domu, ale potem również w szpitalu. Podczas tych spotkań Stefan parzył sobie kawę w małym ekspresiku, z zachowaniem niesłychanego ceremoniału. Uwielbiał kawę, był prawdziwym smakoszem. Siedzieliśmy po kilka godzin, paliliśmy papierosy i rozmawialiśmy. Od czasu do czasu on bladł z bólu. Po chwili uśmiechał się i jechaliśmy dalej. Potem przyszedł czas redagowania, Stefan wprowadzał poprawki. Wydawało się, że ta choroba zostanie opanowana. Cieszyliśmy się już wszyscy na spotkania promocyjne, na te rozmowy, anegdoty, dowcipy. Ale życie poszło w innym kierunku, nagle z dnia na dzień okazywało się, że choroba postępuje. Stefan widział wydrukowany pierwszy tom. Był zadowolony, uśmiechał się.

Reklama

Czy to prawda, że wolał mówić, niż słuchać?

Nie, skąd! Był fantastycznym słuchaczem i człowiekiem z ogromnym poczuciem humoru. Ludzie z prawdziwym poczuciem humoru lubią słuchać, np. gdy ktoś inny opowiada dowcipy. On chętnie słuchał, ale i sam opowiadał fantastycznie.

Był pan z panem ministrem na ty.

Reklama

Tak, znaliśmy się ponad 40 lat. Był moim starszym kolegą i - jak mniemam - także przyjacielem.

Dla mnie, dla przeciętnego oglądacza polityki, Stefan Meller to życzliwa twarz polskiej dyplomacji, dżentelmen, człowiek łagodny i kulturalny. Taki był?

Był kimś więcej. Był prawdziwym ambasadorem polskiej kultury w świecie. Miał gigantyczną wiedzę o historii Polski, o politycznych i cywilizacyjnych kontekstach światowych i europejskich. Patrzył na kulturę polską z ogromnej perspektywy rozjaśniającej znaczenie zdarzeń. Umiał zaciekawić ludzi, których wiedza o polskiej kulturze była niewielka, i czynił z niej dla nich tak atrakcyjną przestrzeń, że sami się do niego garnęli. Ja go widziałem w akcji i w Paryżu, gdzie przyciągał do ambasady rzeczywiście międzynarodową elitę elit, i w Moskwie. Kto bywał w ambasadzie, kto chciał lubić Polskę, dzięki Mellerowi dostawał szansę jej poznania. On był nie tylko wybitnym dyplomatą, wielkim przedstawicielem Polski, ale także historykiem i wspaniałym tłumaczem. A tłumaczenie jest rzemiosłem arcytrudnym. W tłumaczeniu trzeba wejść w cudze buty: zrozumieć cudzą wrażliwość i cudzy świat, żeby potem przełożyć je na doświadczenie własne i czytelnika. Był też poetą, był wreszcie wspaniałym wykładowcą.

Co go w kulturze najbardziej porywało?

Teatr oczywiście. On w teatrze widział instytucję działania publicznego. Fascynował go Teatr Bogusławskiego, który odgrywał tak ogromną rolę w polskich dziejach, ale też teatr rewolucji francuskiej. Nieprzypadkowo Stefan został prorektorem Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie. On był wspaniałym widzem teatru, ale widział też spektakl toczący się na scenie politycznej, poszczególne role, całą dramaturgię. Kochał muzykę klasyczną i naprawdę ją rozumiał. W końcu był też poetą, a prawdziwa poezja zawsze idzie w parze z muzyką.

Co to znaczy, że był wspaniałym widzem?

Umiał odczytać każdy niuans w geście aktora, w intonacji i aktorzy o tym wiedzieli. Miał dużą czułość, wrażliwość i wiedzę, które pozwalały mu rozumieć tę sztukę.

Z taką fascynacją kulturą i historią Stefan Meller nagle wpadł w politykę.

Ale kiedy polityka schodziła poniżej pewnego poziomu, umiał z niej zrezygnować (Stefan Meller złożył dymisję z funkcji ministra spraw zagranicznych po zawiązaniu przez PiS koalicji z Samoobroną - przyp. red.). Polityka nigdy nie zawładnęła nim na tyle, by trwać w niej mimo budzącego się niesmaku.

Czuł się spełniony w tym, co robił?

To nie w tych kategoriach. Stefan, nawet będąc bardzo ciężko chory, pracował nad wielkim projektem edukacyjnym dla młodzieży polskiej i młodzieży dawnych republik sowieckich. Miał on polegać na stworzeniu dla nich poza Warszawą uczelni wyższej. Pewnie gdyby doszedł do skutku, dałby Polsce bardzo dużo. Tak więc Stefan cały czas chciał coś zrobić. Chorując, nie miał poczucia, że coś się skończyło i pora już na poczucie spełnienia.

Nie ma kto kontynuować jego dzieła?

Daj Boże, że się znajdą kontynuatorzy, ale to nie takie łatwe. Stefan miał znakomite relacje w obrębie Trójkąta Weimarskiego, spodziewał się, że stamtąd otrzyma dla swojego projektu pomoc. Do tego potrzeba było jego autorytetu i szacunku, jaki miał u partnerów w Unii Europejskiej. Takich ludzi nie ma wielu.

Czy kiedy przestał być czynnym politykiem, złościł się jeszcze na politykę?

Na pewno go interesowała. Niesłychanie dokładnie bardzo wcześnie rano czytał codzienną prasę. Polityka złościła go w takim samym stopniu, jak złości większość z nas: niezręczności niektórych urzędników, partyjna agresja, niekiedy po prostu głupota. Ale Stefan wciąż i mimo wszystko szukał dróg do pozytywnego rozwiązywania spraw. Był człowiekiem na tak.

Czy popełniał faux pas?

Dla niektórych z pewnością. Zwłaszcza kiedy napisał w "Rzeczpospolitej" niesłychanie interesujący esej o filozofii dyplomacji. Potem wygłosił te tezy w swoim expose w Sejmie. To były niezwykle mądre słowa o polityce zagranicznej, która nie może być polityką dojutrkiewiczowską, planowaną z dnia na dzień. Mówił o długofalowym wypracowywaniu myśli strategicznej, która zbuduje Polsce przyjazne środowisko międzynarodowe. I słowa Stefana nie były dobrze rozumiane.

Czy to możliwe, żeby człowiek wstawał rano i cały dzień myślał o strategii dyplomacji?

U niego to możliwe. Od 1993 r. to był jego zawód.

Więc jednak dyplomata przede wszystkim?

Raczej urzędnik państwowy, oddany służbie. Ktoś więcej niż dyplomata.

Polityka często dawała mu w kość. W młodości tracił przez nią pracę, ale i w ostatnich latach nie cieszył się sympatią wielu polityków. Czy pan rozumie, dlaczego chciało mu się mimo wszystko być w Polsce?

To była jego ojczyzna, związał się z nią całym swoim istnieniem. Oczywiście, mógł zrobić karierę we Francji, w której się urodził. Był tam odznaczony za książkę o ludobójstwie w Wandei w okresie rewolucji francuskiej. Uzyskał nagrody akademickie i najwyższe francuskie odznaczenia naukowe, wreszcie Legię Honorową. Ale on jako znakomity historyk zrobiłby także karierę w Stanach Zjednoczonych. Miał jednak polskie poczucie obowiązku. Kiedy podał się do dymisji z rządu, to nie podał się do dymisji ze służby Polsce.

Tak po ludzku, poza służbą publiczną: o czym marzył, czego nie zdążył już zrobić?

Chciał pojechać na wakacje. On bardzo lubił wędrować tak, jak to robi historyk i prawdziwy turysta. Czuć zapach ziemi, smak wina, kosztować jedzenie, powiedziałbym: obcować z barwą świata. Cieszyć się nią.

Dokąd by pojechał?

Chyba do Włoch, do Toskanii. Tam wino, słońce, uśmiechnięci ludzie.