Formalnie przedszkola zostały otwarte 6 maja. W pierwszym tygodniu dzieci, które do nich wróciły, było kilkadziesiąt tysięcy (na 1,3 mln maluchów ogółem), dziś to ponad 145 tys. A od 1 czerwca szefowie placówek szykują się na prawdziwy armagedon.
Szczególnie trudna może być sytuacja w prywatnych placówkach. Rodzice nie chcą już płacić czesnego, które sięga nawet 2 tys. zł miesięcznie, a jednocześnie zapewniać dziecku opiekę w domu we własnym zakresie. Część z nich przez ostatnie trzy miesiące płaciła tylko za trzymanie miejsca dla ich dziecka. Może się okazać, że na darmo, bo przez restrykcyjne wytyczne nie wszystkie maluchy będą mogły wrócić do przedszkoli.
Dotowani i wspierani
Choć przedszkola były zamknięte, właściciele niepublicznych placówek, które są w tzw. powszechnej rekrutacji, otrzymywały nadal dotację od gmin. Przypomnijmy, że takie prywatne placówki są traktowane jak samorządowe. W zamian za to, że nie pobierają czesnego, otrzymują 100 proc. dotacji na jednego malucha. Ci, którzy nie rezygnują z opłaty, otrzymują 75 proc. dotacji.
– Resort edukacji bez konsultacji z nami zdecydował, że musimy wypłacać dotację prywatnym przedszkolom, choć były zamknięte lub ograniczały się do wysyłania do uczniów propozycji pracy do przerobienia z rodzicami – podkreśla Marek Wójcik ze Związku Miast Polskich.
Mimo to prywatne placówki niechętnie godziły się (a raczej się nie godziły) na obniżenie czesnego. Ich stanowisko wsparł Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów (pisaliśmy o tym w DGP 59.2020 „Rodzicu! Płacz i płać za prywatne przedszkole”).
Kołdra za krótka
Rodzice nie kryją wzburzenia. – Skoro przedszkola nie obniżyły czesnego, zapowiedziałam, że od poniedziałku moje dziecko będzie uczęszczało na zajęcia. Nie interesują mnie żadne kryteria ani ograniczenia w przyjęciu, bo w umowie z placówką mam gwarancje świadczenia usług – oburza się matka przedszkolaka z Warszawy.
– Jak odmówić rodzicom, których pracodawca pod groźbą zwolnień wzywa do pracy? Limity w sklepach i kościołach zostały zniesione, mieliśmy nadzieję, że u nas będzie podobnie – mówi Katarzyna Wierzbińska, dyrektor Niepublicznego Przedszkola Językowego Secret w Jastrzębiu Zdroju.
Właściciele prywatnych przedszkoli przyznają, że z pytaniami o miejsca dla dzieci dzwonią też rodzice z samorządowych placówek. Narzekają także na rządowe obostrzenia.
– Przygotowuję kryteria naboru według wytycznych, ale rodziców pracujących w służbach mundurowych, medycznych i handlu mam ok. 15. Nie wiem, jakie więc kryteria mam wprowadzić dla pozostałych dzieci – mówi Aneta Szoka, dyrektor Niepublicznego Przedszkola Marchewka w Białymstoku.
Straszą i żądają
– Część rodziców zapowiada, że jeśli nie będzie dla ich dzieci miejsc, będą domagać się zwrotu czesnego za cały okres, kiedy placówka była zamknięta. Są też tacy, którzy grożą pozwami – wylicza Aneta Szoka.
– Zastanawiamy się, czy od poniedziałku nie zrobić losowania wśród opiekunów i przyjąć tych, którzy znajdą się w grupie dzieci szczęśliwców – mówi Magdalena Białozor, dyrektor Niepublicznego Przedszkola Wesołe Robaczki w Wasilkowie.
Właściciele przedszkoli informują, że kuratorzy oświaty domagają się od nich podawania liczby maluchów z każdego tygodnia. A te dane trafiają do MEN.
– Niestety nikt nas nie pyta, ile przedszkolaków jest chętnych na przyszły tydzień – mówi Magdalena Białozor.
Co dalej z obostrzeniami
Beata Patoleta, pełnomocnik ponad 100 niepublicznych placówek oświatowych, zwraca uwagę, że w wytycznych nie ma informacji, jak mają postępować niesamorządowe organy prowadzące placówki w sytuacji, gdy liczba dzieci uczęszczających do danej grupy przekracza limit GIS.
– Nie wiadomo, jak dokonywać „selekcji” dzieci, co zrobić z tymi, które nie mogą skorzystać z opieki w placówce oraz na kim spoczywa odpowiedzialność w przypadku wytoczenia przez rodziców powództwa – wyjaśnia.
Prawnicy przyznają, że rodzicom dziecka nieprzyjętego do przedszkola przysługiwać będzie roszczenie odszkodowawcze, jeśli na skutek niespełnienia świadczenia przez placówkę poniosą szkodę. – Nietrudno sobie wyobrazić lawinę pozwów, w których rodzice będą obciążali przedszkola kosztami indywidualnej opieki nad dziećmi – mówi ekspertka.
Anna Ostrowska, rzecznik prasowy MEN, w odpowiedzi na pytanie DGP informuje, że jej resort skierował prośbę do Głównego Inspektora Sanitarnego, aby rozważył możliwość zwiększenia liczby dzieci w danej grupie.
– Analizujemy bieżącą sytuację dotyczącą liczby dzieci uczęszczających do przedszkoli. W zależności od dalszych wytycznych GIS będziemy rozważać zmianę przepisów – deklaruje.
Chaos i roszczenia
Zdaniem ekspertów widać wyraźnie, jak nieprzemyślane i bezładne pod względem prawnym są decyzje MEN.
– Z jednej strony niby otwiera się przedszkola, a z drugiej wprowadza pozakonstytucyjne i mające bardzo słabe podstawy prawne wytyczne sanitarne co do ich funkcjonowania i nakazanie ich przestrzegania, czego nie przewiduje Prawo oświatowe – mówi Robert Kamionowski, radca prawny z kancelarii Peter Nielsen & Partners Law Office.
Zwraca uwagę, że to państwo nakazuje dyrektorom placówek odmawianie przyjęć do przedszkoli. – Organy prowadzące i dyrektorzy nie mogą więc ponosić odpowiedzialności, gdy dla części chętnych zabraknie miejsca. To efekt siły wyższej powodowanej zarządzeniem władz państwowych – wyjaśnia ekspert.
Do kogo więc kierować roszczenia? – Najbardziej odpowiednim adresatem wydaje się minister edukacji narodowej. Oczywiście właściciele placówek również narażają się na pozwy, ale nie wyobrażam sobie, aby mieli za to finansowo odpowiadać. A kto pokryje ich straty, gdy rodzice nieprzyjętych dzieci odmówią opłaty czesnego? Zgodnie z zasadami prawa cywilnego powinien to być Skarb Państwa – sugeruje Kamionowski.