p

Marcin Król*

Dlaczego świat przestał być czarno-biały

Od 1989 roku przez Polskę przetoczyło się wiele sporów publicystycznych i ideologicznych. Kilka z nich miało poważne znaczenie, czy to z racji powagi samego tematu, czy to z racji politycznych i społecznych konsekwencji. Przypomnijmy najbardziej istotne lub najbardziej głośne: spór o Okrągły Stół; polemiki dotyczące roli Kościoła w życiu politycznym (w tym spór o aborcję); "wojna na górze", czyli spór o kształt polskiej demokracji; debaty dotyczące zaangażowania Polski w Europie; spór na linii postkomuniści - dawna opozycja; spór między wizją Polski liberalnej i solidarnej; spór o lustrację.

Reklama

Można by przytaczać kolejne przykłady, ale powyższe dla naszego celu wystarczą. Nie mam intencji wchodzenia w meritum tych sporów, a tym bardziej wypowiadania się co do tego, kto miał rację, a kto jej ewentualnie nie miał. Interesuje mnie przede wszystkim typ i charakter tych sporów oraz fakt, że - jak można sądzić - wreszcie odchodzimy w Polsce od tak prostych (by nie rzec prymitywnych) opozycji oraz od formułowania podstawowych kwestii społecznych, politycznych, a nawet moralnych w kategoriach dwubiegunowych. Dwadzieścia lat to doprawdy dość, by prosty ogląd zawiłego świata zacząć przekształcać w znacznie bardziej zniuansowany i skomplikowany. Nietrudno zrozumieć, dlaczego na początku potrzebne były łatwe podziały i dlaczego na przykład sprawa Okrągłego Stołu wzbudzała tyle emocji. Polakom po ponurym okresie drugiej połowy lat 80. potrzebna była jasna wizja, najczęściej ujmowana w kategoriach "my" i "oni". Dlatego, chociaż uważam, że Okrągły Stół był dobrym wyjściem, rozumiałem jego przeciwników jako tych, którzy w układach z komunistami dostrzegali podważenie tej prostej wizji. Jednak wszystkie następne wymienione i niewymienione spory toczyły się według podziału binarnego, co powodowało bardzo poważne konsekwencje, a przede wszystkim (jeżeli chodzi o publicystów i innych obserwatorów życia publicznego) prowadziło do fałszywego postrzegania świata. Uwaga ta nie dotyczy wszystkich, pojawiały się teksty rozumne i wyważone, ale były one w mniejszości i zostały zmarginalizowane przez kolejne "wojny".

Pojęcie "wojny" jest tu naturalnie używane nie w rozumieniu dosłownym. Jednak jeżeli uznać - co czynią niemal wszyscy teoretycy - że sens demokracji polega w znacznej mierze na unikaniu wojen domowych wszelkiego typu i na doprowadzaniu do kompromisu, to spory te były w tym rozumieniu "niedemokratyczne", a w intencjach ich uczestników wcale nie miały służyć demokracji, lecz innym celom. Takim choćby jak moralne zwycięstwo jednej strony, oczyszczenie życia publicznego czy wykazanie całkowitej nietrafności koncepcji konkurencyjnej. Wszystkie te cele są charakterystyczne albo dla rewolucji, albo dla bardzo wczesnego etapu demokracji, kiedy to brak jeszcze powszechnej zgody na to, że różniąc się, mamy żyć wspólnie w pokoju i zachowywać elementarne zasady tolerancji; że różnic i pluralizmu nie da się z życia publicznego wyeliminować, więc trzeba sobie z nimi radzić; że demokracja nie polega na zwycięstwie (wojennym) jednej strony i całkowitej porażce drugiej strony. Można to przypisywać temperamentom uczestników życia publicznego, ja jednak wolałbym wskazać na ich anachroniczne podejście do demokracji, typowe raczej dla okresu XIX-wiecznych i międzywojennych sporów ideologicznych, niż dla współczesnego świata demokracji liberalnej.

Przez wiele dziesięcioleci, kiedy wydawało się, że możliwe jest znalezienie dobrego czy wręcz ostatecznego rozwiązania publicznych spraw, spory toczono na zasadzie konfliktu wojennego. Mógł być tylko jeden zwycięzca i jedna prawda. Co więcej, przedmiot sporu wydawał się stosunkowo prosty - rozwiązanie konfliktu polegało na przyjęciu katolickich albo protestanckich zasad religijnych, na zaakceptowaniu konserwatywnych albo liberalnych wartości. Rację mieli albo kapitaliści, albo robotnicy czy też ogół wyzyskiwanych. Do dziś wielu działających w sferze publicznej tęskni za takimi sporami i za takim rozumieniem rzeczywistości, gdyż, po pierwsze, dla umysłu ludzkiego zawsze pociągające jest przeciwstawienie czarnego białemu; po drugie, kiedy mamy wyraźnego przeciwnika, łatwiej o mobilizację sił, a po trzecie, kusi nas nadzieja na ostateczne zwycięstwo, na realizację utopii. Nadzieja ta jest zapisana w ludzkich sercach i tylko częste interwencje roztropności pomagają ją opanować.

Reklama

Taki stan rzeczy istniał co najmniej do drugiej wojny światowej, a potem został sztucznie przedłużony przez okres zimnej wojny. Dopiero koniec wieku ideologii oraz przemiany w krajach europejskich doprowadziły do całkowitego i - jak się zdaje - ostatecznego upadku podziałów dwubiegunowych. Wprawdzie powodowani przyzwyczajeniem oraz potrzebą krótkiego nazywania zawiłych spraw wciąż posługujemy się takimi pojęciami, jak lewica przeciwstawiana prawicy, ale sami wiemy, że mają one bardzo ograniczone znaczenie. Za znakomitą książką Roberta Coopera "Pękanie granic. Porządek i chaos w XXI wieku" powtórzmy, że "ponowoczesna" (nie w znaczeniu filozoficznym, lecz przeciwstawiona "nowoczesnej", czyli chińskiej, indyjskiej a nawet amerykańskiej) rzeczywistość europejska musi stosować nieuchronnie podwójne myślenie czy też podwójne standardy.

Z jednej strony w krajach europejskich wszystko uległo zbawiennemu pokomplikowaniu, tak że nie istnieją już czarno-białe podziały, zanikła też skłonność do agresji i posługiwania się przemocą w jakimkolwiek celu. Z drugiej strony, otaczający nas świat nowoczesny i przednowoczesny posługuje się tradycyjnymi metodami, co zmusza nas do czujności i gotowości posłużenia się metodami starymi, czarno-białymi, czy też po prostu wojną.

Na tle tego podziału kraje, które uzyskały wolność i budują demokrację od 1989 roku, znajdują się w nieco dziwnej sytuacji. Nie przeszły przez przełom "końca wieku ideologii", a także nie doświadczyły jakże korzystnych skutków skomplikowania prostych podziałów. Co gorsza, reakcja na czasy komunistyczne - obojętnie czy formułowana w kategoriach racjonalnych, czy też emocjonalnych - sprzyja czarno-białemu widzeniu świata. A ponadto we wczesnej fazie rozwoju wszystkich demokracji czymś naturalnym jest niechęć do zawierania kompromisów. Tego, że w demokracji nie ma zwycięzców i zwyciężonych, trzeba się uczyć, a nauka ta trwa wiele dziesięcioleci. W demokracji nie musi chodzić o takie fikcje jak "dobro wspólne", ale o realne cele polegające na przykład na wspólnym życiu mimo różnic poglądów oraz na uzgadnianiu podstawowych problemów w trakcie debaty, nie zaś na drodze walki.

Nie jest przecież przypadkiem, że poza niewielką Słowenią nie mamy wśród europejskich krajów postkomunistycznych ani jednego, w którym rządy byłyby względnie uczciwe i zarazem stabilne. Ponadto we wszystkich tych krajach trwa wciąż quasi-ideologiczna walka między domniemaną lewicą a domniemaną prawicą. W Polsce mamy jeszcze dodatkowy czynnik, a mianowicie wciąż - mimo licznych błędów oraz bierności w podstawowych kwestiach moralnych i społecznych - bardzo istotną rolę Kościoła. Wszystko to sprawiło, że proces odchodzenia od czarno-białego widzenia świata trwał tak długo i wciąż daleko do jego zakończenia, chociaż jesteśmy wreszcie na dobrej drodze. Zasadniczą rolę odgrywa tu nie tyle przyjęcie ustroju demokratycznego, co interwencja liberalizmu jako formy życia, a nie ideologii. Oczywiście, można mieć bardzo wiele zastrzeżeń do rozmaitych aspektów liberalizmu, ale to on właśnie wymusił (walcząc o wolność jednostki) zgodę na skomplikowane i zniuansowane, a nie czarno-białe widzenie świata. Liberalizm ma cechy, których jednoznacznie ocenić nie możemy, ale w takim kraju jak Polska są to cechy niesłychanie przydatne, chociaż trzeba być w ich ocenie bardzo ostrożnym.

Jedną z nich jest radykalny indywidualizm. Z filozoficznego punktu widzenia liberalizm - jeżeli za jego niezbędne cechy uznamy zarówno pluralizm, jak i niewspółmierny charakter wartości - musi być indywidualistyczny i to radykalnie. Niewspółmierny charakter wartości w zasadzie wyklucza debatę na ich temat, jedynie wskazuje na tolerancję i modus vivendi jako formy "towarzyskie". Jeżeli bowiem przyjmiemy bez zastrzeżeń współczesne przekonanie co do niewspółmiernego charakteru wartości, nie ma już żadnego wyjścia, porozumienie między jednostkami jest możliwe tylko na poziomie metajęzyka, czyli na poziomie mówienia o wartościach, a nie na poziomie wartości cenionych czy odczuwanych. Oczywiście, oparty na empirycznych podstawach sceptycyzm każe nam wątpić w aż tak daleko posuniętą izolację jednostki, jednak obserwacja dotycząca niewspółmiernego charakteru wartości ma całkiem wyraźne konsekwencje praktyczne.

Po pierwsze, powoduje radykalne umocnienie sfery prywatności kosztem sfery publicznej. Przykładem wcale niebłahym jest prywatyzacja religii dokonująca się praktycznie w całym świecie zachodnim. Prywatyzacja ta może nie mieć nic wspólnego z sekularyzacją, jest jednak spowodowana zmianą statusu wartości religijnych. Autorzy podkreślający tę cechę społeczeństw zachodnich (czy raczej europejskich, bo Ameryka w mniejszym stopniu, a na pewno w inny sposób reaguje na ten problem), skupiają się - co zrozumiałe - na jej duchowym wymiarze. Jednak mamy tu do czynienia także

z wymiarem społecznym, to znaczy ze słabnięciem więzi religijnych, które dla chrześcijaństwa, a w szczególności dla katolicyzmu stanowią nie tylko element życia wspólnotowego, ale wręcz element doktryny. Prywatna, augustiańska czy pascalowska wiara nie jest w Kościele wykluczona, ale tylko pod warunkiem że stanowi fragment wiary indywidualnej, a nie jej całość. Innymi słowy, niewspółmierny charakter wartości może powodować, że rację bytu stracą nie tylko wspólnoty całkowicie dobrowolne, ale także wspólnoty, których racją bytu właśnie jest to, że są wspólnotami. Nie chodzi tu jednak tak bardzo o niemożliwość porozumienia na gruncie niewspółmiernego charakteru wartości, co o brak chęci do takiego porozumienia, brak intencji porozumienia, skoro nie jest ono w żadnym sensie potrzebne dla realizacji indywidualnej wolności.

Powoduje to nieobliczalne konsekwencje dla wielu tradycyjnych dziedzin zarówno życia moralnego, jak i kultury. By podać przykład z zupełnie niepolitycznej dziedziny: jeżeli przyjmiemy, że wszystkie wartości mają charakter niewspółmierny (a skoro już zakładamy ogólnie niewspółmierność wartości, nie ma powodu, by wartości jakiegokolwiek gatunku wyłączać), to traci wówczas sens krytyka artystyczna, w tym krytyka literacka czy filmowa. Nie traci go całkowicie, bo można w dalszym ciągu uprawiać analizę warsztatu twórcy i z tej perspektywy porównywać dany utwór z innymi, jednak nie ma już sensu ocenianie wartości danego utworu. Podobnie jest z bardzo wieloma innymi ocenami, jakie formułujemy. Możemy naturalnie podawać "dane techniczne" ocenianych przedmiotów, nie możemy jednak prezentować poglądu na temat ich wartości, chyba że będziemy go prezentowali jako całkowicie subiektywny, a inni będą sobie z tego w pełni zdawali sprawę.

Po drugie, konsekwencją praktyczną poglądu o niewspółmiernym charakterze wartości jest zarówno zanik więzi społecznych, jak i zanik tego "lepiszcza" społeczeństwa demokratycznego, jakim jest zaufanie. Robert Putnam bardzo jasno sformułował niedawno ten problem, powiadając, że "Najpewniejsze, co możemy powiedzieć o niemal każdym nowoczesnym społeczeństwie, to fakt, że za życia następnej generacji będzie ono bardziej zróżnicowane niż obecnie". Dlatego coraz ważniejsze będzie umacnianie słabnącego kapitału społecznego. Putnam jest umiarkowanym optymistą i sądzi, że umacnianie to na dłuższą metę może przynieść pozytywne skutki. Najprościej mówiąc, im większa intensywność indywidualizmu, a mniej kapitału społecznego, tym trudniej o współpracę. Jednak od razu rodzi się tu kilka kwestii, a wszystkie one dotyczą tego, czy można mieć wolność jednostki gwarantowaną przez pluralizm wartości i zarazem posiadać inne wartości, które skądinąd wydają się przydatne (a może wręcz niezbędne) dla życia społecznego i publicznego. Gdyby problem ten sformułować stanowczo i posunąć się intelektualnie aż do granic paradygmatu liberalnego, należałoby zapytać, czy liberalizm tak rozumiany jest w ogóle filozofią polityczną. I nie chodzi tu o stary - choć zapewne słuszny - zarzut dotyczący antypolitycznych intencji liberalizmu, lecz o to, czy liberalizm ma cokolwiek do powiedzenia o życiu publicznym.

Jednak to właśnie dominacja liberalizmu, która mimo protestów niektórych ugrupowań politycznych stała się faktem, doprowadza polskie społeczeństwo do ponowoczesnego zaniechania widzenia świata w kategoriach czarno-białych. A zarazem powoduje nieuniknione we współczesnym świecie zjawisko słabnięcia więzi społecznych. Nie ma już w Polsce żadnego sztandaru, pod którym na trwałe dałoby się zgromadzić istotne części społeczeństwa czy narodu.

Jest to cena, którą musimy zapłacić za lepsze i bardziej nowoczesne postrzeganie świata. Pojawia się tu naturalnie pytanie o to, jak zmniejszyć negatywne konsekwencje tych przemian, nie osłabiając ich pozytywnego wpływu. Na pewno nie jest dobrym rozwiązaniem powrót do starych metod. Z wielu powodów jest to jednak łatwe i pozornie skuteczne. Kiedy sprawa "Bolka" wznieca ponownie radykalną i nierokującą żadnych nadziei na kompromis debatę o lustracji, widzimy doskonale, że chodzi o powrót do czarno-białego widzenia świata. Nie idzie zresztą o to, by zajmować stanowisko przeciwne lustracji - sam jestem za lustracją - ale o to, że argumenty za i przeciw pochodzą z innego przednowoczesnego porządku. Że zagorzali zwolennicy lustracji nie dostrzegają sfery światłocienia, która charakteryzuje ponowoczesne społeczeństwa, a jej przeciwnicy także sięgają do radykalnych argumentów moralnych. Lustracja przeprowadzona sensownie i w zgodzie z liberalną naturą naszej rzeczywistości społecznej byłaby wielkim osiągnięciem. Przykładów próby powrotu do widzenia radykalnego, czarno-białego, jest więcej - sukces PiS w 2005 roku i cały w gruncie rzeczy okres jego rządów to triumf tej zasady. Dzisiaj wielu komentatorów dowodzi, że było to anachroniczne, ale wtedy nie wszyscy to dostrzegali.

Życie w świecie, w którym nie ma już czarno-białych podziałów lub utrzymywane są one tylko dla celów polityczno-medialnych, jest niewątpliwie trudniejsze dla tych, którzy wolą rezygnować z własnej opinii na rzecz zdania podzielanego przez wspólnotę lub wręcz przez wspólnotę narzucanego. Jednak życie w "ponowoczesnym" świecie nie toczy się bez udziału rozmaitych form wspólnotowych. Różnica polega na tym, że jeżeli mam wspólne zdanie z tymi, którzy są zwolennikami zmniejszenia podatków, nie wpływa to w najmniejszym nawet stopniu na posiadanie wspólnego zdania z tymi, którzy chcieliby zniszczenia zabytków przyrody w celu zwiększenia efektywności gospodarki. Nie ma już zatem prostych relacji między zdaniem w jednej sprawie a poglądem na inną sprawę, nie istnieje już "światopogląd", czyli wspólny pogląd na wszystko.

Mimo to mogę znakomicie czuć się w cudzym towarzystwie i nie muszę w swoim indywidualizmie pozostawać samotny, o ile inni nie będą mnie zmuszali do ulegania terrorowi wspólnych poglądów. I jest zupełnie obojętne, czy terror ten ma charakter liberalny, czy raczej konserwatywny lub socjalistyczny. Terror opinii publicznej zawsze pozostanie terrorem.

Można wprawdzie mieć wątpliwości, jakie żywił John Stuart Mill, kiedy obawiał się, że tylko mniejszość, elita nie ugnie się w demokracji liberalnej przed owym terrorem. Jednak czy na pewno musimy się tym przejmować? Otóż nie musimy, a to dlatego, że w świecie, w którym żyjemy, sprawy uległy tak daleko idącemu pokomplikowaniu, że nie ma już jednej elity ani jednej grupy, która by mogła narzucić swoje zdanie wszystkim. Mnie na przykład jest zupełnie obojętne, co sądzą elity bankowe czy policyjne, a im jest zapewne obojętne, co sądzą profesorowie czy publicyści. Można żałować, że nie istnieje już jedna hierarchia społeczna i jeden wyraźny kanon, ale po co żałować tego, co już nie wróci?

Dlatego, kiedy zastanawiamy się dzisiaj, czy istnieje wyraźny spór między pokoleniami i z pewnym zdumieniem dostrzegamy, że spór taki się nie toczy, mylimy się. Otóż spór się toczy, tylko młodsze pokolenie toczy go w swoim języku i w swoim świecie, który jest na wskroś przeniknięty regułami liberalnymi (nawet jeżeli są to ludzie wierzący lub ludzie o silnych przekonaniach politycznych) i wobec tego często jest po prostu nie do przeniknięcia dla tych, którzy wciąż działają i myślą tak, jakby istniał świat przednowoczesny. Nie ma sporu, bo nie ma żadnego porozumienia. Zmiana, jaka się dokonała, jest jedną z najpoważniejszych zmian w mentalności społecznej, w historii kultury i cywilizacji europejskiej. Nie wydaje się, by mogła zostać cofnięta. Naturalnie zawsze będą marginesy radykalizmu, zawsze będą ci, którzy wiedzą, że świat jest prosty, ale doprawdy ich poglądy będą miały coraz bardziej żałosny charakter.

Marcin Król

p

*Marcin Król, ur. 1944, historyk idei, publicysta, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, Współzałożyciel pisma "Res Publica Nowa". Zajmował się historią polskiej myśli politycznej - na ten temat opublikował m.in. książki: "Style politycznego myślenia" (1979) oraz "Konserwatyści a niepodległość" (1985). Jeden z najważniejszych przedstawicieli polskiego konserwatywnego liberalizmu, komentator i krytyk myśli liberalnej, której poświęcił dwie książki: "Liberalizm strachu i liberalizm odwagi" (1996) oraz "Bezradność liberałów" (2005). Oprócz tego wydał m.in. "Romantyzm - piekło i niebo Polaków" (1998) oraz "Patriotyzm przyszłości" (2004). Jest stałym współpracownikiem "Europy". Ostatnio w nr 217 z 31 maja br. opublikowaliśmy jego tekst "Uchylone drzwi tajemnicy".