p

Zdzisław Najder*:

Platforma nie wytwarza spójnej wizji Polski w Europie

Przez długi czas politykę polską porządkowały cele zewnętrzne: przystąpienie do Sojuszu Północnoatlantyckiego i członkostwo w Unii Europejskiej. Narzucało to wszystkim rządom pewien plan działań i zwalniało niejako z obowiązku kreowania własnej wizji Polski. Wchodziliśmy do cudzych projektów. Po wstąpieniu do Unii Europejskiej w roku 2004 sytuacja się zmieniła i od tej pory brakuje wyraźnych pomysłów (poza pomysłem, żeby przeszkadzać, o ile się da!). Nie widzę żadnej partii, która dostrzegałaby tę absolutnie fundamentalną prawdę: jesteśmy w momencie zwrotnym naszej historii współczesnej, bowiem właśnie teraz rozstrzyga się, jaka będzie przyszła pozycja naszego państwa i narodu w Europie.

Reklama

Platforma Obywatelska po ostatnich wyborach parlamentarnych intelektualnie spoczęła na laurach. Jej wyborcza retoryka przeciwstawiała normalność nienormalności, zaś świat współpracy światowi konfliktów. Był to uzasadniony program socjo-psychologiczny; odpowiadał potrzebom i okazał się skuteczny. Ale uśmiechami nie buduje się autostrad ani nie uzdrawia szpitalnictwa. Dziś brakuje PO motywacji i wyobraźni, by wytworzyć jakąś spoistą wizję państwa i miejsca Polski w jej obecnym środowisku naturalnym, którym jest Unia Europejska. Jest to tym bardziej uderzające, że ze środowisk eksperckich wychodzi coraz więcej wyraźnych bodźców, a jednocześnie premier Tusk i minister Sikorski potrafili przekonać unijnych partnerów do projektu Partnerstwa Wschodniego, które tworzy ramy instytucjonalne rozwoju stosunków z państwami byłego ZSRR.

Do pokawałkowania i rozbicia, jakimi charakteryzuje się dzisiejsza sfera publiczna w Polsce, nie doszło znienacka. Doprowadziła do tego dość długa i dziwaczna historia sporów. Jasne linie podziałów politycznych po raz pierwszy ujawniły się w roku 1980, kiedy z chwilą powstania "Solidarności" rozmrożony został stary porządek. Mieliśmy wówczas do czynienia z momentem zupełnie wyjątkowym w naszej historii. Zmobilizowały się do wspólnego działania miliony ludzi. "Solidarność" była związkiem zawodowym zupełnie nowego typu, działali w niej obok siebie ludzie pracy odmiennych zawodów, "profesorowie i sprzątaczki". Najważniejszy ideolog "Solidarności" jako związku zawodowego a jednocześnie ruchu chrześcijańsko-społecznego, Jan Paweł II, uważał, że stanowi on nadzieję na nową formę ludzkiego współżycia i życia publicznego nie tylko dla Polski, ale i dla świata.

Ta wizja nigdy nie została zrealizowana. Częściowo została zdeptana w stanie wojennym. Później zabrakło w Polsce ludzi, którzy chcieliby taką "Solidarność" gotową przyjąć odpowiedzialność za całe społeczeństwo rzeczywiście budować. Dlatego, kiedy odtworzono związek zawodowy w 1989 roku, był on już czymś zupełnie innym; struktury branżowe stały się szybko ważniejsze od regionalnych. Jednak nawet wtedy słychać było jeszcze pierwotne hasła, ostatnie echo "narodowego powstania", pierwszej "Solidarności". Początkowo podział wydawał się prosty: obóz solidarnościowy przeciwko obozowi komunistycznemu. Ale już przed czerwcowymi wyborami nastąpiło wewnętrzne rozczłonkowanie. Doprowadziły do niego rozmaite wewnętrzne spory i nieufności dotyczące rezultatów Okrągłego Stołu. W wyniku tego działacze tak wybitni jak Wiesław Chrzanowski czy Jan Olszewski w ogóle nie kandydowali. Mało kto pamięta również, że ludzie przebywający na emigracji nie mogli kandydować w pierwszych w pełni wolnych wyborach w 1991 roku. Była to ostatnia zemsta PRL na tych działaczach, którzy przebywali za granicą.

Reklama

Od tej pory w każdej kolejnej kampanii wyborczej opisywano rzeczywistość tak, jak chciały ją porządkować elity polityczne. To się często rozchodziło z nastrojami i postawami szerokich warstw społeczeństwa. I od początku frekwencja wyborcza niewiele przekraczała 50 procent - co jest wynikiem mizernym w zestawieniu z innymi państwami europejskimi i świadczy, że co najmniej 30 procent obywateli nie czuje się przekonująco reprezentowanych przez współzawodniczące stronnictwa. Pierwszy przyszedł rząd Mazowieckiego z bardzo twardą reformą Balcerowicza, który, jak wszyscy wiemy, zyskał nawet miano "doktora Mengele polskiego rolnictwa". Znaczna część ludzi doznała szoku. "To nie tak miało być" - mówiono. Ale przywódcy polityczni (zwłaszcza z Unii Demokratycznej, późniejszej Unii Wolności) uważali, że skoro już mają władzę, i oczywiście mają rację, to szkoda czasu na przekonywanie niedouczonych, zagubionych mas. Przecież to ONI są autorytetami i rządy im się należą.

Nie tak miała w powszechnych odczuciach wyglądać Polska solidarna i samorządna, uwolniona od obcej przemocy ze Wschodu. Rozczarowanie społeczne sprawiło, iż już na początku lat 90. dostaliśmy wszyscy bardzo potężny sygnał: Tymińskiego. Tymiński, kandydat zupełnie z boku i bez zaplecza w polskiej klasie politycznej, dla ówczesnych elit oczywisty demagog i błazen, odniósł olbrzymi sukces. Pokonał Mazowieckiego w pierwszych wyborach prezydenckich i zawalczył o prezydenturę z Wałęsą.

Dziś Tymiński ze swoją płytką demagogią wydaje się nam żałosny. Jednak prawdą jest, że mniej bądź bardziej świadomie wykorzystywał masowe tęsknoty za Polską prostą, sprawiedliwą, bez podziałów społecznych. I choć - na szczęście - sytuacja od tej pory bardzo się zmieniła, bo społeczeństwo jest o wiele bardziej nasycone wiedzą o sobie samym i o świecie zewnętrznym, sygnał ten, mówiący o możliwości ogromnego powodzenia dość płytkiej demagogii, powinien zostać nam w głowie jako ważna nauczka. Jako przypomnienie, że klasa polityczna nie uporządkuje elektoratu wyłącznie tak, jak sama by tego chciała.

Społeczeństwo polskie jest dziś wciąż bardzo mało zorganizowane zarówno w sensie politycznym, jak i społecznym, nawet środowiskowym. Wśród wszystkich państw Unii wyróżnia je najniższy współczynnik uczestnictwa w organizacjach pozarządowych. W dodatku za wyjątkiem PSL (i twardego, małego trzonu SLD) nie ma żadnej partii, której historia sięga dalej niż parę lat. W związku z tym nie obserwujemy trwałego zaangażowania społecznego, jakie występuje w innych państwach. Daleko nam do ugruntowanej demokracji typu niemieckiego, gdzie społeczeństwo jest tak bardzo nasycone różnego rodzaju organizacjami (niekoniecznie politycznymi!), że na wszelkich stopniach: lokalnym, gminnym, ogólnokrajowym - trwa praca nad pożytecznymi projektami. Tylko w ten sposób rodzi się w społeczeństwie doświadczenie, poczucie wspólnoty celów i zaufanie. Jeżeli tej bierności nie przezwyciężymy - a to zadanie na lata - jeszcze długo większość społeczeństwa w Polsce będzie przypominać rodzaj cieczy, która chlupocze i przelewa się dość przypadkowo to w jedną, to w drugą stronę. A że ciecz ta nie jest porozdzielana mocnymi grodziami stowarzyszeń i instytucji, poddaje się pierwszej lepszej sile. Nasz system polityczny jest mało stabilny.

Sprawę pogarsza jeszcze to, że Polacy żyją od wyborów do wyborów. Czteroletnie przerywniki wypełnia bezustanna kampania wyborcza. A kampanie to rąbanie czasu na odcinki. Zauważmy, że dotychczas tylko jeden rząd przetrwał całą kadencję i był to gabinet Jerzego Buzka, który odchodził w atmosferze najostrzejszej bodaj od 1989 roku krytyki. Sytuacja ta szkodzi również jakości samych polityków, bo naprawdę tylko u ludzi bardzo wyjątkowych nie powoduje automatycznego nastawienia się wyłącznie na najbliższe wybory. To właśnie dlatego po 1989 roku nie brakowało przywódców, którym zależało na zaostrzaniu podziałów. To zdawało się najlepszym sposobem na zdobycie władzy. Tymczasem osoby starające się koncentrować na rządzeniu a nie na budowaniu własnego PR - wśród nich byli bardzo cenieni przeze mnie premierzy Bielecki i Buzek - gotowe podejmować niepopularne decyzje w imię osiągnięcia ważnych celów, płacą za to utratą popularności politycznej, nie stając się trwałymi przywódcami.

Zaostrzanie podziałów - potrzebne do decyzji przy urnach wyborczych - sprzyja odradzaniu się manicheizmu, tradycji intelektualno-politycznej u nas nienowej - w II RP najsilniej reprezentowanej przez Narodową Demokrację, dzielącej świat na "naszych" i "obcych" - i oczywiście przez komunistów z ich podziałem na postępowców i reakcjonistów. Prawdziwy wybuch manicheizmu w polskim życiu publicznym przypadł na dwa lata rządów PiS. Przekonanie, że świat dzieli się na siły jasne i siły ciemne, na układy i na tych, którzy są poza układami, na spiski i ofiary spisków, na zasadzki i na zwierzynę ujawniło się nie jako gra wyborcza, lecz jako esencja postawy politycznej partii braci Kaczyńskich. Owa wizja świata nieprzyjaznego, gdzie nikt nie jest godny pełnego zaufania, gdzie podejrzenia są cnotą, ten kompletny gomułkizm, albo nawet gorzej - stalinowski sposób myślenia - został w ostatnich wyborach odrzucony przez społeczeństwo.

PiS nie zarzuciło jednakże swojego języka. Bardzo często słyszymy komentarze w duchu: skoro Tusk uśmiecha się do Angeli Merkel, to najwyraźniej został przez nią w jakiś sposób przekupiony lub omamiony. Jeśli zaś Angela Merkel uśmiecha się do Tuska, to tym gorzej: najwyraźniej Niemcy chcą nas oszukać i coś zabrać, może Ziemie Zachodnie? Wietrzy się maniakalnie podziały i podstępy - gdzież się podziało hasło tak ongiś zasłużonego Czesława Bieleckiego: "Porozumienie ponad podziałami?" - i marnuje okazje do współdziałania. Na przykład wśród przywódców zachodnich polscy i niemieccy należą do wyjątków: nie pojechali bić brawa na olimpiadzie w Pekinie. Ale prezydent Kaczyński nie mówi: dobrze, zarysowuje się tu ważna wspólnota wartości. Zamiast tego słyszymy, że porozumienie na temat tarczy antyrakietowej należy podpisać jak najszybciej z rządem George'a W. Busha, bo ewentualny prezydent Obama ma skłonności proniemieckie. To groźna farsa: każdy poważny przywódca europejski powinien wiedzieć, że najważniejszym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych w Europie są i będą Niemcy jako zaplecze militarne, stabilna demokracja, kraj największy ludnościowo i gospodarczo. To Amerykanie zadecydowali o remilitaryzacji 60 lat temu. Ten manicheizm nas paraliżuje i ośmiesza, jak ośmieszające było twierdzenie Jarosława Kaczyńskiego, że gdyby nie wojna Polaków byłoby 60 milionów. Groteskowy dowcip: gdyby nie wojna, Niemców byłoby dziś 140 milionów, a Breslau, Königsberg i Stettin byłyby niemieckimi miastami...

Chwilami wydaje mi się, że leninowska formuła "kto kogo [pokona]", znalazła sobie wygodne schronienie w zwojach mózgowych wielu "prawicowych polityków". Zafascynowani wyliczaniem, ileż to dzięki przyznanym nam w Nicei głosom ważonym potrafimy zablokować w przyszłych hipotetycznych głosowaniach i niezrażeni faktem, że żadne inne państwo Unii nie obstaje przy "nicejskich nadziałach" - nie zauważają, że włączyliśmy się do gry, w której obowiązują inne reguły. Te reguły nie oznaczają, że nagle zniknęły sprzeczności interesów. Tylko dziś inaczej prowadzi się politykę zagraniczną. Dawniej, jeśli pojawiał się konflikt między dwoma państwami, można było stosować najpierw różnego rodzaju polityczne i gospodarcze naciski, potem zrywać stosunki, a jeśli i to nie pomogło - zacząć wojnę. Dziś możemy sobie wymachiwać pięścią (lub szabelką), ale nic z tego nie wynika. Na tym polega nowa miękko-twarda rzeczywistość: środki siłowe zostały - wewnątrz UE - wykluczone, chociaż negocjacje bywają trudne i napięte.

Na tym tle Platforma Obywatelska rozczarowuje, bo marnuje czas i możliwości organizacyjne i polityczne. Brakuje pracy nad zrozumieniem i przekazaniem do własnych struktur tego, na czym naprawdę polega nasze członkostwo w Unii Europejskiej. Natomiast widać podziały i spory wewnętrzne, na przykład takie, które się ujawniły przy okazji obrony traktatu nicejskiego (moim zdaniem jest zły, bo hamuje integrację i nie daje możliwości współpracy w polityce zagranicznej i obronnej). Z jednej strony PO powtarza, że chce Unii spójnej, przejrzystej, silnej, a z drugiej - odmawia jednoznacznego poparcia reform, które mogłyby do tego doprowadzić.

Rozczarowanie dotyczy również środowisk inteligenckich, z którymi, choć poparły Platformę w wyborach, nikt od czasu wyborów nie rozmawia. A przecież warto byłoby zapraszać je do dyskusji, by proponowały na przykład jak rozładować hasłowy spór między Polską "liberalną" a "socjalną". Brak nam nowej ideologii państwowej. Jej istotą mogłaby być europejskość - jako sposób na polskość, jej umacnianie i wzbogacanie. Trzeba uświadamiać, że jesteśmy odpowiedzialni jako Polacy i jako Europejczycy za cały obszar między Unią a Rosją. Jest dla nas fundamentalnie ważne, byśmy mieli możliwość osmozy z Białorusią, Litwą i Ukrainą, bo polskość bez dostępu do wschodnich sąsiadów jest polskością okaleczoną. Czytelnik Mickiewicza powinien mieć możliwość zamoczenia ręki w Niemnie i Świtezi!

Tymczasem w polskiej sferze publicznej istotnie panuje nuda, bo rządzący nie czynią żadnego wysiłku, by nadać swojemu rządzeniu sens głębszy niż tylko używanie władzy. Żeby tego spróbować, PO musiałaby sięgnąć do swoich korzeni i zdecydować się na prawdziwe rekolekcje programowe, otwarcie przemyśleć, co chce z Polski zrobić, zamiast żywiołowo boksować się z przeciwnikiem. Czy stać ją na taki wysiłek? Jeżeli nie, to wracamy do tradycji wyborczej rąbanki.

not. Karolina Wigura

p

*Zdzisław Najder, ur. 1930, badacz literatury, publicysta. Zasłynął jako znawca twórczości Josepha Conrada. W latach 80. szefował polskiej sekcji Radia Wolna Europa. Jest znanym ekspertem w dziedzinie polityki zagranicznej - zajmuje się przede wszystkim stosunkami Polski z Rosją, Ukrainą i innymi krajami byłego ZSRR. Wydał kilka książek publicystycznych, m.in. "Jaka Polska - co i komu doradzałem" (1993) oraz "Z Polski do Polski poprzez PRL" (1995). Wielokrotnie gościł na łamach "Europy" - ostatnio w nr 210 z 12 kwietnia br. publikowaliśmy jego tekst "Polska w Europie".