Kryzys gruziński każe po raz kolejny zapytać najważniejszych przedstawicieli naszej klasy politycznej, w jaki sposób chcą zagwarantować bezpieczeństwo Polski w tych ciekawych czasach. Czy polska polityka, wciąż rozgrywająca napięcie pomiędzy Unią i USA, jakie ujawniło się w 2003 roku po amerykańskiej inwazji na Irak, nie jest dzisiaj anachroniczna? Bo przecież z jednej strony prezydent Lech Kaczyński i PiS wyrażają swój entuzjazm wobec USA, a jednocześnie nawet w apogeum gruzińskiego konfliktu eksponują swój eurosceptycyzm, nie ratyfikując traktatu lizbońskiego i proponując alternatywny wobec Unii sojusz Polski z należącymi i nienależącymi do UE krajami postradzieckimi. SLD formalnie entuzjazmuje się Unią, ale jego deklaracje wobec Rosji bardziej przypominają stanowisko Berlusconiego niż Sarkozy'ego i Merkel, a jego krytyka tarczy dowodzi, że obecne kierownictwo Sojuszu podchodzi do atlantyckich gwarancji polskiego bezpieczeństwa bardziej krótkowzrocznie niż kiedyś Kwaśniewski, Miller czy Cimoszewicz. Z kolei PO jeszcze do niedawna rozgrywała rokowania z USA w sprawie tarczy także w wymiarze PR-owym, skierowanym przeciwko prezydentowi i PiS. Rosyjska inwazja na Gruzję zmieniła tę politykę. Amerykanie w ramach rewanżu na Rosji zgodzili się przesunąć patrioty ze starej granicy NATO do Polski, a Platforma uzyskała PR-owe alibi dla konieczności wzmocnienia atlantyckich gwarancji naszego bezpieczeństwa.

Reklama

p

Cezary Michalski: Czy możliwe jest znaczące osłabienie politycznej i militarnej obecności Stanów Zjednoczonych w naszym regionie - jeśli Obama zrealizuje swoje wyborcze obietnice i dokona zwrotu izolacjonistycznego, jeśli McCain zaangażuje jeszcze bardziej USA na Bliskim Wschodzie albo obecny kryzys ekonomiczny w USA zmusi Amerykanów do zmniejszenia aktywności globalnej? I czy Europa jest na to przygotowana? Bo do tej pory, narzekając na militarną i polityczną dominację USA, sama z niej korzystała i nie potrafiła stworzyć skutecznej alternatywy.
Bogdan Klich*: Nie ma wątpliwości, że Amerykanie są zmęczeni zaangażowaniem swojego państwa w konflikty w różnych częściach świata. To zmęczenie nie przybiera wprawdzie takich rozmiarów jak w czasie wojny w Wietnamie, ale jest widoczne - odzwierciedla to między innymi przebieg kampanii prezydenckiej. Tendencje zakładające skupienie się na wewnętrznych sprawach amerykańskich są silne, jednak osobiście nie wierzę, by przeważyły i by doszło do takiego skoncentrowania się Ameryki na samej sobie, jak to na przykład przez długie lata proponował libertariański Cato Insitute w Waszyngtonie. Natomiast na pewno dojdzie do przeorientowania polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych i ich polityki bezpieczeństwa. Sądzę, że będzie się to mieściło w tradycyjnych ramach wyznaczanych przez politykę Demokratów.

Pana hipoteza jest bardzo uspokajająca. Ameryka Clintona była bardziej kompatybilna z Europą w dziedzinie politycznej i militarnej niż Ameryka Busha.
Ale Bush z drugiej kadencji nie był już Bushem z pierwszej kadencji. Arogancja Rumsfelda została wyeliminowana, w rok czy dwa po interwencji w Iraku rozpoczął się dialog transatlantycki z Unią Europejską oraz z sojusznikami europejskimi w ramach NATO. Przyszłość stosunków Europa - Ameryka rysuje się dla mnie jaśniej z innego jeszcze powodu. Ponieważ otoczenie globalne jest coraz bardziej wrogie w stosunku do całego Zachodu, wymusza to nowe formy współdziałania transatlantyckiego. Swoim studentom przez kilka ostatnich lat proponowałem porównanie dwóch dokumentów: amerykańskiej National Security Strategy [Narodowej Strategii Bezpieczeństwa - przyp. red.] oraz European Security Strategy [Europejskiej Strategii Bezpieczeństwa - przyp. red.] z 2003 roku. W obu dokumentach zestaw zagrożeń i wyzwań, przed którymi stoją czy to Stany Zjednoczone, czy Unia Europejska, jest identyczny. Różnica dotyczy środków zaradczych, tego, jakie narzędzia powinny być stosowane. Europa mówi więcej o multilateralizmie, podczas gdy Ameryka akcentuje swoisty dystans wobec różnych instytucji międzynarodowych. Jeżeli Europa może cokolwiek projektować na świat, eksportować na zewnątrz, to swoją zdolność budowania wielostronnych, wielobiegunowych sojuszy i swoją soft power.

Reklama

Zatem pamflet Roberta Kagana na Europę mamy przyjąć za dobrą monetę? Pozostaje nam jedynie nasza soft power i liczenie na to, że Amerykanie swojej hard power z Europy i jej otoczenia nie wycofają?
Dla mnie to plastyczne rozróżnienie Roberta Kagana na tych, co są z Marsa, i tych, co są z Wenus, jest raczej opisem stanu aktualnego, a nie prognozą na przyszłość. Bo jest rzeczą oczywistą, że w tej chwili Europa nie stanowi imperium. Ale jest rzeczą równie oczywistą, że jeśli Europa chce sprostać wyzwaniom nowego otoczenia globalnego, sprostać skonsolidowanym potęgom w innych częściach świata, musi nabywać atrybutów imperium w przyspieszonym tempie, czyli innymi słowy, musi wzmacniać swoją siłę polityczną, wzmacniać potęgę wojskową i pogłębiać integrację wewnętrzną, bo inaczej po prostu nie przetrwa jako liczący się partner na scenie międzynarodowej. Opis sytuacji, nawet jeśli akceptujemy dzisiejszą diagnozę Kagana, zmusza do tego, by myśleć o kierunku, w jakim Europa ma podążać w przyszłości. A taka debata odbywa się przecież zarówno w Brukseli, jak i w stolicach krajów członkowskich. Sęk w tym, że odpowiedzi, których udziela się w 27 państwach Unii Europejskiej, są często sprzeczne. I w dalszym ciągu nie istnieje jasna wola polityczna wszystkich krajów członkowskich UE, by Europę w taki właśnie sposób wzmacniać, by wzmacniać jej atrybuty wewnętrzne i zewnętrzne, wzmacniać konsekwentnie, aż do bólu, drugi i trzeci filar, czyli współpracę polityczną i współpracę w dziedzinie bezpieczeństwa. Żeby oba te filary z czasem były tak zintegrowane jak wspólny rynek. Tak długo, jak tej wspólnej woli politycznej nie będzie, Unia będzie wytwarzała wciąż nowe instytucje, wciąż nowe polityki, ale nie da rady ich efektywnie używać.

Wspólny budżet obronny państw członkowskich Unii Europejskiej przekracza połowę budżetu Stanów Zjednoczonych. Jednak nie mamy siły militarnej równej połowie amerykańskiej. Militarnie jesteśmy karłem, a te ogromne pieniądze są marnowane. Do tego dochodzi problem polityczny. Jak uwierzyć, że Unia zdoła na przykład odpowiedzieć na ewentualne serbskie powstanie w Kosowie, skoro dzisiaj Hiszpania nawet istnienia Kosowa nie ma zamiaru dyplomatycznie uznać. A podobne problemy mamy w obszarze polityki wschodniej.
Jestem gorącym zwolennikiem stopniowego zastępowania konstrukcji europejskiej, będącej dzisiaj tak zwaną Europą państw, przez Europę narodów. Takiego wzmacniania mechanizmów wspólnotowych w Unii Europejskiej - przy zachowaniu tożsamości narodowych - by te mechanizmy unijne były możliwie najsilniejsze. I dlatego uważam, że Europa nie ma innego wyjścia niż upraszczanie struktury wewnętrznej UE. Niby dlaczego ma trwać niezrozumiała nawet dla studentów europeistyki filarowa wewnętrzna struktura w Unii Europejskiej? Niby dlaczego Unia Europejska ma w dalszym ciągu nie mieć swojej osobowości prawnej i korzystać wyłącznie z osobowości prawnej wspólnot?

Zamiast mieć swojego prezydenta czy swoją reprezentację międzynarodową rozliczanych przez europejski parlament.
Oczywiście. I niby dlaczego ma być kilka różnych procedur podejmowania decyzji oraz kilkanaście różnych rodzajów aktów prawnych, do których trzeba się za każdym razem odwoływać? Kiedy mówię, że jestem zwolennikiem wzmacniania instytucji wspólnotowych, mam na myśli także i to, że jeszcze nie dojrzeliśmy w Europie do wprowadzenia większościowego mechanizmu podejmowania decyzji w odniesieniu do wspólnej polityki zagranicznej i obronnej. Te ostatnie powinny opierać się - przynajmniej na obecnym etapie i jeszcze przez jakiś czas - na zasadzie jednomyślności.

Reklama

Nawet za cenę częściowego paraliżu?
Dziś musimy się poruszać w takich granicach. Ale nie znaczy to wcale, że nic nie można zrobić. W obszarze wspólnej obrony europejskiej, wspólnej polityki bezpieczeństwa, są do zrobienia trzy zasadnicze rzeczy i wszystkie one zostały zapisane w traktacie lizbońskim. Przede wszystkim klauzula solidarności mówiąca o tym, że w przypadku ataku terrorystycznego albo groźby takiego ataku na którykolwiek z krajów Unii Europejskiej pozostałe winny pospieszyć mu z pomocą.

To jest ograniczone do ataku terrorystycznego, a nie na przykład pełnego ataku czy zagrożenia militarnego ze strony innego państwa.
Klauzula solidarności jest ograniczona do ataku terrorystycznego, natomiast w traktacie lizbońskim znalazł się także zwiastun odpowiednika natowskiego artykułu 5, czyli zasada pomocy wzajemnej w sytuacji zagrożenia bezpieczeństwa kraju członkowskiego zachęcająca pozostałe kraje do wsparcia kraju zagrożonego. Jest to zalążek przyszłego zobowiązania i zachęta, żeby pójść tą drogą. Myślę, że ustanowienie tego przepisu traktatowego i stopniowe jego wzmacnianie może i powinno doprowadzić kraje członkowskie Unii Europejskiej do większej solidarności - na wzór tego, co decyduje o spoistości NATO. I jest wreszcie coś, co polityka polska oprotestowywała przed laty w trakcie prac Konwentu, mianowicie tak zwana współpraca strukturalna. Sprzeciwialiśmy się jej dlatego, że w pierwotnej wersji miała ona charakter zamknięty i wyłączający, a nie włączający. Dla Polski jest to zasada ważna, gdyż dotyczy współpracy między tymi państwami, które chcą bliżej współdziałać w dziedzinie wojskowej.

Czyli "Europa wielu prędkości", z nadzieją, że przynajmniej w tym obszarze Polska znajdzie się w awangardzie procesu integracji.
Operacja w Czadzie już pokazuje, że może powstać grupa krajów, które są gotowe do zwiększonego wysiłku w tym zakresie. Pomimo wszelkiej egzotyki Czadu dla polskiej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa - bo przecież nigdy nie mieliśmy w Afryce swoich interesów, w przeciwieństwie do Francji - nasze zaangażowanie tam jest zaangażowaniem poważnym. Pokazuje to jeszcze jedną rzecz, mianowicie, że musi istnieć system naczyń połączonych między tradycyjnymi historycznymi interesami krajów członkowskich Unii Europejskiej a współczesnością. W tym sensie jeżeli Francuzi patrzą na Afrykę jako swoje byłe dominium, a my patrzymy sentymentalnie na obszar Europy Wschodniej, to dla dobra całej Unii my musimy zacząć patrzeć tam, gdzie Francuzi, a Francuzi muszą zacząć patrzeć tam, gdzie Polska. Nie jest przypadkiem, że nasi żołnierze pojechali do Czadu na wyraźną prośbę Francji akurat wtedy, gdy Francuzi wsparli koncepcję partnerstwa wschodniego budowaną przez Polskę i lansowaną jeszcze przez kilka lat zupełnie nieskutecznie przez naszą politykę zagraniczną jako "wschodni wymiar Unii Europejskiej". Ale przekonanie Francuzów, by takie kraje, jak Ukrainę, Białoruś czy Mołdawię, traktowali z identyczną atencją jak kraje Maghrebu, zajmie jeszcze sporo czasu.

Dochodzimy zatem do wniosku, że Unia Europejska w wymiarze politycznym i obronnym pozostaje w tyle za NATO - i może nie warto dublować obowiązków Paktu, a w każdym razie przez najbliższą dekadę czy dwie i tak będzie to poza zasięgiem UE. Tyle że NATO jest strukturą, w której Ameryka pozostaje najważniejszym podmiotem i gwarantem skuteczności.
Podzielam pogląd, że Unia Europejska w stosunku do NATO jest w dalszym ciągu słabszym narzędziem polskiej polityki bezpieczeństwa - jeśli oczywiście patrzeć na NATO i na Unię Europejską przez pryzmat naszych interesów narodowych, a ja tak patrzę. Moi przyjaciele Francuzi podczas ostatniego spotkania przed moim pożegnaniem się z Parlamentem Europejskim przeżyli szok, kiedy powiedziałem im wprost, że po ponad trzech latach w Parlamencie czuję się w znacznie większym stopniu politykiem polskim aniżeli europejskim. Jeśli zatem NATO i Unię Europejską traktować jako sposób realizacji interesu narodowego, to Sojusz w dalszym ciągu jest głównym gwarantem naszego bezpieczeństwa, a Unia Europejska dopiero zaczyna nim być. Kiedy staram się wyobrazić sobie przyszłość tych dwóch organizacji, nabieram przeświadczenia, że NATO utrzyma swoją spójność wewnętrzną, że zapędy tych, którzy chcieli je potraktować albo jak relikt zimnowojennej epoki, albo jak skrzynkę z narzędziami, okażą się nieskuteczne i NATO będzie dostosowywało się - choć wolno - do zmieniającego się globalnego środowiska. Unia Europejska natomiast będzie wzmacniała stopniowo swoje zdolności obronne i dlatego warto w nią inwestować. No i wreszcie jest strategiczne partnerstwo między Polską a Stanami Zjednoczonymi, ten trzeci filar naszego bezpieczeństwa narodowego.

Ale pan jest politykiem, który symbolicznie i faktycznie realizuje jeden z liniowych zwrotów politycznych obiecanych i realizowanych przez PO - dość ostentacyjnie wycofuje pan polskie wojska z Iraku, mimo że Amerykanie wciąż tam pozostają.
Ponieważ uważam, że nasza misja polityczno-wojskowa tam się skończyła, cele - w postaci zdefiniowanej na początku interwencji - zostały osiągnięte. Prowincja, w której przyszło nam działać, jest w tej chwili prowincją stabilną i jedyne, co może utrudnić przekazanie Irakijczykom odpowiedzialności za tę prowincję, to burza piaskowa. A kiedy rozmawiałem ostatnio z Robertem Gatesem na temat tarczy antyrakietowej, musiałem i chciałem powiedzieć zupełnie szczerze, że od Amerykanów w Iraku otrzymywaliśmy mniej - tak jak w Afganistanie otrzymujemy więcej - aniżeli oczekiwaliśmy. Stosunki polsko-amerykańskie mają swoją ponaddwustuletnią tradycję i wysoki stopień zaufania. Co więcej, sprawdzają się w najtrudniejszych sytuacjach - jak w latach 80., gdy w Polsce walczyliśmy o demokrację i niepodległość.

Konsensus w polskiej polityce zagranicznej nie istnieje. Kaczyńscy, żeby odróżnić się od PO, są eurosceptykami, większymi nawet niż wówczas, gdy Jarosław Kaczyński był premierem. Mam też wrażenie, że PO, żeby odróżnić się od PiS, rozgrywa trochę swoje nieprzejednanie wobec Ameryki, co stoi w sprzeczności z diagnozą, którą pan przedstawił - o konieczności grania przez Polskę na obu fortepianach.
Nie jestem z tej szkoły, która uzależnia działania polityczne od aktualnego układu sondaży. Uważam, że zwłaszcza w takich sytuacjach jak bezpieczeństwo państwa, zwłaszcza w takich kwestiach jak długoterminowe sprawy bezpieczeństwa narodowego trzeba brać pod uwagę w pierwszej kolejności nasze interesy strategiczne.

Czyli są sprawy, o których - tak jak zrobili to Czesi - warto zadecydować na przykład przeciwko 60 proc. opinii publicznej?
Dokładnie tak. Uważam, że gdyby nam się udało uzyskać od Amerykanów warunki takie, które będzie można uznać za długoterminowo zwiększające nasze bezpieczeństwo narodowe, należy pójść pod prąd opinii publicznej. Ale po tym, co teraz powiedziałem, muszę też dodać nieco więcej na temat tego, jak postrzegam ten bilans bezpieczeństwa, gdzie na jednej szali trzeba położyć korzyści, a na drugiej koszty związane z obecnością instalacji amerykańskich w Polsce. Po pierwsze uważam, że strategiczne partnerstwo między Polską a Stanami Zjednoczonymi nie może być ograniczone tylko i wyłącznie do problemu bazy antyrakietowej na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej, do tego, czy ona tu ostatecznie będzie, czy nie. Po drugie sądzę, że są oczywiste korzyści z obecności tej bazy na terenie Polski - taką korzyścią jest instytucjonalizacja obecności Zachodu u nas - ale są też oczywiste koszty i nowe zagrożenia.

Od 1999 roku jesteśmy członkiem NATO, ale takim dość dziwnym, bo nieformalne ustalenia rosyjsko-amerykańskie z Helsinek wciąż, niestety, obowiązują wobec nowych członków NATO. Nie mamy znaczących baz ani instalacji natowskich.
Istotnie, mamy w tej chwili bardzo mało kotwic, którymi moglibyśmy na stałe zakotwiczyć w Polsce artykuł 5 traktatu waszyngtońskiego - kotwic, które powodowałyby, że działania NATO w przypadku zagrożenia Polski zostaną podjęte automatycznie. Jest tworzone właśnie centrum szkolenia NATO w Bydgoszczy. Zabiegam też o batalion łączności NATO, również w Bydgoszczy. Są wreszcie inwestycje natowskie w nasze bazy morskie oraz lotnicze. Ale w dalszym ciągu to jest stanowczo za mało. Nawet Rumuni i Bułgarzy mają więcej Ameryki na swoim terenie. Obecność elementu systemu obronnego Stanów Zjednoczonych na terytorium Polski jest zatem wartością. Z drugiej strony, Polska nie jest dzisiaj na liście celów zarówno "państw upadłych", jak i państw, które w przyspieszonym tempie pozyskują broń rakietową i głowice atomowe. I nie jesteśmy wciąż jeszcze na liście celów sąsiadów, którzy dysponują taką bronią. A mając instalacje amerykańskie w Polsce, zarówno dla jednych, jak i dla drugich celem się na pewno stajemy. Nie jest to niepokojące w sytuacji pokoju, ale groźne w czasie kryzysu czy wojny. Nie możemy przecież wykluczyć konfliktu zbrojnego w Europie w ciągu najbliższego pięćdziesięciolecia, a polityk powinien patrzeć w kategoriach bardziej długoterminowych aniżeli obecna kadencja parlamentu. W perspektywie długoterminowej nie chciałbym oczywiście, by mój kraj stał się celem. Nie chodzi o możliwość pokonania przez Polskę jakiegoś innego państwa za pomocą jednej baterii patriotów, ale o utrudnienie ataku na nasze terytorium i sprawienie, by jego koszty były dla ewentualnego agresora nieopłacalne. To jest dokładnie to, co zostało ujęte w klasycznej doktrynie odstraszania w latach 50., gdy rywalizowały ze sobą dwa wielkie bloki. Ta doktryna jest wciąż aktualna, chociaż aktorzy na tej scenie się zmienili. I właśnie dlatego ten dodatkowy pakiet towarzyszący amerykańskiej instalacji tarczy jest dla nas nie tylko testem dobrej woli Amerykanów, ale także gwarancją, że z czasem będziemy mogli wytworzyć taki system obrony antyrakietowej, który skutecznie odstraszy potencjalnych agresorów. A pamiętajmy, że od czasu wojny w Zatoce Perskiej uderzenie rakietowe oraz lotnicze na dany kraj było początkiem wszelkich operacji wojskowych. Przed ewentualnym zajęciem terytorium jakiegokolwiek kraju następuje faza uderzeń z powietrza. My dysponujemy w tej chwili wciąż jeszcze skutecznym systemem obrony przeciwlotniczej, ale nie dysponujemy środkami obrony antyrakietowej. Stąd takie twarde podejście do patriotów i stąd tak mocno wyrażana potrzeba goszczenia na naszym terytorium przynajmniej jednej baterii tych pocisków przystosowanych do zwalczania rakiet średniego i krótkiego zasięgu. W konsekwencji chodzi także o to, byśmy mogli wejść na technologiczną ścieżkę rozwoju, która pozwoli nam do roku 2018 zbudować skuteczny system obrony przeciwrakietowej.

p

*Bogdan Klich, ur. 1960, polityk, politolog, ekspert w dziedzinie stosunków międzynarodowych. W PRL był działaczem opozycji demokratycznej. Po 1989 roku należał do Unii Demokratycznej i Unii Wolności - z ramienia tej ostatniej pełnił w latach 1999 - 2000 funkcję wiceministra obrony narodowej w rządzie Jerzego Buzka. Od 2001 jest członkiem Platformy Obywatelskiej. Był posłem PO (2001 - 2004) oraz deputowanym do Parlamentu Europejskiego (2004 - 2007). Od listopada 2007 roku pełni funkcję ministra obrony narodowej. Jest także wykładowcą w Instytucie Europeistyki UJ.