Autorzy opracowania z Polskiego Towarzystwa Pediatrycznego przytaczają konkretne dane: na każde 100 tys. dzieci w Polsce z różnych przyczyn umiera aż 75. To o jedną czwartą więcej, niż wynosi unijna średnia i aż o 40 proc. więcej niż w słynącej z doskonałej opieki lekarskiej Szwecji. To jednak nie koniec złych wiadomości. Przynajmniej co czwarte polskie dziecko do 14. roku życia jest dotknięte przewlekłą chorobą - np. alergią, astmą albo schorzeniem oczu. Co dziesiąte korzysta z aparatu słuchowego, okularów albo chodzi o kuli.

Reklama

Zdaniem specjalistów podstawową przyczyną tak fatalnej sytuacji jest utrudniony dostęp najmłodszych Polaków do lekarzy pediatrów. "W czasie reformy służby zdrowia zlikwidowano wojewódzkie poradnie matki i dziecka, a także opiekę medyczną w szkołach, powierzając dzieci lekarzom rodzinnym" - mówi prof. Alicja Chybicka, prezes Polskiego Towarzystwa Pediatrycznego. Na dodatek w Polsce żadna instytucja nie prowadzi regularnych badań kontrolnych dzieci. "Rodzice nie pamiętają o corocznym badaniu i zwykle idą z dzieckiem do lekarza dopiero wtedy, gdy jest ono chore. A to może oznaczać zbyt późną diagnozę" - mówi Dorota Oraczewska z fundacji Orimari, która organizuje kampanię zachęcającą do systematycznych badań.

Tak właśnie było w przypadku 8-letniego Kacpra z Gdańska, który trafił do lekarza rodzinnego, bo rodzice zauważyli, że od jakiegoś czasu ma problemy z oddychaniem. "Lekarz próbował sam go leczyć. Gdy po paru miesiącach nie widzieliśmy u syna żadnej poprawy, wymogłam na nim skierowanie do kardiologa" - opowiada Dorota, matka Kacpra. I dopiero wtedy okazało się, że chłopiec ma wadę serca i wymaga specjalistycznego leczenia. I to - zdaniem autorów raportu - jest kolejny problem. Wielu polskich lekarzy rodzinnych nie jest w stanie rozpoznać choroby małego pacjenta. "Dzieci czasami są leczone miesiącami na źle zdiagnozowaną anginę lub szereg innych, nieistniejących przypadłości, podczas gdy w ich organizmie rośnie guz, który wymaga natychmiastowej interwencji chirurgicznej" - przyznaje prof. Jerzy Kowalczyk, krajowy konsultant ds. onkologii i hematologii dziecięcej.

Specjaliści z Polskiego Towarzystwa Pediatrycznego zwracają jednak uwagę na kolejną wadę polskiego systemu ochrony zdrowia - nawet jeśli zaniepokojony lekarz rodzinny szybko wyśle dziecko do specjalisty, to jeszcze wcale nie oznacza, że maluch od razu zacznie leczenie. Bo w kolejkach do specjalistów czeka się miesiącami. "Gdy dostałam skierowanie do kardiologa i chciałam się zarejestrować, okazało się, że Kacper musi poczekać na wizytę pół roku" - wspomina pani Dorota. Ostatecznie, jak wielu innych zdesperowanych rodziców, zdecydowała się pójść do prywatnej kliniki.

Na tym nie kończy się lista spraw, w których polskie dzieci pozostają w tyle za swoimi kolegami z Zachodu. Następna to bardzo ubogi kalendarz szczepień. "Stosowane przez NFZ szczepionki są starej generacji i mniej bezpieczne niż w innych krajach Europy" - wyjaśnia prof. Teresa Jackowska, pediatra z warszawskiego Centrum Zdrowia Dziecka. Tymczasem drogich preparatów zalecanych przez specjalistów NFZ nie refunduje, więc wykupuje je tylko co trzeci rodzic. "Udało się nam w tym roku wywalczyć finansowanie z budżetu szczepień przeciwko pneumokokom i ospie wietrznej, ale niestety tylko w grupach podwyższonego ryzyka. Tymczasem Światowa Organizacja Zdrowia zaleca zabezpieczenie wszystkich dzieci do 5. roku życia" - mówi DZIENNIKOWI prof. Jackowska.

Polski nadal również nie stać na powszechne szczepienia dziewczynek przeciwko rakowi szyjki macicy, co jest normą w większości krajów Europy. Nie są też u nas refundowane szczepionki przeciwko wirusowemu zapaleniu wątroby ani błonicy.