Dalej rozciągają się labirynty Wenecji, które są zarazem otchłaniami Biennale, superpokazu współczesnej sztuki, za każdym razem większego i bardziej niemożliwego do zobaczenia w całości. Liczba wystaw dobiega do pół setki, krajów oficjalnie uczestniczących w imprezie jest blisko dwa razy więcej; artystów dawno przestano liczyć. Dlatego rozważania czy Biennale jest udane czy nie mają sensu. W Wenecji jest po prostu wszystko: dowód na każdą tezę, momenty nudy i ekscytacji, sztuczne bagno, pływający dom i pływający w basenie trup, a nawet radziecka łódź podwodna wynurzająca się z Canale Grande.

Reklama

Dlaczego Biennale w Wenecji to najlepsze biennale sztuki na świecie? Oczywiście dlatego, że rozgrywa się właśnie w Wenecji, mieście, które samo jest kreacją, miejscem wymyślonym, sztucznym tworem - i przez to staje się idealną scenografią dla artystycznego spektaklu. Siła Biennale leży również w jego archaiczności. Ta impreza, której korzenie sięgają XIX wieku, jest reliktem Wystaw Światowych, na których mocarstwa napinały cywilizacyjne muskuły przechwalając się narodowymi osiągnięciami. Po tych niepoprawnych politycznie czasach została struktura Biennale jako festiwalu wystaw prezentowanych w narodowych pawilonach. Przez ostatnie dekady panowała moda na krytykowanie tej reakcyjnej formuły, ale dziś już nikt o tym nie mówi, bo w obliczu galopującej globalizacji staroświecka instytucja narodowego pawilonu ulega paradoksalnej aktualizacji, jest pożądana i nośna. Dla narodów "małych", zmarginalizowanych i "nowych" Wenecja jest szansą na wpisanie się w artystyczną mapę świata; sensacją poprzedniej imprezy był Pawilon Cygański, cztery lata temu głośno było o wystawie z Kirgizji, Kazachstanu i Uzbekistanu. Teraz oglądamy prezentacje z Kurdystanu, Afganistanu, po raz pierwszy pokazywana jest wystawa artystów z Palestyny, choć Pawilon Izraelski stoi przecież na Biennale od lat.

Bez narodowych podziałów, o których istnieniu Biennale zaświadcza skądinąd aż nadto dobitnie, artyści spotykają się na zbiorowej, ekumenicznej wystawie przewodniej i NA blisko pięćdziesięciu imprezach towarzyszących. Wśród tych ostatnich są superprodukcje, jak pokaz kolekcji francuskiego miliardera François Pinaulta, który urządził swoją nową galerię w Punta della Dogana, XVII wiecznym urzędzie celnym, jednym z najbardziej wyeksponowanych miejsc w Wenecji, u zbiegu kanału Giudeki i Canale Grande. Są także rzeczy małe i offowe, wystawy w kościołach, pałacach, suterenach i na łodziach, a nawet pierwszy pawilon internetowy. Na rzetelne obejrzenie tego wszystkiego trzeba by miesiąca, ale przecież trwa ponowoczesność i od dawna pogodziliśmy się z faktem, że z rozmaitości świata wchłaniamy jedynie fragmenty.

Gdyby Wenecja nie istniała, prawodopodbnie wymyśliłby ją Jorge Luis Borges. W duchu Borgesowskim pomyślana jest także kuratorowana przez Daniela Birnbauma wystawa przewodnia Biennale “Fare Mondi / Making Worlds". To rzecz o tworzeniu światów, wystawa, na której każde dzieło sztuki ma być aktem powołania do życia nowej rzeczywistości; kurator wyraża nadzieję, że owe kreacje będą odbiciem światów istniejących, a nawet staną się propozycjami światów, w których moglibyśmy żyć w przyszłości. Tyle ambitne zamierzenia; w rzeczywistości wyszło jak zwykle na Biennale: wystawa zbyt duża aby mogła być spójna i klarowna, składająca się ze światów nierównej jakości: w jednych chciałby się zostać na długo, w innych przypomina się obietnica Baldessariego, pod którą nie wszyscy, niestety, zechcieli się podpisać. Birnbaum proponuje sztukę “analogową", poetycką, cichą: oszczędza nam nadmiaru polityki i wstrząsów. Ze świecą szukać tu drastycznych obrazów społecznych i egzystencjalnych nieszczęść, którymi tak często gnębią widza artyści. Co dostajemy z zamian? Birnbaum lubi materialność sztuki, rzeźby, koronkowe instalacje zbudowane z delikatnych materii, tajemnicze konstelacje rzeczy, obrazów i przedmiotów, a także sztukę pojętą jako teatr, scena, na której rozgrywają się spektakle, najczęściej intymne i prywatne. Taką sceną jest instalacja Chińczyka Chu Yuna; po wejściu do ciemnego pomieszczenia stajemy przed gwiezdną konstelacją w czarnej pustce. I dopiero kiedy oczy przyzwyczają się do ciemności, dostrzeżemy, że "gwiazdy" są w rzeczywistości diodami kontrolnymi domowo-biurowych urządzeń elektronicznych: to gwiazdozbiór odtwarzaczy DVD, mikserów, wentylatorów, kserokopiarek, mikrofalówek, laptopów, drukarek. Hans Peter Feldman inscenizuje piękny teatr cieni ze starych zabawek, a Pascale Marthine Tayou buduje ogromną afrykańską wioskę, z rzeźbami skleconymi z surowców wtórnych, chatami przeniesionymi żywcem ze slumsów czarnego lądu i dobrym tuzinem wciągających filmów dokumentalnych.

W wystawie Birnbauma bierze udział 100 artystów: podróż od świata do świata zdaje się nie kończyć i nawet kiedy przejdziemy przez całą ekspozcyję, Biennale ciągnie się dalej. Co dwa lata sztuka zagrania coraz więcej z dawnego weneckiego kompleksu stoczniowego, zmienianego w centrum wystawowe. W poprzednich edycjach do imperium Biennale przyłączano kolejne budynki; teraz przyszła kolej na ciągnące się za nimi chaszcze, zmienione w tajemniczy ogród. Znajdziemy w nim prawdziwą chatkę Baby Jagi urządzoną przez Sarę Ramo, świetne neo-dadaistyczne filmy młodego Hiszpana Bastue, a także sztuczne bagno zaaranżowane przez Larę Favaretto - to prawdziwa perwersja w podłomkłej i stale na wpół zatopionej Wenecji.

Straszna naiwność

"Making worlds" to wystawa na swój sposób konserwatywna, celebrująca tradycyjną postać artysty-autora kreującego swój własny świat. To elegancka, przyjemna w odbiorze ekspozycja, stworzona w przeważającej części przez artystów młodych, wyszukanych w najróżniejszych częściach świata, często odległych od wielkich euro-atlantyckich centrów - i jeżeli coś można zarzucić temu projektowi, to bladość, mglistość, brak wyrazistości. Nie dotyczy to jednak wszystkich; o brak wyrazistości nie można na przykład oskarżyć Nathalie Djurberg, szwedzkiej artystki nagrodzonej Srebrnym Lwem dla najbardziej obiecującego młodego twórcy. Djurberg, która z młodej-zdolnej właśnie stała się gwiazdą, robi poklatkowe animacje z plastelinowymi postaciami w rolach głównych. To artystka, która rzeczywiście tworzy świat i wprawia go w ruch: jej uniwersum jest barwne, groteskowe, zwyrodniałe, wybudowane na bujnej wyobraźni. Djurberg opowiada okrutne bajki dla dorosłych ilustrowane genialną muzyką Hansa Berga: jest tu seks, przemoc, perwersyjna naiwność i trująca słodycz; te straszne i piękne "dobranocki" zapamiętuje się na długo.

Reklama

Imperium kontratakuje

Prezydent Bush nareszcie wprowadził się z Białego Domu, nastał Barak Obama i możemy znów lubić Amerykę, zaś Biennale Weneckie może dać jej Złotego Lwa za najlepszy Pawilon. Wystawia w nim Bruce Nauman, jeden z ojców konceptualizmu, artysta, który ze względu na swoją historyczne zasługi jest właściwie poza konkurencją. Nauman pokazuje się w trzech odsłonach; oprócz Amerykańskiego Pawilonu zajmuje jeszcze dwa miejsca w Wenecji. Jedna z prac mistrza to neon głoszący "Prawdziwy artysta pomaga światu ujawniając mistyczne prawdy". Nauman ujawnia jednak prawdy nie tyle mistyczne, ile dobrze znane: prezentuje retrospektywę rzeczy, z których wiele jest już w podręcznikach. Jego wystawa ma intelektualne podstawy tak solidne jak czterotomowy akademicki podręcznik teorii sztuki i jest równie ciężka; znów przypomina się obietnica nie robienia więcej nudnej sztuki, złożona przez Baldessariego, który niestety mówi tylko za siebie.

Zawracanie głowy

Sposobem na zrobienie dobrej wystawy może być nie zrobienie wystawy. Tak uczynił Roman Ondak reprezentujący Czechy i Słowację. Wspólny Pawilon naszych południowych sąsiadów jest otwarty i przechodni, w środku zasadzone są krzaki i żywopłot, taki sam jak w otaczających budynek ogrodach Biennale. Widzowie przechodzą przez wystawę i zaraz wracają pytając: chwileczkę, a gdzie wystawa? Na tym polega dowcip Ondaka; pozorna prostota jego gestu jest jednak w gruncie rzeczy pretensjonalnym zawracaniem głowy; nie robienie wystaw, wystawienie pustych pawilonów i tym podobne sabotaże spektaklu sztuki ćwiczono w Wenecji i gdzie indziej niezliczoną ilość razy, ta lekcja jest przerobiona i wydaje się, że mimo wszystko lepiej coś pokazać - chociażby wbity w ścianę motocykl, tak jak zrobił to w Pawilonie Australii Shaun Gladwell- opętany filmami o Mad Maxie artysta-kaskader i zbieracz martwych kangurów, który oprócz motoru przywiózł na wystawę do Wenecji swój apokaliptyczny, czarny pustnny samochód. Jeszcze lepiej pokazać naprawdę dobrą, kunsztownie zrealizowaną pracę, tak jak reprezentująca Holandię Fiona Tan, autorka wspaniałej filmowej instalacji "Disorient", której narratorem jest sam Marco Polo, oczywiście Wenecjanin.

Topielec skandynawski

"Na sprzedaż" - głosi tablica agencji nieruchomości ustawiona przed Pawilonem Danii. Oferta obejmuje także położony po sąsiedzku Pawilon Nordycki, smakowity kawałek pięknej, modernistycznej architektury projektu Sverre’a Fehna. Cena jest kwestią negocjacji, przed ich rozpoczęciem warto jednak dokładniej obejrzeć nieruchomości. Wartość skandynawskiej oferty podnosi wykopany przez pawilonem Nordyckim odkryty basen, którego nie było tu jeszcze na poprzednim Biennale. Problem polega na tym, że w basenie pływa trup.

Mężczyzna w białej koszuli i spodniach od garnituru dryfuje twarzą do dna, na którym leży jego zegarek, paczka papierosów i trochę drobnych; na brzegu zostały buty i skarpetki. Czyżby samobójstwo bogatego skandynawskiego burżuja, którego powalił kryzys ekonomiczny - albo kryzys wieku średniego? To nie jest jasne i w ogóle skandynawskie pawilony pełne są tajemnic; na pewno wiadomo tylko, że za scenę w basenie odpowiedzialni są Michael Elmgreen i Ingar Dragset, duńsko-norweski duet artystów, który przygotował wystawę “The collectors", jedną z najciekawszych rzeczy na całym Biennale.

Sztuka nie lubi granic, dużo mówi się o ich zacieraniu; w skandynawskiej wystawie rzeczywiście udało się dużo zatrzeć. Zatarte są granice narodowe; wystawa "The collectors" rozgrywa się jednocześnie w dwóch Pawilonach, należących razem do czterech krajów, Szwecji, Norwegii, Danii i Finlandii. Nieoczywista jest rola Elmgreena i Dragseta; trudno zdecydować czy są tym razem bardziej artystami czy kuratorami. Duet Skandynawów zmienił wystawowe Pawilony w domy mieszkalne, trzeba przyznać, że bardzo osobliwe, bo urządzone pracami ulubionych artystów, wśród których są takie tuzy jak Maurizio Cattelan, Wolfgang Tilmans, czy Pepe Espaliu. Pawilon duński to siedziba burżuazyjnego rodu na skraju obłędu; znajdujemy tu ślady dusznego rodzinnego dramatu psychologicznego w guście Ingmara Bergmana. Pawilon nordycki zmieniony jest w willę bogatego kawalera, który ma za sobą zbyt wiele perwersyjnych doświadczeń erotycznych. To niespełniony autor pornograficznej autobiografii, której szkic znajdujemy w porzuconej na biurku maszynie do pisania; samego pisarza należy najprawdopodobniej szukać w basenie. Publiczność Biennale bierze udział w tej pracy; ludzie rozsiadają się na designerskich kanapach, oglądają kolekcję prawdziwych dziel sztuki zgromadzonych przez zmyśloną postać; to już nie wystawa, lecz sytuacja, o bardzo filmowym charakterze, dziejąca się w szczelinie między fikcją a rzeczywistością.

Słuszność jest po naszej stronie

Patriotyzm i ciekawość przyciągają mnie niczym magnes do Pawilonu z dumnym napisem Polonia. Jak tam Biennale a "sprawa polska"? Reprezentuje nas Krzysztof Wodiczko, klasyk współczesności, mieszkający od lat 80. za Oceanem artysta o międzynarodowej renomie. Pierwsze wrażenie jest imponujące. Polski Pawilon nie ma okien, ale Wodiczko wyświetlił je na ściany z projektorów wideo. Za "oknami" o mlecznych szybach majaczą jakiejś postaci, dają nam znaki, chcą wejść do środka, coś do nas mówią. Ta praca spodobałaby się rozkochanym w optycznych złudzeniach artystom baroku; wykreowana przez Wodiczkę iluzja jest niezwykle sugestywna. Okazuje się jednak, że to barokowe teatrum stworzone jest nie po to, by zwodzić oko, lecz by podrażnić nasz zmysł etyczny. Majaczące postaci są emigrantami; Wodiczko zrobił tę pracę aby oddać im głos, stworzyć przestrzeń, w której wysłuchamy opowieści ludzi na co dzień społecznie niewidzialnych i niesłyszalnych. Są to oczywiście dramatyczne i żałosne historie wykorzenienia, dyskryminacji i marginalizacji. Niepodważalna słuszność stanowiska Wodiczki odbiera jego pracy napięcie, dydaktyzm neutralizuje wizualną spektakularność; do tego dochodzi specyficzny moralny szantaż; my jesteśmy "w środku" , oni są "na zewnątrz" społecznego układu, którego modelem jest wystawa. Oni są tylko na wpół widzialni, słyszalni tylko za pośrednictwem sztuki. Z Wodiczką nie sposób się nie zgodzić. Zgadzamy się więc i szybko idziemy dalej.

Płynąc Canale Grande nie da się przegapić reklam wystawy w Pawilonie Ukraińskim - są ogromne. Jeszcze kilka lat temu Ukraińcy wystawiali w wojskowym namiocie rozbitym przed terenami Biennale. Teraz mają do dyspozycji reprezentacyjne Palazzo Papadopoli. Za tym awansem stoi Wiktor Pinczuk, ukraiński oligarcha, miliarder, zięć byłego prezydenta Kuczmy, a także, last but not least, namiętny kolekcjoner i mecenas sztuki współczesnej, jeden z ludzi, których szalejący na świecie kryzys zdaje się nie imać. Pinczuka trudno przelicytować, ale całkiem nie daleko Palazzo Papadopoli, stoi inna rezydencja, Palazzo Dona, która właśnie stała się największym przyczółkiem polskiej sztuki w Wenecji. Gotycki pałac został wydzierżawiony na 20 lat od rodziny Fonseca przez poznańską Fundację Signum, złożoną przez Hannę i Jarosława Przyborowskich, filantropów i kolekcjonerów sztuki. To nie jest klasyczna galeria. Inauguracyjny projekt w Palazzo Dona nazywa się "Obudź się i śnij"; to erudycyjny wystawowy esej, na który składają się prace kilkudziesięciu artystów, od Witkacego i Bruno Schulza po Katarzynę Kozyrę i Mirosława Bałkę. Kuratorzy Grzegorz Musiał i Andrzej Turowski pokazują sztukę w reprezentacyjnych salach, ale także kuchni, sypialniach, i zakamarkach pałacu; przewodnikami w tej podróży są George Perec i Freud, ale oglądanie wystawy ma w sobie również coś z wchodzenia w podświadomość średniowiecznego, pełnego tajemnic gmachu. Tu z nową siłą ujawnia się wielowymiarowość Wenecji: ze swoim Biennale miasto jest artystyczno-turystycznym lunaparkiem, wielką scenografią, ale nie ma mowy o jednym teatrze; przeciwnie, show rozpada się na niezliczoną konstelację równolegle dziejących się spektakli, archipelag artystycznych zdarzeń nakładający się na archipelag weneckich wysp.