Nawet jeśli Platforma w końcu się posypie, jej kłopoty nałożą się pewnie na jeszcze większe trzęsienie ziemi w przegranym PiS. PO pozostanie więc "mniejszym złem".
Zabetonowana polityka
A przecież kampania europejska dawała wyjątkowe szanse wejścia do gry komuś z boku. Była krótka i tania. Nastawiona na premiowanie osobowości kandydatów ponad bieżącymi podziałami politycznymi. Jeszcze pięć lat temu właśnie w takiej kampanii próg przeskoczyła gasnąca Unia Wolności. Ale tym razem podobny manewr okazał się niemożliwy. "Scena jest zabetonowana" - ogłaszają komentatorzy.
To zabetonowanie bywa przedstawiane głównie jako skutek materialnej pozycji tych, którzy kilka lat temu dorwali się do państwowej kasy i dzięki niej utrzymują przewagę nad całą resztą. Ale właśnie przykład "lekkiej" finansowo kampanii europejskiej pokazuje, że to nie całkiem tak. W każdym razie nie tylko tak.
Liderzy głównych partii zawładnęli wyobraźnią Polaków, stali się bohaterami wojen bez mała popkulturowych. Wystarczy zajrzeć do internetu. Masom ludzi nie potrzeba już nowych billboardów i spotów, by utwierdzać się we własnym uwielbieniu lub nienawiści do Tuska i Kaczyńskiego. Oni stali się po trosze organizatorami, panami zbiorowych emocji Polaków. Odwołującymi się lub tylko korzystającymi z naturalnych podziałów: prowincja - metropolia, wykluczeni - aspirujący do klasy średniej, wschód - zachód i północ - południe, antykomuniści - cała reszta, związki zawodowe - cała reszta. Te osie można mnożyć.
Co więcej, swoje nowe sukcesy zawdzięczają nie tyle kasie, ile manewrom czysto politycznym. Na przykład PO przekroczyła kolejne granice, gromadząc pod swoimi sztandarami wyjątkowo szerokie spektrum nazwisk kandydatów, lewicowych, prawicowych i centrowych, więc wytwarzając wrażenie, że "cały naród jest u nas". Kosztem spójności własnej delegacji w europarlamencie, ale z przyszłą korzyścią dla Donalda Tuska w wyborach prezydenckich. Oczywiście między siłą partii a jej skutecznością w takich sztuczkach występuje ścisła współzależność - bowiem tylko duża partia może przyciągnąć tak wiele osobowości, a tylko partia z tak wieloma osobowościami może pozostać tak duża.
Nawet SLD, pozbawiony wyrazistych liderów i oblicza, okazał się profitentem zwycięskiej walki o ludzką świadomość, choć w skali mikro. Zepchnięty do narożnika przez wszystko to, co stało się w następstwie afery Rywina, pozostał jednak solidną firmą dla elektoratu nostalgicznego (PRL-owskiego) i jakiejś grupy wyborców identyfikującej się jako "lewica". To ze względu na historię Napieralski z Olejniczakiem są dziś strażnikami przygasającego świętego ognia, a nie Borowski czy Rosati.
Wszyscy wygrali?
O ile konkluzja "scena jest zabetonowana" połączyła komentatorów, inne wnioski już ich podzieliły. Część kupiła interpretację samych polityków wyrażającą się w tytule jednej z gazet: "Wszystkie cztery partie wygrały". No bo rzeczywiście wszyscy odtrąbili swój sukces: PO, bo wygrała naprawdę. PiS, bo dostało więcej niż w sondażach i zachowało pozycję niekwestionowanego drugiego. SLD, bo walczył o przetrwanie, a na tle rozhuśtanych sondaży przetrwał z pewnością. I nawet PSL, bo dla ludowców stawką jest od wielu lat przeczołgiwanie się ponad progiem.
Piszę "komentatorzy kupili", ale przecież ten salomonowy werdykt nie jest sam w sobie bezsensowny. Oczekiwanie, że partia rządząca po niespełna dwóch latach musi koniecznie zacząć gwałtownie spadać w sondażach, bo nie zrealizowała wyborczych obietnic, nie znajduje potwierdzenia w polskim doświadczeniu. Nie działo się tak ani z AWS w roku 1999, ani z SLD w roku 2003, co nie przeszkodziło obu tym partiom przegrać potem z kretesem kolejne wyborcze wyzwanie. W tym sensie werdykt z wyborów europejskich nie jest wyjątkowym triumfem PO przeczącym prawom politycznej fizyki, a ledwie remisem, gwarancją społecznej równowagi między rządzącymi a opozycją. I daje pole do rozmaitych prognoz na przyszłość. Tusk nie przegrał, ale i Kaczyńskiego nie pogrzebano.
Ta salomonowość przygasa jednak odrobinę w zderzeniu z innym doświadczeniem polskiej polityki. Do tej pory narastającej przewadze jednej politycznej formacji odpowiadało szybkie przegrupowanie po drugiej stronie. Czasem była to integracja rozdrobnionych sił (powstanie AWS w roku 1996 jako odpowiedź na domykanie się postkomunistycznego układu), czasem reforma głównego ugrupowania opozycyjnego (narzucenie Sojuszowi Lewicy dyktatury Millera), albo wyłonienie się nowych partii (PiS i PO w parlamencie zdominowanym przez SLD). Tym razem takiego ruchu nie widzimy. Trudno sobie nawet wyobrazić kierunek. Nie bardzo wiemy, jakich zmian należałoby oczekiwać w coraz bardziej zabetonowanym systemie. W każdym razie reformatorskiego potencjału nie znajdziemy ani w trzymanym twardo w garści przez swojego twórcę Prawie i Sprawiedliwości, ani w pozbawionym silnego przywództwa oligarchicznym obozie postkomunistycznym. W tym sensie liderzy i PR-owcy Platformy mogą na razie spać spokojnie. Gdy dorzucimy jeszcze sprzyjające im zbiegi okoliczności - na przykład łagodny jak do tej pory przebieg kryzysu w Polsce - nawet bardzo spokojnie.
Kaczyński wierny sobie
Niezdolność Kaczyńskiego do zbudowania skutecznej, równorzędnej alternatywy bywa przedstawiana jako skutek jego nieporadności, dogmatyzmu, zamknięcia się na rzeczywistość. I z pewnością staromodny, a równocześnie emocjonalny lider może się jawić jako wymarzony konkurent Tuska. I wtedy gdy odpycha od siebie starych druhów typu Dorna, zastępując ich pozbawionymi wyobraźni przaśnymi dworakami. I wówczas gdy odbiera sobie powagę byłego premiera, wdając się w awantury na sejmowej sali, zamiast zostawić taką aktywność harcownikom. I zwłaszcza wtedy, gdy popędliwymi wypowiedziami buduje swojej partii wizerunek kłótliwej, obrażonej na cały świat. Burząc najbardziej misterne PR-owskie konstrukcje swoich spin doktorów często jednym zdaniem. Wypowiedzianym mimochodem "w imię prawdy".
A jednak - nie to jest istotą porażek Kaczyńskiego. Często przypisuje mu się cynizm, brak stałych przekonań, nagą żądzę władzy. To prawda, potrafił naginać do chwilowych potrzeb marketingowych całe segmenty rzeczywistości - jak wówczas gdy ogłaszał wielkim sukcesem swego brata traktat lizboński. Dawał pokazy cynizmu - zwłaszcza w polityce kadrowej. A jednak "nieszczęściem" prezesa PiS jest raczej nadmiar twardych przekonań i odruchów niż ich brak.
Chce być reprezentantem Polski B w kraju, gdzie większość obywateli aspiruje, często na siłę, do klasy średniej. Naprawdę odczuwa zaniepokojenie kierunkiem europejskiej integracji, wśród Polaków, których zdecydowana większość objawia sympatie euroentuzjastyczne. Wyraża coraz mocniejszą sympatię do tradycjonalizmu starszego pokolenia, gdy Polska staje się coraz młodsza i bardziej permisywna. To skazuje go na pozycję lidera trwale mniejszościowego, niekoniecznie tylko ze względu na własną niezręczność. Gdy dorzucić do tego permanentny konflikt z biznesem, a więc i z większością mediów - bo krytykuje środowiska gospodarcze z pozycji nieliberalnych i narodowych, można się raczej dziwić tym blisko 30 procentom, niż narzekać, że ma ich tak mało.
PiS może nie przetrwać
W przeszłości takie trwale mniejszościowe partie opozycyjne wyrażające jednak istotne społeczne emocje i interesy bywały elementem systemów politycznych przez dziesiątki lat. Amerykańscy Demokraci w latach 1864 - 1912 wkroczyli do Białego Domu zaledwie dwa razy, a więc na 8 lat, bo reprezentowali różne grupy imigrantów, ludzi gorzej się mających, źle wtopionych w nową ojczyznę. Podobnie francuska lewica w czasie wieloletniej dominacji gaullizmu była formacją antyestablishmentową, bez nadziei na przejęcie władzy, a jednak stopniowo integrowała się i wzmacniała - aż do wymarzonego zwycięstwa w 1981 roku. Była to jednak inna polityka, ludziom mniej się śpieszyło, a tempa wyborczych decyzji nie wyznaczał medialny spektakl. Dziś bez szybkiego sukcesu liderowi wróży się rychły zgon i nieprzypadkowo tyle apokaliptycznych scenariuszy opisuje rozpad PiS oraz eliminację obu Kaczyńskich z polityki.
Działają przeciw nim zresztą również czynniki demograficzne. Wielkie miasta marginalizują, wręcz pożerają prowincję, a młodsze roczniki są mniej zainteresowane obroną tradycyjnego patriotyzmu niż starsze. Co zabawniejsze, jedyna realna alternatywa personalna wewnątrz PiS nie wydaje się na dłuższą metę polepszać szans tej formacji. Choć Zbigniew Ziobro jest dużo młodszy i zdobył osobistą popularność, działając w specyficznej niszy (walka z przestępczością), w debatach wewnątrz partii spychał ją jeszcze na pozycje radykalnie prawicowe. Jego spór ze spin doktorami dotyczył - upraszczając - tego, na ile rozwadniać nieprzejednany przekaz partii sympatycznym PR-em (jak chcieli oni), a na ile odwoływać się do emocji zwróconych przeciw reszcie świata (jak chciał on). Radykalna kampania, którą Ziobro dziś głośno podważa, była robiona w dużej mierze według jego receptur.
PO - zwycięzca bez sukcesów
Tak czy inaczej liderowi PiS pozostaje taktyka kamuflowania kantów i tuszowania własnych skrajności, a że jest ona ostatnio często niezbyt zręczna, także w następstwie kompleksu oblężonej twierdzy, przeto koniec może być szybszy. Ale czy musi?
Ów pakiet kontrolny - blisko 30 procent głosów - to wciąż poważne wiano do udziału w rozgrywce. Czy i jaki zrobi z nich użytek przypierany do prawej ściany lider PiS, zależy w dużej mierze od partii rządzącej.
To charakterystyczne, jak wiele miejsca poświęca się po wyborach wewnętrznym kłopotom PiS, a jak rzadko i bez zainteresowania spogląda się na świętującą sukces partię Tuska. Bo też nie bardzo jest o czym mówić. Oczywiście strategia Frontu Jedności Narodu wokół europejskiej reprezentacji Platformy powiązana z ogólnym przekazem sympatycznego optymizmu sprawdziła się, ale też sami politycy i PR-owcy PO zdają się zaskoczeni jej skutecznością wobec konkretnych zarzutów opozycji dotyczących jej rządów.
Czasem było to przypomnienie zawalonych obietnic (autostrady), czasem odwróconych dawnych zarzutów wobec PiS (na tle uzasadnionego skądinąd postępowania wobec demonstrujących stoczniowców śmieszne stają się dramatyczne pretensje o "represjonowanie" pielęgniarek). Zresztą chyba nieomal żadna z licznych, często rzucanych ad hoc zapowiedzi premiera nie jest realizowana - od komputeryzacji szkół po zaostrzenie postępowania wobec pedofilów. A mimo to partia ta wygrała w cuglach.
Oczywiście Platforma, której liderzy nie są pozbawieni, wbrew innemu stereotypowi, własnych poglądów i celów, ma mocny argument na obronę swojej pasywności - weto prezydenta. Kiedy Grzegorz Schetyna wysunął już w obliczu kryzysu najambitniejszy pomysł dotyczący publicznych finansów - reformę mundurowych emerytur - musiał się zaraz cofnąć nie tylko pod presją rozsierdzonych policjantów, ale i pomruków z prezydenckiego pałacu. Żadna partia nie zaangażuje się w forsowanie mało popularnych projektów, gdy opozycja będzie mogła rękami prezydenta projekt taki zablokować, zbierając wyborcze korzyści.
Tyle że prezydenckie weto nie może przeszkadzać ministrowi Grabarczykowi budować autostrad ani minister Kopacz komercjalizować, jak to niedawno zapowiadano, kolejne szpitale. Nie przeszkadza, a jednak machina państwa co rusz się zacina.
Postpolityka czystych butów
Kłopot w tym, że większości wyborców PO zdają się z kolei nie przeszkadzać te informacje, skądinąd ogólnie dostępne. Polecam lekturę internetowych forów. Zwolennicy PO utrzymaną pomimo zawiedzionych obietnic popularność Tuska traktują jako dowcip zrobiony złym, głupim Kaczorom. A przecież jeśli nie są działaczami platformerskiej młodzieżówki wpisującymi się tam służbowo, te niezrealizowane zapowiedzi to kłopot także i dla nich.
Pytani o tajemnicę tego zjawiska specjaliści PO od wizerunku tłumaczą go jednym - niechęcią, ba, wręcz odrazą szerokich mas do Kaczyńskich i ich partii, ugrupowania ludzi źle ubranych, nieznających języków, pozbawionych życiowych sukcesów. I wprawdzie w szeregach Platformy można znaleźć ludzi równie nieudacznych, a angielskim nie posługują się biegle ani premier, ani marszałek Sejmu, ale potęga stereotypu jest przemożna. Można by rzec, że wyborcy Platformy są dziś podtrzymywani w jedności nie spójnym zbiorem poglądów, choć strzępy haseł proeuropejskich i wolnościowych mają dla nich pewne znaczenie, ale jednym potężnym uprzedzeniem do Kaczyńskich i do ich partii. Partii prowincji, obciachu, moheru, Radia Maryja i czego tam jeszcze - każdy doda własną karykaturę. To uprzedzenie chyba jeszcze trwalsze niż nienawiść, która integruje zwolenników PiS. I bardziej widoczne, bo mainstreamowe.
Zdawało się, że kryzys nadwyręży ten czysto estetyczny wymiar polityki. Na razie nie miał okazji, skoro jest w Polsce wyjątkowo łagodny. Specjaliści od partyjnej propagandy trochę te stereotypy podsycają, stąd tak ważny i trudny do ruszenia stał się w Platformie poseł Palikot. Ale w gruncie rzeczy najwytrwalszym ich producentem jest popkultura - didżeje i kabarety, gazety, politykujący artyści i wreszcie sami wyznawcy. Robert Krasowski marzył kiedyś o postpolityce "ciepłej wody w kranie". Tymczasem mamy dziś do czynienia raczej z postpolityką "czystych butów" i "dobrze zawiązanych krawatów". Zabłocone i źle zawiązane mają politycy PiS, Polacy wiedzą to z TVN-owskiego "Szkła kontaktowego" albo dzięki Kubie Wojewódzkiemu.
Upraszczam, bo pretensje do dwuletnich rządów PiS nie sprowadzały się do butów i krawatów, ale tylko trochę, bo ta debata tak właśnie zaczyna wyglądać, zwłaszcza po porażkach anty-PiS-owskich dochodzeń w prokuraturach i przed komisjami śledczymi. Ten system uprzedzeń stał się tak wydajny i przemożny, że wielu polityków PO mogło naprawdę uwierzyć, iż następne i następne, i jeszcze następne wybory da się wygrać już nie tylko bez zablokowanej przez prezydenta reformy szpitali, ale i bez autostrad, stadionów, bez jakichkolwiek istotnych osiągnięć. Wystarczą dowcipy ze "Szkła kontaktowego", aby wykazać, że konkurenci są jeszcze gorsi.
Nic dziwnego, iż poseł PO Jarosław Gowin zachęcający premiera już po wyborach, aby jednak reformował, wydaje się dziwolągiem, reliktem dawno minionej epoki. Podobnie jak nowo wybrana eurodeputowana Lena Kolarska-Bobińska życząca Tuskowi, by pozostał szefem rządu zamiast przyszłym prezydentem i dokończył rozmaite państwowe przedsięwzięcia. Partia jako całość nie jest zdolna do wygenerowania tego typu sygnałów, bo nie toczy się w jej obrębie choćby śladowa strategiczna debata, poza wizerunkowymi przymiarkami. Bo paraliżuje ją sukces.
A co więcej, sam Tusk, choć czasem widział przyszłość przenikliwiej od swoich kolegów i reagował na rozmaite społeczne zagrożenia (sprawa Ćwiąkalskiego, afera Misiaka), musi się czuć pogubiony. Od początku swoich rządów skłonny był przypuszczać, że gdy jest dobrze, nie należy wiele zmieniać - stąd jego niechęć do rekonstrukcji rządu. Rzeczywistość poszła wszakże dalej niż jego intuicje. Jeszcze niedawno groził dymisją ministrowi Grabarczykowi, jeśli ten nie będzie miał osiągnięć. Dziś przed partią rządzącą staje pytanie przeraźliwie proste: czy potrzebne nam są jakiekolwiek osiągnięcia?
Przestrogi dla Tuska, ale...
Oczywiście Platformie można by dedykować wiele przestróg, na przykład:
Że - powtórzmy raz jeszcze - duże poparcie dla partii rządzącej po dwóch latach to w Polsce raczej reguła niż ewenement.
Że kryzys może się pogłębić i uczynić wreszcie politykę czymś realnym.
Że wprawdzie partii Tuska udało się wzbudzić w Polakach znaczne pokłady miłego indywidualizmu opisanego przez Pawła Śpiewaka terminem "grillowanie", ale może się on okazać pod wpływem różnych okoliczności, na przykład pogorszenia koniunktury, nietrwały. Że wyborcy mogą się zmęczyć "krajem bogatych willi przy kiepskich drogach", jak jeden z socjologów nazwał niegdyś Polskę. I zwrócić się do partii stawiającej mocniej na wspólnotę. Nawet tak nieestetycznej w ich oczach jak PiS.
Że jakakolwiek partia, której wolno zbyt wiele, i to za zgodą wyborców, może stracić samokontrolę i doznać klęski, choćby w następstwie błahego incydentu. Zabetonowanie polityki psuje pozbawione konkurencji partie w najprzeróżniejszy sposób, ale partię rządzącą najszybciej. Z faktu, że wyborcy Platformy nie reagują dziś ani na groźby minister Kudryckiej pod adresem Uniwersytetu Jagiellońskiego, ani na wyskoki Palikota, nie wynika, iż nie wyjmą kiedyś żółtej kartki w innej sprawie. Nawet jeśli samo to pojęcie zostało już skompromitowane bezskutecznym użyciem go przez propagandę PiS.
Dziś te przestrogi zapewne nie podziałają, a co więcej, sam nie wypowiadam ich z wielkim przekonaniem. Platforma ma do dyspozycji spory zestaw środków socjotechnicznych, wybory prezydenckie będą sprzyjać odwoływaniu się do narodowej jedności, a stan umysłów Polaków jest taki, że, wbrew niedawnym obawom premiera, nawet i poważna afera korupcyjna mogłaby być Platformie wybaczona. Z dzisiejszej perspektywy patrząc, także i wyrzucenie Misiaka mogło być chwalebną, ale jednak nadgorliwością szefa partii i rządu.
Partia Pięknych i Mądrych
Nawet zaś jeśli Platforma Obywatelska w końcu się posypie, raczej już po wygranych prezydenckich wyborach, jej kłopoty nałożą się pewnie na jeszcze większe trzęsienie ziemi w przegranym Prawie i Sprawiedliwości. Wtedy być może skompromitowana i osłabiona PO będzie nadal odbierana przez wielu Polaków jako mniejsze zło. Postpolityka "czystych butów" może się nawet kiedyś skończyć, ale nie bardzo wiadomo, co ją zastąpi. Raczej nie skorzysta na tym końcu lewica. Dzisiejszy stan umysłów i woli jej liderów jest taki, że mimo oparcia w Międzynarodówce Socjalistycznej są oni kandydatami co najwyżej do roli przystawek Platformy - w przyszłym parlamencie i w obozie prezydenckim Tuska.
Obecny zabetonowany system może tąpnąć, a wówczas co w zamian? Może wystarczą zmiany personalne w ramach głównej partii. Inaczej niż Kaczyński, Tusk nie jest właścicielem Platformy, lecz tylko bardzo silnym zarządcą. Na jego miejsce, na miejsce Schetyny mogliby być może zostać zaimportowani Dutkiewicz czy Piskorski. A może raczej poznamy prawdziwy potencjał któregoś z przyczajonych platformersów drugiego szeregu?
W takiej sytuacji Partia Pięknych i Mądrych, której nie udało się kiedyś stworzyć Michnikowi z Kwaśniewskim, a którą dziś buduje na naszych oczach Tusk, może dominować w Polsce przez długie długie lata.