Wybory europejskie są, obiektywnie mówiąc, sukcesem Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Spełniło się marzenie Grzegorza Napieralskiego, gdy zapowiadał po swym wyborze rok temu, że SLD poprawi notowania w tych właśnie wyborach. Przez wiele miesięcy te obietnice można było uznać za czcze przechwałki. Notowania partii z Rozbrat chwiały się bowiem jak zepsuty ząb pomiędzy progiem wyborczym i dziesięciopunktowym poparciem. Tym razem zwolenników tej partii spotkała niespodzianka. Jest nią najlepszy wynik wyborczy od trzech elekcji. Znamienne, że partia z Rozbrat osiągnęła lepszy rezultat od LiD – który, jak pamiętamy, miał być panaceum na zadyszkę lewicy, ale okazał się wielką pomyłką.

Reklama

Napieralski redivivus

O ile nastroje na Rozbrat były do niedawna prawdziwie pieskie, choć skrywane pod maską oficjalnego optymizmu, to nikt w gruncie rzeczy nie wierzył w pozytywne dla partii przebudzenie. Tymczasem wieczór powyborczy, a zwłaszcza poniedziałkowy poranek, okazał się całkiem udany. Udany, powiedzmy wprost, przede wszystkim dla szefa partii, nad którym wisiały coraz to bardziej tęgie chmury. Coraz powszechniejsze było bowiem w SLD przekonanie, że młodzi przywódcy, a zwłaszcza Napieralski, nie dorośli do roli, jaką chcą odgrywać. Mówiąc wprost, starzy, jeszcze aktywni działacze partyjni, a więc ci, którzy wciąż zachowali fotele poselskie, myśleli całkiem serio o egzekucji Napieralskiego. Polegałaby ona na pilnej wymianie szefa i kierownictwa. Tym razem po przywództwo sięgnąłby ostrożny i sprytny Jerzy Szmajdziński. O nim jako o głównym krytyku szefa SLD właściwie się w partii nie mówiło, bowiem dzięki jego zręczności wszystkie reflektory były skierowane na Wojciecha Olejniczaka. On to, przypomnijmy, po przegranych wyborach najpierw obnosił się demonstracyjnie ze swą krzywdą, a następnie toczył dramatyczny bój o zachowanie szefostwa w klubie parlamentarnym. Trzeba pamiętać, że postkomuniści w tym względzie mają za sobą poważne doświadczenia. W sejmie kontraktowym jesienią 1989, a więc jeszcze przed rozwiązaniem PZPR, śmiertelny cios przywództwu Rakowskiego, przypomnijmy, zadał nie Kwaśniewski czy Miller, lecz zapomniany już dziś profesor Orzechowski, szef frakcji parlamentarnej. On to, płynąc na fali zmian, zaczął flirt z OKP i prof. Geremkiem w sposób ośmieszający aktualnego szefa partii. Ten przykład pokazuje, jak wiele można zamieszać, ograniczając statutową zależność na linii władze partyjne – klub parlamentarny. Przypomnijmy, że to dzięki tej polityce Olejniczaka w parlamencie obalono weto prezydenckie w sprawie emerytur pomostowych. Co sprawiło, że rządząca koalicja zaczęła patrzeć na SLD innymi oczami. Donald Tusk, późno, bo późno, dostrzegł w nielubianych ludziach z Rozbrat potencjalnego partnera w wojnie z prezydentem.

Bez popełnienia pomyłki można jednak powiedzieć, że gdyby nie wsparcie Szmajdzińskiego, nic by nie było z tej ryzykownej, a przecież skutecznej gry Olejniczaka. I teraz nagle, po relatywnym sukcesie wyborczym, i na niebie Napieralskiego zaświeciło słońce i na razie może się on czuć bezpiecznie. Nie grozi już mu bowiem żaden pucz. Do tego wszystkiego Szmajdziński, tracąc na Wiejskiej Olejniczaka – wygodną tarczę – będzie osłabiony. Odtąd starzy przyczajeni posłowie i działacze będą musieli odłożyć ad acta swe porachunki z Napieralskim i jego ekipą.

Reklama

Tajemnice sukcesu wyborczego SLD, istotne zwłaszcza gdy sobie uświadomimy, jak wielkie straty w całej Europie poniosła lewica, nie są trudne do zdefiniowania. Przypomnę, że stan posiadania partii socjaldemokratycznych i socjalistycznych w Parlamencie Europejskim skurczył się w tych wyborach o jedną trzecią, natomiast partia z Rozbrat ma tych mandatów więcej nieomal o połowę.

Na to, chcąc nie chcąc, powodzenie lewicy, nieskutecznie składanej już kilkakrotnie do grobu, złożyło się kilka przyczyn. Po pierwsze te wybory jako europejskie nie miały już charakteru pospolitego ruszenia przeciwko Kaczyńskim. Nie były też plebiscytem za Platformą, o której mówiono zresztą słusznie, że tylko ona może skutecznie odsunąć od władzy nielubiany PiS. Tym razem te czynniki, tak istotne jesienią 2007, a wywołane między innymi bardzo zręcznym apelem Donalda Tuska, który w pamiętnej debacie z Kwaśniewskim, w swym ostatnim słowie, zwrócił się do wyborców lewicy, aby nie marnowali swych głosów, najzwyczajniej nie miały już miejsca. Skuteczniejsze też były, warto pamiętać, słowa wsparcia Aleksandra Kwaśniewskiego, któremu publiczność chyba już wybaczyła syndrom filipiński. Wszystko to sprawiło, że SLD osiągnął o dziesięć procent lepszy wynik niż w wyborach parlamentarnych 2007.

Przemalowanie „Borówek” na centrolewicę nic nie dało!

Reklama

Na Rozbrat nie kryją zadowolenia, że powodzeniu SLD towarzyszy kompletna klapa pozostałych formacji lewicowych uczestniczących w wyborach. O ile pięć lat temu Borowski osiągnął wraz ze swymi dysydentami niebotyczny sukces, wprowadzając do europarlamentu przyzwoitą i większą od SLD-owskiej reprezentację, to tym razem strategia na wielkie nazwiska okazała się niewypałem. Okazało się bowiem, że nasz rynek polityczny z nagła się ustabilizował i wydoroślał. Można powiedzieć, że mamy dziś w polskiej polityce cztery podmioty partyjne, i starczy. Mimo że bój o przekroczenie bariery pięcioprocentowej w wyborach parlamentarnych, niezbędnej do uczestniczenia w wielkiej polityce, toczą nowe i stare partyjki; to coraz wyraźniej widać, że są to próby skazane na niepowodzenie. Zły to generalnie sygnał nie tylko dla nowych partii, ale również dla wszelkich dysydentów partyjnych, i to nie tylko tych z lewicy, ale i z prawicy.

Znamienne też, że próg pięcioprocentowy coraz bardziej się oddala od kolejnych amatorów politycznych przygód w Sejmie. Jakby to przykro nie brzmiało, można powiedzieć, że dziś folklor polityczny zaczyna się już właśnie od centrolewicy. Poza nią dotyczy jeszcze sześciu partyjek, które nie zdobyły nawet trzech procent poparcia. Jeszcze gorzej niż z centrolewicą jest z superlewicową krzykliwą partią pana Zientka, której nie udało się zdobyć nawet jednego punktu procentowego. A wszystko to, przypomnijmy, dzieje się w dobie światowego kryzysu ekonomicznego, który dla establishmentu politycznego jest jak zawsze czasem wielkiej próby. Można więc spytać: skoro nie teraz, to kiedy hałaśliwe partie populistyczne mają liczyć na przychylność elektoratu?

Szansą lewicy komitet wyborczy SLD

W polityce tam gdzie jedni płaczą, drudzy się radują. Tak też jest i na lewicy. Ostatnie wybory dowiodły bowiem, że wszelkie próby skutecznego politykowania lewicowego w Polsce wiążą się w sposób nierozerwalny z Sojuszem Lewicy Demokratycznej. Tylko z jego strony może przyjść odrodzenie formacji lewicowej jako takiej. Mimo że ogłoszono już zmierzch polityki, a tym samym kres podziału na lewicę i prawicę, to nie nastąpi to ani na świecie, ani u nas z godziny na godzinę. Jeśli nawet walka polityczna nie toczy się już w wymiarze klasowym – jako walka kapitału z pracą – to niewątpliwie aktualne pozostają podziały światopoglądowe, wokół których będą zawiązywane w przyszłości ruchy polityczne. Pod ich sztandarami z kolei będą toczone walki o stan świadomości społeczeństw i narodów. Czy wynikającej z tego próbie sprosta SLD, zależy tylko od niego samego. Po dwudziestu latach od upadku komunizmu jest to dla lewicy zadanie naczelne, od którego w gruncie rzeczy zależy jej być albo nie być.

Obecnie można śmiało powiedzieć, że dawna partia Kwaśniewskiego i Millera ma historyczną zasługę w postaci wprowadzenia w krwiobieg polityczny i społeczny ludzi związanych z dawnym reżymem komunistycznym dzierżącym władzę w Polsce przez 45 powojennych lat. Przez PZPR, warto pamiętać, przewinęło się blisko 10 milionów osób. W szczytowym momencie partia liczyła ponad trzy miliony członków. To, że ci ludzie po 1989 roku ochoczo budowali kapitalizm, niepodległą Polskę i tworzyli nad Wisłą nowy porządek polityczny, jest nieprzepartą zasługą formacji postkomunistycznej. Dziś, po 20 latach, to, że podział na postkomuchów i resztę społeczeństwa nie stał się już w gruncie rzeczy podziałem historycznym, należy przypisać próbie powołania Czwartej RP. Skoro jednak ta próba odnowienia starych podziałów i związanych z tym rozliczeń nie powiodła się, SLD musi od nowa zdefiniować swe zadania i miejsce. Można tego dokonać tylko przez mocne otwarcie na ludzi szeroko pojmowanej lewicy.

W wymiarze stricte politycznym oznacza to, że potencjał wyborczy tej partii liczony z grubsza już dziś może przekroczyć bez trudu plus minus 15 procent elektoratu. Jak na pozycję wyjściową ugrupowania po przejściach jest to, każdy przyzna, sytuacja niezła. Przypomnę, że siła partii Kwaśniewskiego, a był nim SdRP i jego emanacja w postaci komitetu wyborczego Sojuszu Lewicy Demokratycznej, brała się z tego, że w tej strukturze trochę od Sasa do Lasa było 35 podmiotów politycznych zarejestrowanych w postaci partii, stronnictw i związków zawodowych. Dawało to bardzo liczne kadry działaczy, a także wewnętrzną różnorodność polityczną. Wszystko to z kolei chroniło SLD przed podziałami. Gdy przyszła próba zglajszachtowania formacji poprzez uczynienie z tego konglomeratu politycznego jednej partii, SLD po pierwszym sukcesie wyborczym roku 2001 okazał się kolosem na glinianych nogach. Afera Rywina dokonała reszty w postaci odebrania partii zaufania wyborców i w rezultacie lewica w roku 2005 straciła 75 procent poparcia.

Kolejna próba wyjścia z impasu w postaci powołania ugrupowania wyborczego pod tytułem: Lewica i Demokraci – jako pomysłu na odbudowę starego SLD okazała się niewypałem. Teraz jednak, dzięki rezultatom wyborów, powstały, moim zdaniem, warunki do ponownego sięgnięcia po pierwotny zamysł polityczny dawnego SLD. Klęska Centrolewicy stwarza szansę na odbudowanie szeroko pojmowanej formacji lewicowej. Problemem jest odpowiedź na pytanie, czy klasa przywódców – dzisiejszej partii z Rozbrat – jest wystarczająca. Stoją oni niewątpliwie przed nową szansą, a także historycznym wyzwaniem. Na skutek zmęczenia społeczeństwa bezalternatywnością polskiej polityki dostali od losu wcale nie najgorsze karty do gry. Czy z szansy tej będą umieli skorzystać, czas pokaże.