11-letnia Malia i 8-letnia Sasha w ostatnich miesiącach wielokrotnie gościły na czołówkach gazet. A to przy okazji kinderbalu urządzanego w Białym Domu przez ich mamę, a to decyzji o wyborze szkoły dla nich, a to poszukiwania przez agencje mody małych modelek podobnych do sióstr Obama. Gdy zaś ich tata przygotowywał się do spełnienia pierwszej - i jak komentują złośliwi, jedynej dotąd - przedwyborczej obietnicy, czyli przygarnięcia psa, przez Amerykę przetoczyła się gorąca dyskusja na temat jego rasy (stanęło na portugalskim psie wodnym) i tego, czy będzie on odpowiednim towarzyszem dla dziewczynek.
"Pierwsze dzieci", jak się je nazywa, stały się nie tylko ulubionym tematem mediów, lecz także narzędziem marketingu politycznego swoich rodziców.
Po pierwsze nie mówić
Strategie są dwie. Pierwsza, stosowana właśnie przez Michelle Obamę, przypomina trochę reality show. Dziennikarze na bieżąco śledzą, co dzieje się w życiu Malii i Sashy, a fotograf towarzyszy im nie tylko przy okazji uroczystości państwowych, lecz także na co dzień. W podobny sposób postępowali już wcześniej prezydenci Johnson i Nixon, którzy wpuścili kamery na śluby swoich córek.
Druga - zupełnie odwrotna strategia ukrywania prezydenckiego dziecka przed światem sprawdzała się w przypadku córki Billa i Hillary Clintonów. Co prawda media plotkarskie z miejsca ochrzciły Chelsea najbrzydszą nastolatką Ameryki i z racji fryzury nazywały ją pudlem, ale to w dużym stopniu dlatego, że niewiele więcej mogły powiedzieć o dziewczynie.
Trzymanie Chelsea latami z dala od błysku fleszy nie przeszkodziło jednak jej rodzicom w wykorzystaniu córki, gdy reputacja Billa Clintona zawisła na włosku. "Ludzie już zawsze będą pamiętać słynną konferencję prasową, podczas której Bill spowiadał się ze skandalu z Monicą Lewinski, a przy nim stały, przełykając gorzką pigułkę, Hillary i Chelsea. Potem cała rodzina pozowała fotoreporterom: Chelsea trzymała wtedy za ręce matkę i ojca. Ten gest w dużym stopniu uratował polityczną karierę Clintona" - mówi w rozmowie z DZIENNIKIEM doktor Rona M. Fields, psycholog z Waszyngtonu.
Dziś dzieci nie tylko ratują polityczną karierę, ale w ogóle ją umożliwiają. Polityk, pokazując na każdym kroku, że jest dobrym ojcem, może wykorzystywać to jako dowód, że świetnie rozumie problemy swoich wyborców. Działa też zależność, którą psychologowie nazywają "efektem aureoli": to podświadome przekonanie, że jeśli ktoś jest dobrym ojcem rodziny, nadaje się również na ojca narodu.
"Dziecko prezydenta w oczach opinii publicznej musi być nieskazitelne, a zarazem bardzo dziecięce - niczym z podręcznika o dobrym wychowaniu i z reklamy proszku do prania jednocześnie" - mówi doktor Fields.
Urządzimy Biały Domek
Na początku dzieci, zwłaszcza młodsze (przed 12. rokiem życia), traktują kadencję swojego ojca jako jedną wielką zabawę. "Skupiają się na sprawach konkretnych, bo nie mają jeszcze zdolności myślenia abstrakcyjnego, ale jedynie obrazujący" - wyjaśnia Elżbieta Brodowska z Ośrodka Psychoterapii i Psychoprofilaktyki. To dlatego gdy Obama wygrał wybory, jego córki ekscytowały się przede wszystkim przeprowadzką ("w Białym Domu będzie cool") - tym, że rodzice pozwolili im samym urządzić swoje pokoje, że będą mogły powiesić na ścianach swoje ulubione plakaty, że będą miały obiecanego psa. "Takie drobne sprawy pozwalają dziecku zmniejszyć szok adaptacyjny".
Kluczowym momentem są również decyzje związane z edukacją i kontaktem z rówieśnikami. "Najgorsze, co można zrobić <pierwszemu dziecku>, to skazać je na naukę w domu, nawet jeśli na początku towarzyszący mu na każdym kroku <wujkowie z Secret Service> budzą zakłopotanie" - mówi doktor Fields. Obamowie wysłali więc dzieci do prywatnej szkoły w Waszyngtonie, tej samej, do której chodziła między innymi Chelsea Clinton - co zresztą na początku wywołało kontrowersje, bo Obama podczas kampanii dużo mówił o publicznej edukacji.
Bohaterowie akademii ku czci
W Polsce także prezydenckie dzieci chodzą do normalnych szkół: prawie wszystkie dzieci prezydenta Wałęsy uczęszczały do zwykłych placówek w Gdańsku, Aleksandra Kwaśniewska do prywatnego liceum (potem podobno studiowała psychologię pod zmienionym nazwiskiem). "To, jak będą się w tej szkole czuły, w dużym stopniu zależy od nauczycieli i dyrekcji. Najgorsze, co mogą oni zrobić, to traktować takie dziecko nie jak zwykłego ucznia, ale <tę małą prezydentównę>" - mówi Brodowska. Na takich pedagogów trafiła między innymi Monika Jaruzelska, która, gdy rozpoczął się stan wojenny, chodziła do liceum. Wspomina, że przy każdej okazji podkreślano, że jest córką słynnego taty, który zresztą budził dające się odczuć kontrowersje zarówno wśród nauczycieli, jak i uczniów oraz ich rodziców. "Okres podstawówki to czas rozkwitu propagandowych akademii, w których musiałam aktywnie uczestniczyć, z pasją recytując na przykład Broniewskiego. Grono pedagogiczne chciało, bym stała w pierwszym rzędzie. Każdy występ był dla mnie ogromnym stresem. W końcu na jednej z akademii udałam po prostu, że mdleję, i to był mój najlepszy występ" - wspominała. Ale do taty w mundurze była tak przyzwyczajona, że jako dziecko przez długi czas myślała, że jej imię pochodzi od skrótu MON.
Kuriozalna normalność
Rodzice "pierwszych dzieci" przeważnie starają się wychować je we względnej normalności i spełniać ich prozaiczne marzenia. Rodzice Chelsea Clinton zgodnie z jej życzeniem postanowili ją kiedyś zabrać pod namiot. Hillary Clinton wspomina to w swojej autobiografii "Living History": "Agenci oszaleli, gdy usłyszeli o tym pomyśle, ale natychmiast przystąpili do akcji. Kiedy dotarliśmy na miejsce, wokół całego terenu były już wytyczone ścieżki dla patroli, na których roiło się od agentów z krótkofalówkami. Na zaoranej ziemi stał namiot z drewnianą podłogą, a w środku leżały nadmuchane materace. Gdy Chelsea to zobaczyła, pękała ze śmiechu".
Jeszcze bardziej kuriozalnie wyglądała próba prowadzenia zwykłego życia przez syna Nicolasa Sarkozy’ego, 23-letniego wtedy Pierre’a. Ponieważ jego rodzice rozwiedli się jeszcze przed prezydenturą, chłopak mógł prowadzić bardziej swobodne życie. W ramach poszukiwania własnej tożsamości postanowił wypasać kozy na Korsyce, skąd pochodzi jego matka. Znudziło mu się po dwóch dniach. "Bezpodstawnie zakładamy, że dzieci głów państw czymś się różnią od rówieśników" - tłumaczy Brodowska. I dodaje, że dzieci polityków, w przeciwieństwie do rodów królewskich, gdzie od maleńkości obowiązuje sztywna etykieta, wcześniej posmakowały wolności i normalnego życia i w naturalny sposób nie chcą z tego rezygnować.
Imprezowe panienki
W największym stopniu przeszkadza im w tym postrzeganie prezydentury przez opinię publiczną. Krytyka ojca za każdym razem mocno odbija się na dzieciach, które nie tylko słyszą niepochlebne opinie w mediach, ale też dostają mnóstwo skierowanych do siebie listów na ten temat.
Córka George’a W. Busha, którego notowania po interwencji w Iraku drastycznie spadły, odczuła to na własnej skórze. "Spróbujcie sobie wyobrazić, co przeżywałam, gdy rano, przed wyjściem do college’u, znajdowałam w gazecie informację, że jestem w ciąży albo że nienawidzę swojego ojca, którego uważam przecież za najwspanialszego tatę świata" - opowiadała Jenna w jednym z wywiadów. Ale też sama, razem z siostrą bliźniaczką, przyczyniła się do zepsucia swojego wizerunku. Choć jako 18-latki nie miały prawa kupić alkoholu (w USA jest to dozwolone po 21. roku życia). w jednym z klubów, w którym bawiły się ze znajomymi, Jenna zamówiła drinka, a gdy kelner poprosił o dokumenty, dziewczyna pokazała prawo jazdy starszej koleżanki. Chwilę później pod klubem pojawiły się żądne sensacji media, które z miejsca obwołały dziewczyny imprezowymi panienkami. Za "posługiwanie się fałszywym dokumentem w celu nadużycia prawa" zostały skazane na 600 dolarów grzywny i 36 godzin robót publicznych. To był zresztą prawdopodobnie ostatni ich wyskok, bo odtąd obie wiodą przerażająco nudne, poprawne życie - Jenna uczy w szkole i wydała książkę o dziewczynie chorej na AIDS, Barbara pracuje w muzeum designu.
Bez pomysłu na siebie
Doug Wead, były doradca Reagana i autor książki "All the Presidents’ Children" przeanalizował losy dzieci wszystkich amerykańskich prezydentów i doszedł do wniosku, że są one bardziej od zwykłych ludzi podatne na alkoholizm, depresję, rozwody czy samobójstwa. "Izolacja od normalnego świata powoduje potem kryzys tożsamości" - nie ma wątpliwości Wead. Dowodem dla niego są dziesiątki przykładów, gdy dzieci głów państw po skończonej kadencji próbowały swoich sił w różnych zawodach, polityce, rozrywce, działalności charytatywnej. Podobnego pomysłu na siebie długo nie miała Aleksandra Kwaśniewska. Gdy po raz pierwszy pokazała się szerszej publiczności (jako uczestniczka "Tańca z gwiazdami"), przedstawiano ją jako psychologa, co brzmiało kuriozalnie. Po dwóch latach pracy dla TVN i robienia wywiadów dla "Vivy" mówienie o niej "dziennikarka" już mniej razi, ale dla większości i tak już zawsze będzie przede wszystkim córką prezydenta.
W historii USA dwukrotnie zdarzyło się, by dziecko prezydenta objęło później urząd należący do taty. Tak było z George’em Bushem, który za czasów kadencji swojego ojca podczas spotkania z brytyjską królową Elżbietą II zapytał: "Kto u pani w domu najbardziej rozrabia? Bo u nas ja". Ale gdy pod koniec swojej prezydentury Dough Wead zapytał go, czy lepsze jest bycie prezydentem czy dzieckiem prezydenta, nie miał wątpliwości - to drugie to dopiero trudne wyzwanie.