No może z wyjątkiem Westerplatte, które wyleciało w powietrze... Takiego zalewu niesprawdzonych informacji nie było w historii polskiego dziennikarstwa chyba nigdy. Brał w tym udział zarówno opozycyjny "Robotnik", jak i prasa rządowa.
Berlin w gruzach
Jednym z ulubionych tematów dzienników były rajdy polskich samolotów na niemiecką stolicę. Te częste (według krakowskiego "IKC" codzienne) naloty nie wiązały się z żadnymi stratami własnymi, mimo iż zdarzało się, że "lotnicy nasi, aby bomby ich były skuteczne, bombardowali w świetle zapalonych przez siebie reflektorów". "Samoloty nasze wróciły cało do swych baz, jeden tylko kapral został ranny w nogę" - tak wyglądała typowa informacja o stratach. Niemcy - jak zwykle zaskoczeni polskim nalotem - strzelali niecelnie. Poza stolicą III Rzeszy lotnictwo nasze bombardowało Gdańsk, "zniszczyło zupełnie niemiecką bazę lotniczą w Poznańskiem" ("Dziennik Polski", 17 IX 1939), bombardowało Frankfurt n. Odrą i unicestwiło lotnisko wrocławskie ("IKC", 11 IX 1939). Naszych pilotów wspierali też Brytyjczycy. 8 września "Express Poranny" donosił, że "znaczna część fabrycznej dzielnicy Berlina leży w gruzach. Niemal doszczętnie zburzone są m.in. wielkie zakłady odlewnicze Kruppa, bombardowane już dwukrotnie".
Łódzkie "Echo" już 4 września wieściło klęskę Luftwaffe w Polsce: "64 najnowsze samoloty najeźdźcy legły w gruzach, ponad 180 pilotów nie wróci już do swej ojczyzny". "Bombowce niemieckie są łatwo osiągalne zarówno dla naszej artylerii przeciwlotniczej, jak i dla samolotów myśliwskich z łatwością przekraczających szybkość ponad 450 km/h" - zapewniał dziennikarz "Echa". 14 września "Express Poranny" puścił wodze fantazji, informując o ograniczeniu liczby nalotów przez lotnictwo niemieckie z powodu braku benzyny, którą "omyłkowo wysłano na front zachodni".
We wrześniu 1939 roku gazety miały przede wszystkim troszczyć się o stan psychiczny społeczeństwa. Stały się jednym wielkim plakatem agitacyjnym i prowadziły politykę dezinformacji na masową skalę. Centrum podtrzymywania na duchu stanowiła Polska Agencja Telegraficzna. W jej serwisie znalazło się mnóstwo fałszywych informacji, twórczo rozwijanych przez dziennikarzy. "Dowiadywaliśmy się o zbezczeszczeniu klasztoru jasnogórskiego przez Niemców, którzy do kościoła wprowadzić mieli konie i żołdactwo" - napisał we wspomnieniach dziennikarz warszawskiego "Kuriera Porannego" Klaudiusz Hrabyk. - Ufając prawdziwości tej relacji, napisałem w dniu 3 września wstępny artykuł, złorzecząc Niemcom gwałtownie i piętnując ich za to barbarzyństwo, którego - jak wiadomo - nie było, były natomiast inne, większe i bardziej bestialskie, o których PAT nie informowała.
5 września powstało Ministerstwo Informacji i Propagandy, na którego czele stanął wojewoda śląski Michał Grażyński. PAT została połączona z agencją Iskra, a 6 września personel obu opuścił Warszawę z eszelonami Sztabu Naczelnego Wodza. PAT przeniosła się do Lwowa i stamtąd próbowała nadawać komunikaty drogą radiową. W pierwszych dniach wojny zamilkły rozgłośnie radiowe w Katowicach, Łodzi, Poznaniu i Krakowie. Nie działały linie telefoniczne i telegraficzne. Panika ewakuacyjna zdziesiątkowała personel redakcji i drukarni. Jak w takich warunkach mieli pracować dziennikarze? Wiadomości z frontu podawano najczęściej za radiem londyńskim i Agencją Reutera (np. fałszywą informację o tym, że "oddziały polskie brawurowym atakiem odebrały Łódź), lub dementowano - niekiedy prawdziwe - wiadomości z radia niemieckiego.
Źródłem nieprawdziwym informacji były zarówno urzędowe komunikaty (Naczelne Dowództwo podawało, że w ciągu dwóch pierwszych dni wojny straciliśmy zaledwie 12 samolotów), jak i wypowiedzi oficjeli. Gazety cytowały apele Stefana Starzyńskiego, cywilnego komisarza obrony Warszawy (9 września mówił, że Niemcy przerzucili z Polski "na front zachodni sześć dywizji, wiele eskadr bombowców i oddziały pancerne"), i radiowe pogadanki szefa propagandy w sztabie Naczelnego Wodza płk. Romana Umiastowskiego, który ostrzegał przed grupami dywersantów zrzucanymi przez niemieckie samoloty. Wzmagało to tylko atmosferę zagrożenia. Dopiero w drugiej połowie września, gdy przypadki linczowania niewinnych ludzi podejrzanych o szpiegostwo stały się nagminne, gazety zaczęły nawoływać do umiaru.
Stalowe ptaki strzegą granic
Czy Polacy wierzyli w wojenną propagandę? Wiele wskazuje, że tak, a jej urokowi ulegli nawet członkowie rządu. Jan Szembek, wiceminister spraw zagranicznych, najbliższy współpracownik Józefa Becka, zanotował pod datą 4 września: "W koszarach oficerowie mówili, że Anglicy bombardują Hamburg, a Francuzi wkroczyli do Niemiec. W ministerstwie zastałem szereg wiadomości: o bombardowaniu rynku krakowskiego, o rajdzie 60 polskich samolotów na Berlin, które wszystkie wróciły, o zbombardowaniu Kilonii i zatopieniu »Gneisenau«, o rozbiciu pierwszej Linii Siegfrieda. W czasie śniadania u państwa Becków minister mówił nam, że zostaliśmy poważnie odciążeni przez odejście znacznej liczby samolotów na front zachodni".
To właśnie siły powietrzne ("nasze stalowe ptaki") i kawaleria należały do szczególnie gloryfikowanych przez ówczesne media. Lotnictwo zajmowało ważne miejsce w kampanii mocarstwowej - pod zdjęciami samolotów można było przeczytać, że "setki eskadr stalowych bombowców i maszyn myśliwskich stoją na straży naszych granic" ("IKC", 1 IX 1939). Efekty działań tych setek eskadr musiały być widoczne, przynajmniej w prasie.
19 września "Express Poranny" zapewniał, że Niemcy stracili już w Polsce 300 samolotów, a "w gruzach tych aparatów znalazło śmierć tysiąc lotników". Te informacje, choć mocno przesadzone, nie były już tak całkiem oderwane od wojennej rzeczywistości jak bajki o nalotach na Berlin. W ciągu całej kampanii wrześniowej zostało zniszczonych 285 samolotów Luftwaffe, a 279 uszkodzonych. Straty w ludziach to ponad 400 zabitych i zaginionych.
Dzieci w blaszanych czołgach
Na lądzie i na morzu nasza armia odnosiła równie znaczące sukcesy co w powietrzu. "Niemcy nie wytrzymują tempa polskiego natarcia" - zapewniało 5 września warszawskie "ABC". W tym czasie bitwa graniczna była już przegrana, a Niemcy starali się udaremnić odwrót polskich armii za Wisłę. Dziennikarz "ABC" dowodził jednak, że dowódcy niemieccy są niepewni własnych żołnierzy "i dlatego to właśnie pchają na nas wielkie ilości broni pancernej". Przyznawano - o dziwo - że czołgi niemieckie mają przewagę "i ogniową, i pancerną", jednak "nie przedstawiają istotnej wartości w akcji zakrojonej na normalną skalę, albowiem terenu zajętego nie ma kto utrzymać i umocnić wobec lęku niemieckich piechurów przed polskim bagnetem". Gazeta powoływała się na relacje korespondentów wojennych, a takowych we wrześniu 1939 r. w ogóle nie było.
Niemieckich żołnierzy przedstawiano często jako odzianych w mundury małolatów, którzy na widok polskich ułanów i piechurów uciekają w panice z okrzykiem: "Mamo!". Dlaczego jednak wrogie czołgi tak "wściekle" atakowały polskie oddziały, choć wewnątrz nich również siedziały kilkunastoletnie dzieci? Tłumaczono to tym, że czołgistów upijano wódką i odurzano eterem.
8 września niemieckie maszyny stały na przedmieściach Warszawy, jednak dziennikarze uspokajali czytelników, że to "samobójczy manewr". "Zmotoryzowane kolumny (...) działające bez baz amunicyjnych, benzynowych i żywnościowych posuwają się wąskimi pasami, wzdłuż dróg, w każdej chwili narażone na odcięcie i zniszczenie. Otoczone, pozbawione paliwa, bezbronne po wystrzelaniu amunicji - skazane będą na poddanie się" - wieszczył 16 września "Express Poranny".
Zresztą czołgi, pokryte z wierzchu "jakąś namiastką blachy zamiast stali", którą "nawet zwykły karabin przebija swoją kulą" ("KC", 12 IX 1939 r.) wcale nie były takie straszne. Ocena sytuacji na froncie była optymistyczna aż do końca. 19 września "Robotnik" donosił, że "wojska niemieckie (w rejonie Łodzi, Kutna i Łowicza), znużone i częściowo okrążone, czynią rozpaczliwe wysiłki, by zahamować polskie natarcie". Nie gorzej niż polscy kawalerzyści i lotnicy spisywali się marynarze.
Prym wiódł niszczyciel ORP "Wicher". Najpierw zatopił niemiecką łódź podwodną U-37 ("KC", 18 IX 1939), później zaś "storpedował wojenny transportowiec niemiecki" ("KP", 19 IX 1939). Za każdym razem polscy marynarze zachowywali się po rycersku - brali na pokład załogi zatopionych okrętów. Wyczyny "Wichra" były niebywałe, zwłaszcza jeśli uwzględnić fakt, że od 3 września, trafiony trzema bombami z samolotu, leżał na dnie helskiego portu. Mniej medialnego szczęścia miała załoga Westerplatte. "Wczoraj zginął ostatni z bohaterskich obrońców Westerplatte" - pisał 10 września "Dziennik Nowy". Dzień wcześniej "Dziennik Ludowy i Powszechny" podał, że "przed szańcami niemieckimi zjawiły się niedobitki bohaterskich obrońców wraz ze swym komendantem, a wkrótce potem rozległ się przerażający huk. To Westerplatte wyleciało w powietrze". W rzeczywistości zginęło zaledwie 16 spośród 182 obrońców Westerplatte. O agresji ZSRR na Polskę informacji nie było niemal wcale, jeśli nie liczyć komunikatu o tym, że "sowieckie oddziały wojskowe zajęły część polskiego terytorium pogranicznego" i że "Armia Polska nie prowadzi działań wojennych przeciw armii sowieckiej". Jedynie wileński "Czas" 18 września informował o "natychmiastowym oporze" wojsk polskich, a inwazję oceniał jako "brutalną agresję" dokonaną "bez żadnego powodu, w warunkach wyjątkowo ohydnych". Planów i mapek sytuacyjnych mających przedstawiać sytuację na froncie nie drukowano w ogóle. Wyjątek zrobiono tylko dla Westerplatte.
"Niemcy uciekają w panice"
4 września łódzka popołudniówka "Echo" drukowała jednozdaniowy komunikat francuski o rozpoczęciu operacji obejmujących "całokształt sił lądowych, morskich i lotniczych Francji". Opatrzono go sugestywnym tytułem: "Francja rzuciła wszystkie siły do walki z Niemcami". W nadzwyczajnym wydaniu "Głosu Narodowego" biegnące przez całą szerokość gazety tytuły brzmiały jeszcze donioślej: "Armia francuska uderzyła na Niemcy", "Huraganowy atak na Linię Zygfryda", "Bombardowanie miast niemieckich". Konkretów nie podawano. Radosna wieść o rzekomym sforsowaniu Linii Zygfryda przez Francuzów trafiła na łamy polskich dzienników 6 września. "Dziennik Powszechny" podawał za radiem paryskim informację o "zwycięskim posuwaniu się armii francuskiej na froncie niemieckim między Mozelą i Renem". Z prawdziwych informacji nie udałoby się wówczas zrobić "czołówki" gazety - Francuzi ograniczali się bowiem do patrolowania granicy.
Oprócz frontów polskiego i zachodniego był jeszcze jeden - wewnętrzny. Całkowicie fikcyjny. Tu pomysłowość redaktorów nie znała granic. Ludność Niemiec nieustannie wiecowała i walczyła na ulicach z policją, zaś w Berlinie wybuchały bomby podkładane przez antyhitlerowskich sabotażystów. Pacyfistyczne ulotki rozrzucane były nawet przez bombowce Luftwaffe, zaś bunty w garnizonach niemieckich były "na porządku dziennym". Pakt Ribbentrop - Mołotow rozzuchwalił komunistów - w Hamburgu "widzieć można było robotników pozdrawiających się znakiem sowieckim i słowami: Heil Moskau" ("GP" 1 IX 1939). Dzienniki przedrukowywały za "Wieczorem Warszawskim" informację o krążących w Niemczech pogłoskach, wedle których kanclerz Rzeszy miał zamiar ustąpić i wzorem Napoleona udać się na Elbę.
Warszawskie "ABC" 2 września donosiło o poważnych rozruchach antywojennych odznaczających się "nastrojem panicznym". W Bohum, Essen i Duesseldorfie tłumy miały wiecować pod hasłami "Nie chcemy wojny! Chcemy chleba!", zaś w miastach Zagłębia Ruhry pojawiły się afisze z napisami "Precz z Hitlerem!". Z zachodniej części kraju ludność uciekała "samorzutnie, często paląc swe domostwa" ("EP", 17 IX 1939 r.). Mobilizowaniu wojsk w Rzeszy towarzyszyć miały "bunty i masowe rozstrzeliwania" ("MD", 1 IX 1939 r.). Poważnym problemem dla Niemców byli też słowaccy partyzanci, którzy opanowali Tatry, i czescy sabotażyści. "W wielkich zakładach amunicyjnych Skody kontrolerzy niemieccy wykryli ostatnio ogromne zapasy pocisków, w których zamiast materiałów wybuchowych były w środku kartki z napisem »Ten pocisk nie wybuchnie. Czech«". Palma pierwszeństwa należy się jednak "Wiekowi Nowemu", który 20 września, powołując się na "krótkofalową stację wileńską" i "radiostacje szwajcarskie" podał informację o wypowiedzeniu Niemcom wojny przez Włochy i "państwa sprzymierzone": Rumunię, Węgry i Jugosławię.
Szczypta prawdy
W masie propagandowych łgarstw z trudem można wyłowić informacje prawdziwe - najrzetelniejsze są relacje z bombardowanej Warszawy i ogłoszenia drobne. Warszawskie Towarzystwo Pożyczkowe na zastaw Ruchomości SA (Lombard Akcyjny) wzywało wszystkich właścicieli zastawionych futer, dywanów, ubrań itp. do ich wykupywania, "ponieważ Towarzystwo nie może ponosić odpowiedzialności za uszkodzenia w związku z bombardowaniem miasta". "Prywatne schrony rodzinne" oferowała warszawska firma Bastion i zapewniała klientów, że produkt został zatwierdzony "do użytku masowego przez MSW". Alfred Senze unieważniał "dyplom lekarza weterynarii, kopię dyplomu oraz świadectwo odbycia praktyki zaginione dnia 8 IX 1939 w Przeworsku w czasie bombardowania pociągu rezerwistów". 20 września w wileńskim "Wieku Nowym" wśród ogłoszeń drobnych można było przeczytać: "Dr Emil Domberger. Jesteśmy razem i zdrowi. Dajcie znać o sobie. Mela, Hela, Janek".
Prasa nekrologów nie drukowała niemal wcale - zabrakłoby na nie papieru. 22 września "Express Poranny" pisał o grobach na skwerach i w parkach: "Każdy dzień przysparza świeżych mogiłek. Kurczy się coraz bardziej ruń trawy, wyrastają niewielkie pagórki i krzyże". Ostatnią warszawską gazetę, "Gazetę Wspólną", drukowało dwóch ludzi, kręcąc korbą ręcznej prasy. Bez prądu i gazu nie działały ani linotypy, ani maszyna rotacyjna. 29 września z komentarza "Jakie były przyczyny oddania Warszawy?" czytelnicy dowiedzieli się wreszcie gorzkiej prawdy: "Bo ani nikt nie idzie z odsieczą dla Warszawy, ani my nikomu już nie dajemy pomocy podtrzymywaniem dalszej obrony. Pozostawały więc tylko względy moralne, tym zaś przez trzytygodniową zaciekłą obronę zostało zadośćuczynione".