Nie ma lepszego momentu, by z nim rozmawiać. W niedzielę w Paryżu zakończyła się konferencja, na której omawiano konsekwencje przyjęcia w Organizacji Narodów Zjednoczonych rezolucji krytycznej wobec żydowskiego osadnictwa na Zachodnim Brzegu Jordanu. Rezolucji, której ku oburzeniu Jerozolimy tym razem nie zawetowali przedstawiciele Stanów Zjednoczonych. W imprezie brali udział najważniejsi politycy zaangażowani w proces pokojowy na Bliskim Wschodzie. W sumie przywódcy 70 państw. Izrael przekonuje, że była ona wymierzona w interesy państwa żydowskiego. I czeka na zaprzysiężenie administracji Donalda Trumpa, który zasadniczo to stanowisko podziela i zamierza odwrócić politykę lansowaną m.in. przez administrację ustępującego Baracka Obamy.
W wersji maksimum, aby dać wyraz swojemu poparciu dla rządu Netanjahu, Trump chce nawet przenieść ambasadę USA z Tel Awiwu do Jerozolimy. To drugie miasto jest konstytucyjną stolicą Izraela, czego jednak większość świata nie uznaje, ponieważ oznaczałoby to uznanie metody faktów dokonanych stosowanej przez państwo żydowskie w kwestii własnych granic. W wymiarze praktycznym i symbolicznym taka przeprowadzka wcale nie musi być trudna. Wystarczy, że do Jerozolimy przeniesie się ambasador USA. Bez całego personelu, który nadal może pracować w oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów Tel Awiwie. Sprawa ambasady wydaje się błaha, jednak jej realizacja wywoła burzę w stosunkach izraelsko-palestyńskich. Zostanie odebrana jako opowiedzenie się po jednej stronie konfliktu.
Jeśli się temu bliżej przyjrzeć, wizyta Dudy w Izraelu – oprócz celebry – wpisuje się w ważny kontekst międzynarodowy. Spotkanie zarówno z władzami Izraela, jak i Autonomii Palestyńskiej, w tym prezydentem Mahmudem Abbasem, pozycjonuje Polskę w roli potencjalnego mediatora. To ważne w kontekście starań władz w Warszawie o niestałe miejsce w Radzie Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych. Tym bardziej że wszelkie zmiany, które będą efektem zapowiadanego resetu w polityce zagranicznej USA, zaczną się właśnie tu, w Jerozolimie. Dla Donalda Trumpa – jak dla każdego z jego poprzedników – podjęcie próby uregulowania konfliktu izraelsko-palestyńskiego to kwestia podstawowa. Ambicjonalna. Mówił o niej w pierwszym wywiadzie prasowym dla dziennika "Wall Street Journal". – Zamierzam osiągnąć porozumienie, które wydaje się niemożliwe – przekonywał.
Reklama
Prezydent elekt potwierdzał to stanowisko w wielu kolejnych wypowiedziach. Jeśli rzeczywiście będzie chciał spełnić swój plan, wpisze go najpewniej w globalny kontekst dwóch innych wielkich zmian – porozumienia z Rosją (m.in. w kwestii Ukrainy i bezpieczeństwa w rejonie wschodniej flanki NATO) oraz ułożenia na nowo stosunków z Chinami i Tajwanem, którego władze nie są uznawane przez Pekin i większość świata, a który dostał wiele wyraźnych znaków poparcia ze strony ekipy Trumpa. Kilka dni temu w Stanach Zjednoczonych gościła prezydent Republiki Chińskiej na Tajwanie Tsai Ing-wen. Nie spotkała się z przedstawicielami oficjalnych władz, jednak samo lądowanie jest potencjalnym źródłem konfliktu Waszyngton – Pekin z powodu uznawania przez ChRL zasady jednych Chin, którą z kolei podważa Trump.
Reklama
Nowy prezydent USA swoją dyplomację transakcyjną (coś za coś) zacznie jednak od Bliskiego Wschodu. Obserwując kontakty z Izraelem, będzie można zaprojektować i przewidzieć ramy oraz styl dealu w Europie Wschodniej i Azji. Choćby z tych powodów warto, by polska dyplomacja była obecna na Bliskim Wschodzie. Jak przekonywał prezydencki minister Krzysztof Szczerski w rozmowie z PAP, spotkania w Izraelu mają być częścią „pokazywania naszego zainteresowania tymi kwestiami w ramach ubiegania się o niestałe członkostwo w Radzie Bezpieczeństwa ONZ na lata 2018–2019”.
W ten sposób Polska przynajmniej częściowo zwiększa swoje możliwości wpływania na transakcje dyplomatyczne planowane przez Trumpa. Zwiększa siłę średniej wielkości państwa, które do tej pory niezbyt się interesowało problemami globalnymi i w efekcie pozostawało poza nawiasem najważniejszych dyskusji. Niestałe miejsce w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, o którym wspominają prezydent Duda i polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych, to nowe kanały dyplomatyczne. Nowe możliwości spotkań na najwyższym szczeblu. I to nie tylko z przedstawicielami San Escobar. Przede wszystkim z dużymi graczami, którzy szykują się do dużego targu.
Więcej Polski na takich forach to większy udział w tej grze. Możliwość współkształtowania decyzji, które zostaną podjęte w trójkącie Waszyngton – Moskwa – Pekin. Decyzji, które zapadną zgodnie z logiką tradycyjnych podręczników do politologii. Nie tych, które mówiły o końcu historii, ale tych, które uczyły o strefach wpływów, potędze i wojnie. Z naszego punktu widzenia powrót tych starych podręczników do politologii jest spełnieniem „koszmaru nocnego”, o którym mówił w opublikowanej w poniedziałkowym wydaniu DGP rozmowie Krzysztof Szczerski. Nie uciekniemy jednak od tego, że ten koszmar się właśnie spełnia. Możemy przeciwstawiać się odnowieniu polityki stref wpływów i popierać działania na gruncie prawa międzynarodowego. Nie zmienimy jednak trendu światowej polityki, która do tego zmierza. Nie zmienimy, ale częściowo możemy próbować go kształtować. Wizyta w Izraelu i Palestynie, która jest wpisana w kontekst polskich starań o niestałe miejsce w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, jest krokiem na drodze do tego celu.