"Powiedzcie mi, czy żyje. Błagam, tylko to mi powiedzcie..." - żona górnika, Jolanta Toczek, nie kryła rozpaczy. Przybiegła pod kopalnię szukać męża, w domu została trójka dzieci - pisze DZIENNIK.

Reklama

Teresa Witalis cały czas modli się o życie syna. "Artur zawsze dzwonił, mówił, że wyjechał i jest w porządku. Dzisiaj nie zadzwonił" - łamiącym się głosem mówi matka. Ludzie są przerażeni, zagubieni, wściekli. Ich gniew kieruje się przeciwko szefom "Halemby". Wysłali ludzi kilometr pod ziemię. A przecież w tej kopalni, uznawanej za najbardziej niebezpieczną w Polsce, prawie dokładnie w tym samym miejscu doszło do katastrofy już w lutym. Zasypany na głębokości 1030 m górnik Zbigniew Nowak czekał na nadejście pomocy 111 godzin!

Mirosław Broda, za którego na dół pojechał ktoś inny, płacze przy bramie kopalni. "Dziękuję Bogu. To jak darowane drugie życie" - mówi.


"Tam jest piekło. Temperatura może sięgać nawet 50 stopni. Wciąż może dojść do nowej eksplozji" - mówi prof. Juliusz Jakubaszko, szef Katedry Medycyny Ratunkowej Akademii Medycznej we Wrocławiu. Nawet jeśli ktoś przeżył, to może zabraknąć powietrza. Górnikom grozi też uduszenie mieszanką metanu. To śmierć w potwornych mękach.

Gdy pod ziemią 20 ratowników rozpaczliwie próbowało dotrzeć do uwięzionych kolegów, na powierzchni trwało piekło. Zrozpaczone rodziny nie miały żadnej wiadomości o życiu swoich bliskich, brakowało choćby listy górników, którzy mogli być ranni w eksplozji metanu. Ponieważ w kopalni na innych poziomach normalnie trwała praca, przez wiele godzin nie było wiadomo, kto znalazł się w rejonie wybuchu. Kobiety krzyczały, mężczyźni chcieli pobić zarząd kopalni. "Wysłaliście ich na śmierć" - krzyczeli ludzie.

Pierwszy psycholog pojawił się dopiero o godz. 22. Po godz. 20 na miejsce przyjechali księża z pobliskiej parafii Bożego Narodzenia. O wypadku, podobnie jak pozostali, dowiedzieli się pocztą pantoflową. "Staramy się rozmawiać. Dodać otuchy rodzinom ofiar" - mówi ks. Michał Wilk.