p

Maciej Nowicki: Wypowiedział pan kiedyś słynne zdanie: "Karol Marks miał rację. Socjalizm działa. Mylił się jedynie co do gatunku". Miał pan na myśli mrówki... Dlaczego socjalizm nie jest dobry dla ludzi?

Edward O. Wilson*: Genetyczne przystosowanie ludzi jest związane z tym, w jaki sposób każdy z nas używa społeczeństwa dla realizacji swoich indywidualnych celów. Stajemy się podobni do mrówek jedynie w ekstremalnych okolicznościach - tylko wtedy jesteśmy gotowi na wszystko w imię dobra naszej społeczności.

Stajemy się równie altruistyczni jak mrówki...

Reklama

Altruizm jest wielką zaletą człowieka. Jednocześnie jest on związany z trybalizmem. Jak pan doskonale wie, altruizm w swych najsilniejszych formach okazywany jest w czasie wojny i w trakcie współzawodnictwa między grupami. Problem polega jednak na tym, że okazuje się go jedynie członkom własnej grupy, a członkom innych grup już nie. Historia ludzkości jest historią nieustannych wojen i innych form konfliktu kształtujących grupy. I bardzo często zwycięzcą jest ta grupa, która pozostaje altruistyczna w swoich własnych granicach.

Reklama

Jesteśmy jednak zdolni rozciągnąć ten altruizm tak, by dotyczył także innych grup.

To prawda. Tyle że zazwyczaj, jeśli mówimy do członka innej grupy: "Pomożemy ci. Poświęcimy się dla siebie", stawiamy następujący warunek: "Musisz przejść do naszej grupy. Musisz stać się jej członkiem. Musisz podążać z nami". Dlatego tak wielkie znaczenie odgrywają w historii ludzkości prozelityzm, jednoczenie, wchłanianie innych grup, konwersje. Jeśli grupa ma utrzymać polityczną jedność, musi w jej obrębie istnieć zestaw jednolitych zasad. Często są to zasady religijne, "stwarzające" historię istnienia tej grupy. Religia - i to jest jej ciemna strona - ma czynić jedną grupę czymś lepszym od innych grup. Istnieje reguła nazywana prawem Gausego, która głosi, że rywalizacja jest najsilniejsza między tymi gatunkami, które mają najbardziej zbliżone potrzeby. To samo można powiedzieć o religiach. Wszystkie religie rywalizują ze sobą, ponieważ działają na rzecz wyznaczenia granic grupy, zespolenia jej członków w jednolitą całość.

Reklama

Gdyby udało nam się w znaczący sposób zwiększyć poziom altruizmu wśród ludzi, nie musiałoby to jeszcze oznaczać, że nasz gatunek stał się znacznie lepszy...

Takie jest moje zdanie. Gdyby ludzie byli bezwzględnie altruistyczni, gdyby byli absolutnie wierni swoim rodzinom i plemionom, nasza historia byłaby przede wszystkim historią rasizmu i nepotyzmu. To przerażająca perspektywa. Co byłoby dobrego w ludzkiej gotowości do nieustannego zabijania i umierania w imię wierności tym, z którymi łączą nas więzy krwi? Na szczęście my, ludzie, tacy nie jesteśmy. Posiadamy ograniczoną zdolność respektowania umów, połączoną ze sporą dawką optymistycznego cynizmu. To sprawia, że ludzie trzeźwo myślący mogą osiągnąć całkiem wiele... Skutkiem ubocznym tej ludzkiej właściwości jest połączenie ambiwalencji, skłonności do oszustwa i nieustannie trapiących nas wyrzutów sumienia. Podkreślam, że z tego, co mówię, nie ma wcale wynikać, iż powinniśmy po prostu porzucić altruizm. Twierdzę jedynie, że powinniśmy go poszerzyć, rozciągając na inne grupy. Pamiętając, że równie ważne jest zachowanie różnic między nami, bo to one właśnie czynią ludzkość tak fascynującym gatunkiem.

Powiedział pan, że najbardziej charakterystyczną cechą społecznego życia ludzi jest niedotrzymywanie złożonych przyrzeczeń.

Bardzo typowe jest dla nas angażowanie się w coś w sposób absolutny. Aż do chwili, w której nagle się wycofujemy. Ludzi charakteryzuje wielka zmienność zakresów lojalności, połączona z wielką emocjonalnością. Gdy przyglądamy się naszym społeczeństwom, uderza nas łatwość, z jaką sojusze są zawierane, potem zrywane i znowu zawierane. Innymi słowy - ludzie konsekwentnie przestrzegają narzuconych sobie kodeksów honorowych, za to bez przerwy zmieniają zdanie w kwestii tego, wobec kogo te zobowiązania są wiążące. Nieustannie przesuwają linię podziału między grupą własną i wrogą. Widać to w całej historii naszego gatunku. I we wszystkich dziedzinach życia: od sportu po sojusze międzynarodowe.

Bezinteresowność miała być naszą najwspanialszą cechą, największym powodem do dumy. Ludzie zwykli uważać się za większych altruistów niż zwierzęta. Bardzo się w tej kwestii mylą. Jednocześnie często są przekonani, że należą do gatunku, który jest najbardziej skłonny do przemocy, zwłaszcza tej nieuzasadnionej...

Wszystkie dowody, które zgromadziliśmy w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat, pokazują jasno, że to nieprawda. Zwierzęta wdają się w bratobójcze walki, których podłożem jest dominacja albo spory o terytorium, zabijają swoje dzieci, praktykują kanibalizm. Ludzie mają bardzo wyraźne skłonności do zachowań agresywnych, jednak bardzo daleko nam do tego, by zasłużyć sobie na miano najbardziej krwiożerczych zwierząt. Badania prowadzone wśród lwów, hien czy szympansów dowodzą, że zwierzęta te angażują się w mordercze działania znacznie częściej niż ludzie. To jest prawda, także jeśli weźmiemy pod uwagę zabitych w trakcie wojen w wyniku bezpośredniej agresji - policzyłem to kiedyś. Nawet w XX-wiecznych wojnach, gdzie mieliśmy do czynienia z największą liczbą zabitych we współczesnej historii, odsetek ofiar śmiertelnych był stosunkowo niski. Dziesiątki milionów ludzi to stosunkowo niewiele na tle całej populacji Europy. Zwierzęta są zdolne do znacznie gorszych rzeczy.

Czyli czego? Co może być gorsze np. od groźby atomowej zagłady świata?

Zaczęliśmy od mrówek. Kiedy przyglądamy się pojedynczej kolonii, widzimy, że te owady kochają się nawzajem, są gotowe do wszystkich możliwych poświęceń. Gdy jednak chodzi o relacje między koloniami, są najbardziej wojowniczymi, kochającymi konflikty zwierzętami na ziemi. Jedna kolonia zniszczyłaby do szczętu drugą, gdyby tylko mogła. Jeśli mrówki miałyby bombę atomową, świat przestałby istnieć po tygodniu. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Spędziłem właśnie dwa dni w towarzystwie stada rezusów, na jednej z wysp u wybrzeży Puerto Rico. Stado składało się z 1000 osobników - małpy wykorzystywane są do eksperymentów medycznych, ale pozwala się im żyć na wolności. Dostarcza się im jedzenie, nie muszą go szukać ani polować. To sprawia, że ich zachowanie stało się jeszcze bardziej społeczne. Jednocześnie większość tych społecznych zachowań ma charakter agresywny - to walki, szturchanie, pościgi, tworzenie aliansów przeciwko rywalom. Dominacja oraz pozycja w stadzie interesuje rezusy najbardziej. To samo mamy w przypadku szympansów, gdzie jedna grupa nieustannie atakuje drugą, a przypadki morderstw wcale nie są rzadkie. Tak samo najprawdopodobniej funkcjonowali niegdyś ludzie, na początku swojej drogi.

Skąd w takim razie powszechne wśród nas złudzenie, że jesteśmy bardziej agresywni od zwierząt? Ta teza, zanim stała się istotnym składnikiem tzw. mądrości ludowej, została sformułowana przez naukowca, który rozpoczął współczesne badania nad zachowaniem zwierząt - przez Konrada Lorenza w jego najsłynniejszej książce "O agresji".

Chcieliśmy wierzyć, że to, co mówi Lorenz, jest prawdą. W ten sposób moglibyśmy używać społeczeństw zwierzęcych jako wzorca tego, jak my sami powinniśmy się zachowywać. Chcieliśmy usłyszeć: "Natura mówi nam, że agresja i prowadzenie wojen to jedna wielka pomyłka". Tyle że Lorenz opierał się na fałszywych założeniach. Zakładał na przykład, że agresja jest ogólnym instynktem, który występuje w całym królestwie zwierząt. A to absolutnie nie jest prawda. Agresja występuje tylko u niektórych gatunków i jest zależna od zagęszczenia populacji. Może być postrzegana jako wyspecjalizowana reakcja mająca sprzyjać jednostkom rywalizującym o ograniczone zasoby. Nie wszystkie gatunki osiągają takie zagęszczenie i taką liczebność, by rywalizacja była konieczna. Agresja nie jest żadną patologią. Historia naszego gatunku sprawia, że ludzie mają bardzo silną skłonność do odpowiadania na wszystkie zagrożenia z zewnątrz ogromną wrogością, doprowadzając ją do poziomu, który pozwala zniszczyć źródło zagrożenia. I tym samym przetrwać. Mamy skłonność do lęku przed działaniami nieznanych nam ludzi i skłonność do posługiwania się agresją przy rozwiązywaniu konfliktów. Te reguły wykształciły się w trakcie tysięcy lat naszej ewolucji. Jednocześnie są one dziś już przestarzałe - znamy inne metody rozwiązywania konfliktów niż natychmiastowe sięganie po broń. Niestety, nazwanie jakichś zasad przestarzałymi wcale nie oznacza jeszcze, że się ich pozbyliśmy.

Jesteśmy świadkami nieustającego sporu o to, czy my, ludzie współcześni, jesteśmy mniej skłonni do przemocy niż nasi przodkowie. Najprawdopodobniej jesteśmy - na to wskazuje wszystko, co pan powiedział. Jednocześnie z takiego stwierdzenia nie sposób wyciągnąć żadnych właściwie wniosków. Co z tego, że skłonność do agresji ulega pewnemu złagodzeniu, skoro nagle może ona objawić się w sposób spektakularny. Podkreślamy często, że to właśnie jest zasadnicza lekcja XX wieku...

Agresja jest cechą wrodzoną. Jednocześnie agresywne zachowanie jest najbardziej chwiejną z cech. Wszystkie pokojowo nastawione dziś grupy były w przeszłości niszczycielskie - i nie ma żadnej gwarancji, że znowu się takimi nie staną. Nie należy bowiem zapominać, że termin "cecha wrodzona" wcale nie oznacza, iż jakaś cecha rozwinie się w każdym środowisku. Oznacza jedynie stopień prawdopodobieństwa jej wystąpienia w określonych warunkach. Jeden z najbardziej wymownych przykładów stanowi plemię Semangów żyjące w Malezji. Każdy, kto ich poznał, odnosi wrażenie, że nawet nie wiedzą, co to agresja. Nie mają słowa na określenie morderstwa ani zabijania, nie biją swoich dzieci. Kiedy w latach 50. zostali wcieleni do brytyjskiej armii kolonialnej, by walczyć z komunistyczną partyzantką, nikt nie spodziewał się, że staną na wysokości zadania. Oni nawet nie wiedzieli, że od żołnierzy oczekuje się, by walczyli i zabijali. Gdy jednak komuniści zabili ich krewnych, Semangów ogarnął szał zabijania. Zabijali i zabijali - bez końca. Nie myśleli o niczym innym. Zdarzało im się nawet pić krew swoich ofiar. A potem stali się tacy jak przedtem... Znów nie wiedzieli, czym jest przemoc.

Można jednak zadać następujące pytanie: skoro wiemy tak mało na temat agresji, skoro pojawia się ona i znika w sposób tak nieprzewidywalny, jaką mamy gwarancję, że w pewnej chwili nie zawładnie nami bez reszty? Jaką mamy gwarancję, że ludzkość nie okaże się gatunkiem samobójczym?

Ludzkość nie ma samobójczych skłonności. Przywołam mój ulubiony cytat - z Abby Ebana, izraelskiego polityka, który w czasie wojny sześciodniowej powiedział: "Kiedy wszystko inne zawodzi, powracamy do zdrowego rozsądku". Innymi słowy, w człowieku jest ten cudowny, głęboki instynkt ratowania własnego plemienia. On może być rozbudowywany w taki sposób, by ogarniał całą ludzkość. Mamy gigantyczny, niezwykle pomysłowy zestaw emocji i narzędzi psychicznych, które pozwalają nam zajmować się własnymi dziećmi i wnukami. Możemy rozszerzyć to na nieskończoną liczbę pokoleń. Impulsy etyczne o charakterze uniwersalnym wcale nie muszą być sprzeczne z tym, co jest nam wrodzone. W podobny sposób możemy posłużyć się tym, co jest najlepsze w religii. To dlatego napisałem książkę zatytułowaną "The Creation. An Appeal to Save Life on Earth" ("Stworzenie. Wezwanie do ratowania życia na Ziemi"). Dziś w moim kraju, w Stanach Zjednoczonych, toczą się wojny kulturowe między fundamentalistami i sekularystami. To jest wielkie pęknięcie - walka o teorię ewolucji. Moim zdaniem mamy znacznie poważniejszy problem do rozwiązania - musimy ratować wytwór ewolucji. To dlatego podaję rękę drugiej stronie (czyli ewangelikalnym fundamentalistom, którzy są według wszelkich możliwych standardów ekstremistami religijnymi) i mówię: "Potrzebujemy waszej pomocy. Musimy pracować razem. Ogromna ilość stworzeń po prostu znika z powierzchni ziemi. I jest to proces nieodwracalny". Efekty były zadziwiające. Wiele razy spotykałem się z baptystami z Południa czy z mormonami. Stworzyliśmy grupy robocze. To pokazuje, że można bardzo się różnić - wierzyć w Boga albo nie - a mimo to pracować razem. Całkowita odmienność zdań wcale nie wyklucza współpracy.

Nauka musi więc szukać wsparcia w religii...

Naukowy humanizm ma jedną zasadniczą słabość - jest po prostu bezbarwny, bezkrwisty. My, humaniści, możemy sobie siedzieć w kręgu i mówić o naszej miłości do ludzkości, ale to jest niczym w porównaniu z doznaniami, jakie można mieć, uczestnicząc na przykład w mszy żałobnej. Nie mamy za sobą 2 czy 3 tysięcy lat ewolucji mitologii i rytuałów, w które możemy inwestować duchową energię. Zaczynamy dopiero rozwijać takie mity. Mamy natomiast pewien ważny substytut mitologii - potrafimy zrozumieć, jak ten świat naprawdę funkcjonuje. I to może się z czasem okazać ważniejsze od psychologicznego i duchowego wsparcia dostarczanego przez religię. Można tu uczynić porównanie między tym, jak widzimy świat dzisiaj i tym, jak postrzegano go 2,5 - 3 tysiące lat temu, na Bliskim Wschodzie, w królestwach pustyni, które nieustannie toczyły między sobą wojny. Przecież oni wiedzieli niezwykle mało o tym, jak świat naprawdę działa - i próbowali całej swojej wiedzy nadać religijny charakter: "Bóg zrobił to, Bóg zrobił tamto". Nauka w niesłychany sposób wzbogaciła to, co widzimy i to, co rozumiemy. Sposób widzenia świata przez wykształcone osoby całkowicie się zmienił. Wiemy znacznie więcej na temat tego, jak działa wszechświat niż czytelnicy Starego Testamentu. Ignorowanie tego wszystkiego uczyniłoby nas kalekami. Nie możemy powtarzać za Biblią, że Bóg stworzył wszystko, ułożył wszystko itd. Jeżeli naprawdę wierzymy, że Bóg przekazał swoją mądrość prorokom i skrybom ze Starego Testamentu albo Mahometowi, Johnowi Smithowi czy komukolwiek innemu, oznaczałoby to jedynie, że nie wiedział zbyt wiele o świecie. Chyba że zakładamy, iż Bóg wiedział wszystko, ale postanowił nikomu tego nie mówić. Ale to nie świadczyłoby o Bogu zbyt dobrze.

A co w takim razie mamy w zamian?

W zamian mamy koncepcję, którą nazywam nowym humanizmem. Głosi ona, że jesteśmy sami, że świat, w którym żyjemy, nieustannie nas zadziwia, choć jednocześnie poddany jest jakiemuś porządkowi, który w ogromnej mierze można zrozumieć. I że musimy postępować tak, by zagwarantować przetrwanie innych gatunków - nawet jeśli nie zawsze zgadza się to z naszymi naturalnymi skłonnościami. Dlatego współczesna religia musi przystosować się do wiedzy, musi zrozumieć, jaki świat jest naprawdę. To pomoże uniknąć ekstremizmu i arogancji. A jeżeli tak się nie stanie, naszą przyszłość będą wyznaczać nieustanne wojny kulturowe....

Richard Dawkins, jeden z pana uczniów, opublikował niedawno niezwykle popularną książkę "Bóg urojony". Jest to - obok równie głośnych książek Slavoja Zizka, Christophera Hitchensa czy Sama Harrisa - kolejny manifest tzw. nowego ateizmu. Jeden z głównych argumentów Dawkinsa brzmi: to religia jest odpowiedzialna za wojny kulturowe. Ekstremizmu możemy uniknąć jedynie pozbywając się religii...

Może pan być humanistą na sposób, który właśnie opisałem, ale to wcale nie oznacza, że musi być pan równocześnie ateistą. Zresztą ja nie jestem ateistą, ponieważ ateista to człowiek, który wie, że nie ma Boga. A tego, czy jest Bóg, czy go nie ma, na razie nie wiemy. Nie znam nikogo, kto mógłby z całą pewnością stwierdzić, że nie ma jakiejś nadnaturalnej siły, która zapoczątkowała istnienie kosmosu. Nie wierzę w "biologicznego" Boga - wszystkie dowody przemawiają przeciwko niemu, człowiek powstał w drodze ewolucji. Natomiast nie mogę z całą pewnością odrzucić kosmologicznego Boga, który stworzył prawa wszechświata. Chciałbym zresztą podważyć stereotyp, zgodnie z którym naukowcy są z zasady przeciwni transcendentalistycznemu widzeniu świata i robią wszystko, by wyeliminować podobne rozważania, zwłaszcza te dotyczące tzw. inteligentnego projektu. Jeśli znaleziono by jakiekolwiek dowody na istnienie nadnaturalnej przyczyny sprawczej, naukowcy natychmiast by się na to rzucili. Który z nich nie chciałby uczestniczyć w czymś, co stanowiłoby największe odkrycie wszech czasów? Zresztą, gdyby neurobiologia dostarczyła dowodu, że istnieje jakiś "wyższy" poziom istnienia, a w jednostkach ludzkich żyje cząstka nieśmiertelności, byłbym bezgranicznie szczęśliwy. Oznaczałoby to, że ludzkie życie jest jeszcze bardziej podniosłe. Nic nie zachwyciłoby mnie bardziej niż dowód na istnienie transcendentnego poziomu.

To wszystko dowodzi, że stanowisko humanistyczne wcale nie musi zatriumfować nad religią. Nawet w bardzo odległej przyszłości...

Tak, nie sądzę, by w przyszłości miało dochodzić do masowych konwersji na pozycje humanistyczne. To, co w człowieku najlepsze, nadal będzie się przejawiało poprzez religię. Tyle że tradycyjne religie będą się coraz bardziej sekularyzowały. Większość ludzi będzie zgadzała się z naturalistycznym - choć nie do końca humanistycznym - punktem widzenia. Religie po prostu staną się jeszcze bardziej nowoczesne. Zresztą dzisiejsze religie - jeśli mierzyć historycznymi standardami - są niezwykle liberalne. Weźmy Kościół katolicki, który dzisiaj nie uważa już, że Ziemia jest centrum świata, ani nie walczy z teorią ewolucji. Jesteśmy daleko od religii Abrahama. Widać, że religie mogą akceptować to, co nauka mówi o funkcjonowaniu świata. Benedykt XVI twierdzi nawet, że należy podążać za ruchem zielonych, aby uczynić świat bardziej harmonijnym.

Benedykt XVI jest w stanie zrozumieć, że ekologia jest drogą konieczną, ale George W. Bush już nie bardzo. Jak przemówić do ludzi, którzy uważają ekologię za jedną wielką hucpę i ideologiczne szaleństwo? A na poparcie swego stanowiska przywołują opinie ekologicznych ekstremistów, którzy co chwila grożą końcem świata, a ludzkość uznają za formę epidemii - jak słynny James Lovelock - wyniszczającej pramatkę Ziemię.

Musimy się po prostu opierać na faktach. W USA jest wielu działaczy ekologicznych, którzy twierdzą, że wchodzimy w erę masowej zagłady. To ogromna przesada, na pewno w najbliższym czasie nie grozi nam nic podobnego. Jestem pewien, że ludzki gatunek ocaleje w XXI wieku, pytanie tylko, w jakich warunkach... Przeciętny Amerykanin potrzebuje 24 akrów, by prowadzić swój styl życia...

Mówimy o tzw. ekologicznym odcisku, czyli o tym, jak duża powierzchnia ziemi jest potrzebna, by zaspokoić wszelkie potrzeby jednostki - związane ze zużyciem paliw i wody, jedzeniem, składowaniem śmieci itd.

Gdybyśmy założyli, że cały świat znajdzie się na konsumpcyjnym poziomie Ameryki, a populacja naszego globu będzie wynosiła 6 miliardów ludzi, będzie to wymagało zagospodarowania przestrzeni w postaci czterech dodatkowych planet Ziemia. Nikt nigdy nie zakwestionował tych liczb. Tymczasem demagodzy "american way of life" ogłaszają: "Chcemy, aby cała reszta świata stała się taka jak my!". To jest jedna wielka bzdura. Możliwe jest tylko jedno rozwiązanie: musimy poprawić sytuację ekonomiczną większości i jednocześnie ocalić tak wielką część planety, jak się tylko da. W przeciwnym razie pewien odsetek ludności Ziemi, będzie w stanie wytworzyć coś w rodzaju kokonu i utrzymać bardzo wysoki standard życia, podczas gdy reszta będzie miała ogromne problemy wynikające ze zbyt wysokiego poziomu konsumpcji. Takie są fakty. W dramatyczny sposób zmniejszają się zasoby wody pitnej - w następnych dekadach będzie jeszcze gorzej. Lasy, rafy koralowe, systemy rzek, a nawet oceany są niszczone, doprowadzane do całkowitej zagłady. Najgorszy z możliwych scenariuszy zakłada, że pod koniec tego stulecia będziemy żyć w ciągle zmieniającym się, znacznie zubożonym i coraz bardziej wrogim otoczeniu.

My, Europejczycy, lubimy złe wiadomości znacznie bardziej od Amerykanów. Media zaspokajają tę naszą potrzebę - jesteśmy nieustannie bombardowani złymi wieściami. I w związku z tym coraz mniej w nie wierzymy. Utraciliśmy wszelkie poczucie prawdopodobieństwa.

Trzeba rozumieć, co stanowi prawdziwą istotę ekologii. To nie jest jakaś nowa millenarystyczna ideologia. Chodzi po prostu o to, że nasza planeta nie znajduje się w stanie stabilnej równowagi, tak jak inne planety systemu słonecznego. To jest bardzo zmienna, pulsująca równowaga, której części składowe stanowi ogrom gatunków roślin, zwierząt i mikrobów zamieszkujących na niezwykle cienkiej błonie - biosfera naszej planety jest tak cienka, że nie można jej zobaczyć z satelity poruszającego się po orbicie. A ludzki gatunek jest znakomicie przystosowany do tego szczególnego otoczenia. Nie jesteśmy aniołami ani przybyszami z kosmosu, którzy zstąpili na Ziemię. Jesteśmy gatunkiem zwierzęcym, bardzo szczególnym, ale nadal zwierzęcym, który ewoluował w tej biosferze. To kolebka naszego gatunku, jesteśmy od niej zależni fizycznie i psychicznie. Kiedy to wyjątkowe otoczenie się zmienia, przyszłość człowieka staje się znacznie bardziej niepewna.

Jednocześnie ekologia ma jeden zasadniczy problem: coraz więcej ludzi wie, że należy szanować środowisko naturalne. Jednak ogromna część spośród nich tak naprawdę nie wie, dlaczego powinna to robić. Sprawa jest słuszna, ale cele bardzo słabo znane...

Gdy rozmawiałem z religijnymi fundamentalistami czy politycznymi konserwatystami, miałem naprzeciw siebie ludzi, którzy robili wszystko, by pewnych rzeczy po prostu nie przyjmować do wiadomości. Jest na to tylko jedna rada. Należy, po pierwsze, powiedzieć zgodnie ze swoją najlepszą wiedzą, na czym polega problem. Po drugie, powiedzieć, co się stanie, jeśli ten problem nie zostanie rozwiązany. Albo raczej - bo Amerykanie rzeczywiście nie przepadają za złymi wiadomościami - jak można go rozwiązać. I po trzecie, ile będzie nas kosztowało zaniechanie odpowiednich działań. O tego typu problemach powinno się mówić w sposób niezwykle precyzyjny. To pozwala uniknąć wszelkich karykatur, a przede wszystkim w oparciu o fakty ludzie mogą zacząć pracować razem, tworzyć jakieś plany na przyszłość.

Załóżmy na chwilę, że wszystkie problemy związane z równowagą naszej planety zostałyby w jakiś cudowny sposób rozwiązane przez naukę. Kwestia fizycznego przystosowania do nowych, zmiennych warunków zostałaby wtedy rozwiązana raz na zawsze. Czy można sobie w takiej sytuacji wyobrazić, że ludzkość funkcjonowałaby dobrze bez żadnego prawie kontaktu z naturą? W końcu w tym właśnie kierunku zmierzamy - coraz większa część ludzi (dziś ponad 60 proc.) mieszka w miastach. Przedtem było zupełnie inaczej. To jednak stanowi jakiś dowód, że potrafimy w radykalny sposób zmienić nasz sposób życia.

Myślę, że oderwanie się od natury byłoby bardzo złym pomysłem. Ludzkość rozwinęła się w otoczeniu natury. I to tłumaczy naszą biofilię - niemal każdy z nas dąży do bliższego kontaktu z przyrodą. Psychologowie dowiedli, że pacjenci po operacjach zdrowieją szybciej, jeśli mają widok na kawałek zieleni, a skazani znacznie lepiej znoszą więzienie, jeśli z celi widzą drzewo czy góry, a nie cementowe podwórko. Podobnie zachowuje się każdy z nas. Gdy szukamy terenu pod budowę domu, zawsze wybieramy bliskość lasu, źródła wody. I chcemy, by dom był na wzgórzu. Bo nasi przodkowie byli myśliwymi i szukali najlepszego punktu obserwacyjnego. Hipertrofia kultury niewątpliwie przynosi nam, przedstawicielom cywilizacji rozwiniętych, wiele korzyści. Jednak stanowi też ogromny problem, ponieważ nasze psychiczne wyposażenie odpowiada dawnemu, znacznie prostszemu sposobowi życia. Członek dawnej zbiorowości wypełniał jedną czy dwie role w swym życiu. Dziś musimy wypełniać ich dziesiątki i zmieniać je w różnych okresach życia, a nawet w różnych porach dnia. Życie codzienne sprowadza się do nieustannego napięcia między zadanymi rolami a tym, co dzieje się w naszych umysłach. Nic więc dziwnego, że głównym źródłem niezliczonych neuroz jest dziś narastający kryzys tożsamości. Już nawet nie wiemy, jaka jest nasza "prawdziwa" tożsamość. To widać jak na dłoni. Nie wierzę, że można zmienić podstawowe zasady zachowania się człowieka. Jesteśmy trzymani - czy chcemy tego, czy nie - na genetycznej smyczy.

p

*Edward O. Wilson, ur. 1929, amerykański biolog, profesor Uniwersytetu Harvarda, jeden z najbardziej znanych uczonych na świecie. Jego specjalnością jest badanie życia mrówek - za książkę o nich ("The Ants", 1990) napisaną wraz z B. Hölldoblerem otrzymał prestiżową Nagrodę Pulitzera. Stał się sławny dzięki stworzonej przez siebie gałęzi nauki, którą nazwał socjobiologią. Jest autorem kilkudziesięciu książek. W Polsce ukazały się m.in.: "O naturze ludzkiej" (1988) oraz "Socjobiologia" (2000).