Wczoraj ujawniliśmy, że na blisko 40 minut przed katastrofą pod Smoleńskiem znajdujący się na miejscu Paweł Kozłow, oficer z rosyjskiej Federalnej Służby Ochrony, przekazał stojącemu obok naczelnikowi z MSZ Dariuszowi Górczyńskiemu, że prezydencki Tu-154 M zostanie „prawdopodobnie skierowany do Moskwy na lotnisko Wnukowo, żeby przeczekać mgłę”. Wnukowo nie znajdowało się w planie lotnisk zapasowych. Zgodnie z planem lotu, tymi lotniskami były białoruskie Mińsk i Witebsk.
Górczyński poprosił ambasadora RP w Rosji Jerzego Bahra, by zadzwonił do Moskwy i poprosił, by „ktoś wyjechał na lotnisko". Bahr również był w Smoleńsku. Jednak po około 15 - 20 minutach Kozłow przekazał nową informację od kontrolerów lotniska – że samolot będzie jednak leciał do Mińska.
Okazało się jednak, że i ono nie było przygotowane do przyjęcia i przewiezienia delegacji na katyńskie uroczystości. „Skontaktowałem się z ambasadorem Henrykiem Litwinem, który powiedział, że jest w Polsce, ale że przekaże tę informację do Mińska” – opowiadał prokuratorom Górczyński. Dodał, że oddzwonił do niego pracownik ambasady w Mińsku, którego naczelnik poprosił, by „ktoś z ambasady oczekiwał na samolot”.
O tym, że zapasowe nie były przygotowane na przyjęcie delegacji, pisaliśmy już w końcu kwietnia. To jedna z hipotez, dlaczego piloci zdecydowali się jednak na lądowanie w tak trudnych warunkach.
Dyrektor Protokołu Dyplomatycznego MSZ Mariusz Kazana, który był w kabinie pilotów wiedział, że z mińska czy Witebska nie będzie żadnych szans na dostanie się do uroczystości do Katynia.
To pewnie dlatego, gdy dowiedział się o warunkach pogodowych w Smoleńsku stwierdził: „No, to mamy problem...”. Nie wiadomo, kto ostatecznie podjął decyzję, by jednak lądować w Smoleńsku i jak duży wpływ na tę decyzję miało nieprzygotowanie lotnisk zapasowych.
MSZ nie zgodziło się, byśmy porozmawiali z Dariuszem Górczyńskim, który obecnie jest zastępcą ambasadora RP w Kijowie.