Dla pacjentów sprawa jest bardzo prosta. "Jan Talar to wspaniały lekarz i dobry człowiek. Jestem mu wdzięczny za to, że przywrócił mnie do życia" - mówi były żużlowiec Piotr Winiarz, który w 2003 r. miał groźny wypadek na zawodach w Debreczynie. Lekarze na Węgrzech dawali mu 1 proc. szans na przeżycie, ale żona znalazła klinikę profesora Talara w Bydgoszczy. "Profesor nauczył mnie chodzić, pomógł odzyskać władzę w prawej ręce, bo jeszcze długo po wypadku mogłem używać tylko lewej. Nie pamiętam, jakie stosuje metody leczenia, ale z pewnością bardzo dobre, skoro jestem tu, i to w takim dobrym stanie" - mimo 6 lat, jakie minęły od wypadku, Winiarz nadal mówi z wyraźnym trudem. Twierdzi jednak, że wraca do pełnej formy, i nie zamierza rezygnować z marzenia o powrocie na tor.

Reklama

Agnieszce Terleckiej, która w wieku 11 lat spadła z konia, lekarze też nie dawali żadnych szans. Rodzicom powiedzieli, że nawet jeśli dziewczynka przeżyje, będzie rośliną. "Żyję dzięki profesorowi. A to, że mogłoby mnie nie być, uświadomiłam sobie dopiero 4 lata po wypadku. Wracałam razem z mamą z treningu lekkoatletycznego i nagle się rozpłakałam, bo dotarło do mnie, jak blisko byłam śmierci" - mówi 17-letnia teraz Agnieszka. Dzisiaj Jan Talar jest dla niej ukochanym wujkiem, z którym może o wszystkim porozmawiać. "To człowiek serdeczny, zawsze uśmiechnięty, wnosił na oddział mnóstwo radości i optymizmu. Pacjenci ustawiali się do niego w kolejce" - wspomina dziewczyna.

Oddajcie organy

W domu państwa Terleckich do dziś przechowywana jest dokumentacja medyczna ze szpitala w Pile, do którego dziewczynka trafiła po wypadku z ciężkimi obrażeniami głowy. Któryś z lekarzy napisał: "śmierć pnia mózgu". Później słowo "śmierć" zostało przekreślone i zamienione na "stłuczenie". Lekarze zasugerowali rodzicom, by podpisali zgodę na pobranie organów. Ci odmówili i sprowadzili na konsultację Marka Harata, neurochirurga z Bydgoszczy. To od niego dowiedzieli się, że w bydgoskiej klinice pracuje Jan Talar, specjalista od wybudzania ze śpiączki. "Zadzwoniłem, odebrała sekretarka. Mówię, jaki mamy przypadek, a ona, że u nich są tylko takie. Ja przekonuję, że chodzi o dziecko, które jeszcze niewiele przeżyło, a wtedy sekretarka pyta, ile córka ma lat. Gdy mówię, że tylko 11, każe chwilę poczekać i łączy z profesorem" - opowiada ojciec.

Reklama

Jan Talar doradził zrozpaczonym rodzicom, jak stymulować nerwy Agnieszki, by sprawdzać, czy ma jakiekolwiek odruchy. Przez pierwsze trzy dni po wypadku nie działo się nic. Ale czwartego Terleccy zauważyli, że córce powiększyły się źrenice. Na ich prośbę Agnieszka została odłączona od respiratora i zaczęła samodzielnie oddychać. Trzy dni później przewieziono ją do Kliniki Rehabilitacji w Bydgoszczy. "Ordynatorka z Piły skomentowała to tak: córka i tak będzie warzywem" - wspomina Robert Terlecki.



Ojciec opowiada, że na szczęście bydgoscy lekarze byli innego zdania. Już pierwszego dnia posadzili pokurczoną i poskręcaną skurczami dziewczynkę na krześle i zabrali się do - jak nazywa to profesor Talar - kompleksowej rehabilitacji, czyli kinezyterapii: masaże, stymulowanie prądem i polem magnetycznym. A do tego kąpiele w basenie oraz zajęcia z logopedą i neuropsychologiem. I tak codziennie od 8 rano do 15.

Reklama

Profesor podkreśla, że kluczowe znaczenie w rehabilitacji ma obecność krewnych, którzy powinni chorego głaskać, trzymać za rękę i opowiadać mu, co dzieje się poza szpitalnymi murami. Bo - przekonuje - to nieprawda, że człowiek w śpiączce jest zupełnie nieświadomy, on słyszy, widzi i rozumie wszystko, co się wokół niego dzieje. Rzeczywiście, Agnieszka jeszcze długo po wybudzeniu przypominała sobie różne szczegóły, pamięta na przykład moment, gdy brat Łukasz podał jej do ręki pluszowego misia.

Na własnych nogach

Pierwsze efekty terapii przyszły po tygodniu: Agnieszka stanęła na nogi, choć jeszcze podtrzymywana przez rodziców. Ale kiedy po sześciu tygodniach wychodziła ze szpitala, nie potrzebowała już niczyjej pomocy. A niedawno skończyła pierwszą klasę w najlepszym liceum w Sopocie. "Nie przynosi świadectw z czerwonym paskiem, ale po jej przejściach to i tak wielki sukces, że funkcjonuje normalnie" - mówi Robert Terlecki.

Dla profesora Jana Talara przypadek Agnieszki to dowód, że w Polsce lekarze zbyt szybko orzekają stan śmierci mózgowej u ludzi po ciężkich urazach głowy. On sam uważa, że gdyby chodziło o ich własnych krewnych, to nie byliby tak skorzy do odłączania aparatury podtrzymującej przy życiu i szykowania chorego do pobrania organów. Właśnie dlatego w zeszłym tygodniu umówił się na spotkanie z wiceszefem klubu parlamentarnego PO Grzegorzem Dolniakiem, by przekonywać go, że obowiązujące w Polsce przepisy o transplantacjach trzeba radykalnie zaostrzyć. Mówił, że to ważne, bo co roku zapada w śpiączkę ponad 12 tys. ludzi. Kiedyś 90 proc. z nich umierało, a dziś ponad 90 proc. można uratować.

Nowe, zaostrzone przepisy profesor wyobraża sobie tak: 3-osobowy zespół lekarski, w którego składzie jest także lekarz delegowany przez rodzinę chorego, czeka z pobraniem organów kilka dni, zamiast jak teraz jedynie 6 godzin od wypadku. Ten czas Jan Talar chciałby wykorzystać na schładzanie całego ciała, a szczególnie mózgu chorego, oraz jak najwcześniejszą neurorehabilitację. Jego zdaniem to nic innego jak tylko danie choremu szansy. "To wyciągnięcie do niego ręki" - mówi z emfazą.



Transplantolodzy są wściekli

"Takie opowieści podważają zaufanie do lekarzy" - ostrzega jednak Dariusz Patrzałek, konsultant w dziedzinie transplantologii klinicznej z Dolnego Śląska. Jego zdaniem całe nieporozumienie polega na tym, że w przypadkach, o których mówi prof. Talar, lekarze wcale nie zdiagnozowali śmierci mózgu. "Jednym z warunków rozpoznania śmierci mózgowej jestcałkowity brak czynności oddechowej własnej. To znaczy, że pacjent musi być podłączony do respiratora. A z tego co wiem, oddział, na który profesor Talar przyjmował pacjentów, respiratora nie posiadał. W związku z tym mówienie, że wyleczył kogokolwiek, kto był w stanie śmierci mózgu, jest absurdem" - mówi Patrzałek.

Jak w takim razie wytłumaczyć to, co spotkało Agnieszkę Terlecką w szpitalu w Pile? "To był błąd lekarza. Nie dziwię się emocjom ojca tej dziewczynki, ale przecież w tym przypadku nigdy nie orzeczono śmierci mózgu. A jakiekolwiek sugestie, by rodzice zgodzili się na dawstwo organów, były po prostu przedwczesne" - ubolewa.

Dariusz Patrzałek przekonuje, że obowiązujące zasady kwalifikowania dawcy do przeszczepu są dobrze skonstruowane. On sam chciałby je nawet zliberalizować. "W Polsce nie wolno pobierać narządów od osób, u których wystąpiło nieodwracalne zatrzymanie krążenia, choć nie orzeczono śmierci mózgu. W innych krajach wolno to robić i tacy dawcy stanowią 40 proc. wszystkich. I o tym warto rozmawiać" - przekonuje.

Wtóruje mu dr hab. Zbigniew Włodarczyk, konsultant wojewódzki z kujawsko-pomorskiego. "Pan profesor Talar jest rehabilitantem i ma rewelacyjne wyniki w wybudzaniu ludzi ze śpiączek. Ale śpiączka lub stan wegetatywny to zupełnie co innego niż śmierć mózgu. To absolutnie nie są synonimy. Nigdy nikt nie proponuje pobrania organów od osoby w stanie wegetatywnym czy śpiączce! Bo wtedy mózg jest uszkodzony, ale człowiek żyje. A w przypadku śmierci mózgowej nie ma najmniejszych wątpliwości, że człowiek umarł. Tkanki mózgowe umierają po 3 - 4 minutach, gdy nie przepływa przez nie krew" - tłumaczy Włodarczyk.

Nie ma żadnej wojny

Ale gdy koledzy lekarze oskarżają Jana Talara o zamach na wciąż kruchą transplantologię w Polsce, on odpowiada, że nigdy nie był wrogiem przeszczepów. I powtarza: jeśli chorego nie da się wyleczyć, proszę, pobierajcie organy. Ma także gotową odpowiedź na zarzut, że przez takie ratowanie na siłę narządy się zmarnują. Mówi wtedy, że nie ma żadnych dowodów, iż po śmierci mózgowej człowieka one również giną.



Widać zresztą, że temat ma starannie przemyślany. Pytany, dlaczego inni lekarze nie stosują jego nowatorskiej metody wybudzania ze śpiączki, odpowiada, że zdecydowana większość z nich opiera się na wiadomościach zdobytych na studiach. A tymczasem - mówi - życie przynosi niespodzianki, o jakich nie można przeczytać w podręcznikach medycyny. I gdyby tylko - marzy głośno - w Polsce powstały specjalistyczne oddziały, takie jak kiedyś Klinika Rehabilitacji w Bydgoszczy, to udałoby się uratować wiele ludzkich istnień. Jan Talar ma też własną propozycję rozwiązania zapaści w polskiej transplantologii: to rodzinne dawstwo narządów. Ale pytany, co miałby zrobić chory czekający na przeszczep serca lub rogówki, gwałtownie milknie.

Nikt nie dawał im szans

Bo profesor woli mówić o swoich sukcesach w wybudzaniu. A miał ich - jak twierdzi - ponad 500 w ciągu ostatnich 35 lat. Otwiera laptopa i pokazuje wyniki badań, na których widać zmiany pourazowe mózgu pacjentów. A zaraz obok zdjęcia tych samych ludzi, którzy wybudzili się ze śpiączki. Zawsze ma też pod ręką ich świadectwa ukończenia studiów, a także zaproszenia na śluby i inne uroczystości rodzinne.

O pacjentach Talar opowiada bardzo chętnie. O Mateuszu, który trafił do niego tylko na konsultacje, bo wcześniejsze badania nie dawały mu żadnych szans. Po 8 miesiącach rehabilitacji chłopak odzyskał świadomość. Chętnie też wspomina 18-latka, który w wyniku wypadku samochodowego doznał ciężkiego uszkodzenia mózgu. Nie dawał oznak życia, więc ordynatorka poprosiła rodziców o zgodę na pobranie narządów. Zebrała się cała rodzina i wtedy ktoś zauważył, że chory porusza palcem. Gdy pokazali to pani ordynator, stwierdziła sucho, że rodzina widzi to, co chce zobaczyć. I dalej nalegała, by krewni zgodzili się na pobranie narządów.

Ulubioną pacjentką profesora jest jednak młoda kobieta, która trafiła do niego w szóstym tygodniu ciąży w stanie śpiączki. Talar podjął się rehabilitacji i w ósmym miesiącu chora urodziła zdrową córeczkę, a po dwóch tygodniach odzyskała świadomość. Jakie to uczucie, gdy pogrążony w śpiączce człowiek otwiera w końcu oczy? Profesor odpowiada, że przede wszystkim wielka radość. I jeszcze wielka satysfakcja, że niemożliwe stało się jednak możliwe.

Jest za to jedna rzecz, której Jan Talar nienawidzi: gdy chorych nazywa się warzywami lub roślinkami. Jego zdaniem nadzieja na wybudzenie ze śpiączki jest zawsze, trzeba tylko włożyć w rehabilitację mnóstwo ciężkiej pracy. Wierzy w to od 1974 r., gdy pracował na oddziale chirurgii w Szpitalu Powiatowym w Lidzbarku Warmińskim. Wśród pacjentów był 19-latek z ciężkim urazem czaszkowo-mózgowym, który bardzo długo leżał w śpiączce. Gdy w końcu się wybudził, Talar zaczął się zastanawiać, jak to się stało, że człowiek, który powinien był umrzeć, nadal żyje. Od tej pory wyjaśnienie tego cudu stało się celem jego życia.



Beznadziejna sprawa

Wiesław Jędrzejczak, konsultant krajowy w dziedzinie hematologii, który Jana Talara zna jeszcze ze studiów, uważa, że jego kolega zaangażował się w sprawę mocno beznadziejną. "Żeby się zajmować wybudzaniem, potrzebna jest wielka wiara. Ale często bywa tak, że można nie zauważać granicy leczenia. Lekarze często cierpią na tzw. syndrom Boga i wierzą, że są w stanie zrobić wszystko" - mówi.

Jędrzejczak nie odpowiada wprost na pytanie, czy wierzy w to, że Jan Talar wybudził ze śpiączki ponad 500 osób. "Ja też mam na swoim koncie ileś osób wyleczonych ze śpiączki, ale to były śpiączki wynikające z nadmiaru wapnia lub cukru albo z niedoboru tego ostatniego. To nie były śpiączki mózgowe. Są stany, w których można dla chorego coś zrobić, i takie, kiedy nie można zrobić nic" - tłumaczy.

W umiejętności profesora święcie wierzy natomiast Robert Terlecki. Ten gdański biznesmen jest mu wdzięczny za uratowanie córki. "Agnieszka chodzi dziś do liceum, pisze wiersze. Gdy patrzę na nią, ciągle sobie przypominam, że lekarze chcieli już od niej pobrać organy" - mówi.

Sama Agnieszka nie może się nadziwić, dlaczego jeden człowiek może decydować o życiu drugiego. A transplantologom nie ufa, choć przyznaje, że być może dlatego, iż nasłuchała się takich dyskusji w rodzinnym domu. "To ludzie, którzy żerują na cudzym nieszczęściu. Czy naprawdę zrobili absolutnie wszystko, by uratować poszkodowanego? A przecież on też ma rodzinę, uczucia i plany na przyszłość" - przekonuje dziewczyna. Po tamtym wypadku zapamiętała jedno: ma tylko jedno życie i w każdej chwili może je stracić. "Dlatego żyję zgodnie z zasadą <carpe diem>" - śmieje się.

W swojej krucjacie o zaostrzenie przepisów o transplantacjach Jan Talar ma jeszcze jednego sprzymierzeńca. To Joanna Mirończuk, szefowa toruńskiej Fundacji Światło, która zajmuje się wybudzaniem ludzi ze śpiączki. "Zgadzam się, że należałoby wydłużyć czas, zanim lekarzom wolno byłoby pobrać narządy do transplantacji. Przecież czasem ludzie budzą się ze śpiączki nawet po 15 latach!" - tłumaczy. Profesora zna z czasów, gdy był szefem Kliniki Rehabilitacji w Bydgoszczy. Nigdy jednak blisko nie współpracowali, bo Talar nigdy nie przyjmował pacjentów z Torunia. "Uważał po prostu, że nie kwalifikują się do leczenia" - twierdzi Mirończuk.



Hochsztapler czy cudotwórca?

To niejedyna sprzeczność w wizerunku Jana Talara. Ten jowialny, uśmiechnięty mężczyzna spokojnie odpowiada w czasie wywiadu na wszystkie pytania, a na pożegnanie całuje w oba policzki. Gdy jednak wysyłamy mu rozmowę do autoryzacji, dzwoni i podniesionym głosem pyta, jak śmiałyśmy mu zadać pytanie, czy jest cudotwórcą, czy może hochsztaplerem. I oskarża o próbę zniszczenia całego dorobku jego życia. Wywiad, owszem, autoryzuje, ale wyrzuca "bezczelne" pytanie, a odpowiedzi na pozostałe zmienia w nieczytelny lekarski slang pełen frazesów o konieczności wspólnej z transplantologami pracy na rzecz chorego. Gdy wysyłamy kolejną wersję wywiadu, obraża się jeszcze bardziej i ostatecznie go wycofuje.

O profesorze nie chce nikt rozmawiać w jego dawnej Klinice Rehabilitacji z Bydgoszczy. - Odeszli prawie wszyscy, którzy z nim pracowali. A jedyna dwójka, która go zna, jest teraz na urlopie - słyszymy w sekretariacie. Z bydgoskiej kliniki Talar odszedł 3 lata temu. Według prasy został zwolniony za to, że nie respektował kolejki oczekujących i przyjmował pacjentów na oddział poza kolejnością. W dokumentach przekazywanych do NFZ wykazywał nazwiska chorych, których nie leczył. Teraz jest dziekanem nauk o zdrowiu na Elbląskiej Uczelni Humanistyczno-Ekonomicznej, prowadzi też zajęcia dla studentów.

W Jana Talara nadal wierzą jego byli pacjenci. "Jestem wybudzona przez profesora po 2-miesięcznej śpiączce. Lekarze nie dawali mi szans, mówili, że jestem rośliną, a z mojego mózgu zrobił się kisiel" - napisała internautka na forum dyskusyjnym programu "Rozmowy w toku". "Byłem w śpiączce przez 1,5 miesiąca. U profesora się wybudziłem, wróciłem na studia, skończyłem licencjat, a teraz jestem magistrem finansów" - dodaje internauta o nicku Dav. Zamiast komentarzy jest lawina próśb o kontakt do profesora: potrzebna jest pomoc dla pogrążonej w śpiączce matki, siostry, szwagra...