Niczym tak mocno nie żyje ulica, jak głośnym procesem karnym. Ostatnie lata to spektakle sądowo-telewizyjne: sprawa mamy Madzi, sprawa śmierci Ewy Tylman czy utopienia małego Michałka. Ale i tak są one niczym wobec tego, co działo się przed laty. Bez internetu, bez mediów społecznościowych, nawet bez telewizji. A i tak pół Polski pasjonowało się właśnie sprawami zabójstw i wielkich przekrętów.
Bodaj najgłośniejsza polska sprawa karna to poszlakowy proces Rity Gorgonowej, którym żył cały kraj w latach 1932–1934.
Gorgonowa, guwernantka, trafia w 1932 r. na ławę oskarżonych. Postawiono jej zarzut zabójstwa córki architekta, któremu prowadziła dom i z którym była w związku.
Zbrodnię miał dostrzec Staś, brat zabitej dziewczynki. Uważał on, że sprawczynią była Gorgonowa, którą poznał m.in. po futrze. Sęk w tym, że pokój, w którym dokonano zabójstwa, był kiepsko oświetlony, a Staś widział sprawcę od tyłu. Dyskusyjne więc było to, na ile w rzeczywistości chłopak widział Gorgonową, a na ile wydawało mu się, że to ona.
Oskarżona nie przyznawała się do winy. Zebrano przeciwko niej wiele poszlak, ale – no właśnie – były to tylko poszlaki. Nie przeszkadzało to jednak ulicy wydać wyroku: zabójczyni. Maurycy Axer, wybitny adwokat, obrońca Gorgonowej, grzmiał na sali sądowej, że „ulica już wydała wyrok na Gorgonową”, sugerując, że sąd nie powinien podążać za głosem ludu.
Mimo to w 1932 r. Rita Gorgonowa została skazana na karę śmierci. Wyrok jednak został uchylony z przyczyn proceduralnych przez Sąd Najwyższy. W ponownym procesie kobietę skazano na osiem lat pozbawienia wolności. Sąd uznał, że to ona zabiła, ale zrobiła to „pod wpływem silnego wzruszenia” (zabite dziecko nie akceptowało związku ojca z Gorgonową). Losy Gorgonowej po opuszczeniu więzienia nie są znane.
Procesy poszlakowe trafiały do sądów tak sto lat temu, jak i trafiają obecnie. Niektóre z nich (tak jak zresztą sprawa Gorgonowej) doczekały się ekranizacji. Niedawno w kinach mogliśmy oglądać film pt. „Amok”, opowiadający o sprawie zabójstwa popełnionego przez Krystiana Balę.
Mężczyzna napisał książkę pod takim samym tytułem jak późniejszy film, która została ona wydana w 2003 r. Opisał w niej zbrodnię. Jak się okazało, za podobną został skazany w 2007 r. Ofiara zaginęła zaś w 2000 r.
Wbrew powszechnej opinii jednak to nie książka legła u podstaw skazania. Sąd za dowody przesądzające o winie uznał przede wszystkim zeznania świadków, fakt, że długopis z przedsiębiorstwa ofiary znaleziono w mieszkaniu Bali oraz logowanie się przez niego na stronach policji, gdzie publikowane były kolejne szczegóły dotyczące zbrodni. Krystian Bala został skazany na 25 lat pozbawienia wolności. Sprawa zawędrowała aż przed Sąd Najwyższy. Zapisała się w dziejach polskiej kryminalistyki tym, że Sąd Najwyższy jednoznacznie sformułował ważną dla polskiej procedury karnej tezę, że do skazania za zabójstwo nie jest wymagane znalezienie ciała ofiary. Wcześniej kwestia ta była niejednoznaczna.
Wyroki wielokrotnie wydawała ulica, ale zdarzało się też, że wydawano je dzięki mediom. W 2002 r. Polską wstrząsnęła afera łowców skór, będąca następstwem tekstu opublikowanego w „Gazecie Wyborczej” przez Tomasza Patorę, Marcina Stelmasiaka oraz Przemysława Witkowskiego. Opisali oni przypadki, gdy pracownicy łódzkiego pogotowia zabijali ciężko chorych pacjentów, by następnie sprzedawać informacje o „skórach” zakładom pogrzebowym.
Jeden z sanitariuszy w 2008 r. usłyszał wyrok dożywotniego pozbawienia wolności za zabójstwo czterech pacjentów, drugi za zabójstwo jednego i pomocnictwo w dokonaniu zabójstw przez pierwszego. Wyroki usłyszeli też lekarze za umyślne narażenie na śmierć kilkunastu pacjentów.
W ten sposób tekst dziennikarski przełożył się na rzeczywistość procesową.
Warto wspomnieć również o procesie Leszka Pękalskiego, nazywanego Wampirem z Bytowa. Przez wielu uważany jest za najgroźniejszego seryjnego zabójcę w Polsce. Przyznał się do ok. 80 zbrodni. Oskarżony został o 17 zabójstw, dwa zgwałcenia oraz uprowadzenie dziecka. Skazany zaś został... za jedno zabójstwo. Stało się tak dlatego, że po przyznaniu się Pękalskiego do winy prokuratura w zasadzie przestała gromadzić dowody. Przyjęła za pewnik wyjaśnienia mężczyzny. Ten zaś na sali sądowej je odwołał. Stwierdził, że jest niewinny. Zgromadzony materiał dowodowy zaś był skromny, a śledczy nie ustrzegli się błędów. Przykładowo na jednym z narzędzi zbrodni znaleziono ślady linii papilarnych należące do jednego ze śledczych. Obrona Pękalskiego bez trudu rozbijała argumentację prokuratury. Mimo to w grudniu 1996 r. Leszek Pękalski został skazany za zabójstwo Sylwii R. na 25 lat pozbawienia wolności. Tylko dlatego, że obowiązywało wówczas moratorium na karę śmierci, przepisy zaś nie przewidywały kary dożywotniego pozbawienia wolności.
Leszek Pękalski powinien wyjść na wolność najdalej w 2017 r. Ustawodawca, w dużej mierze pod jego wpływem, postanowił przyjąć ustawę o bestiach, budzącą ogromne kontrowersje natury konstytucyjnej. Postanowiono, że człowieka już po odbyciu kary można trzymać w specjalnym ośrodku w Gostyninie, jeśli istnieje ryzyko, że dalej będzie popełniał najpoważniejsze przestępstwa. Właśnie do niego trafił Pękalski.
Zawiłość polskich dziejów spowodowała, że często historia trafiała na salę sądową. Do dziś wielu Polaków spiera się o to, czy w III RP generałowie Wojciech Jaruzelski i Czesław Kiszczak powinni trafić do więzienia. Jak wiemy – nie trafili. Trafił za to do zakładu karnego Adam Humer, którego proces pokazał, że nawet po wielu latach zbrodniarzy może dosięgnąć sprawiedliwość – choćby spóźniona i niepełna.
Humer był oficerem śledczym resortu bezpieczeństwa PRL. Cechował się wyjątkową brutalnością wobec przesłuchiwanych osób. Jego działania były w tak daleko idącym stopniu niedopuszczalne, że już w 1955 r. został wydalony ze służby za stosowanie niedozwolonych metod w prowadzonych śledztwach. W 1992 r. Humer został aresztowany, w 1994 r. zaś skazany za wymuszanie zeznań na dziewięć lat pozbawienia wolności (wyrok został następnie z przyczyn proceduralnych skrócony do siedmiu i pół roku pozbawienia wolności). Orzeczenie skazujące Humera pokazało, że za zbrodnie przeciwko ludzkości oprawców może spotkać kara nawet po kilkudziesięciu latach. Adam Humer zmarł w 2001 r. podczas przerwy w odbywaniu kary.
Nie da się wymienić choćby jednej dziesiątej istotnych procesów karnych ostatniego stulecia. Każda selekcja będzie niezupełna, całkowicie subiektywna. Jako DGP o pomoc w selekcji najważniejszych spośród najważniejszych orzeczeń postanowiliśmy poprosić wybitnych karnistów. Co interesujące, wszyscy eksperci mieli swobodę wyboru – jedynym ograniczeniem było to, by orzeczenie zapadło między 1918 a 2018 r. Okazało się, że każdy prawnik wybrał inną sprawę, co najlepiej pokazuje, jak wiele istotnych procesów za nami.
Część opisanych przez naszych ekspertów spraw to głośne procesy; takie, którymi żyła ulica. Część to dowód na to, że sprawiedliwość bywa nierychliwa, ale ostatecznie zwycięża. Ale są też orzeczenia o charakterze proceduralnym. Dla niektórych być może na pierwszy rzut oka nudne, ale tak naprawdę najistotniejsze dla społeczeństwa. Wielokrotnie bowiem konstrukcje stworzone przez Sąd Najwyższy wchodziły do obiegu. I dziś po prostu uznajemy je za coś oczywistego. Nie sposób też uciec od wrażenia, że choć zapytani przez nas fachowcy opisują to, co już się wydarzyło, to przy wyborze dużo myśleli o przyszłości.
Stanisław Zabłocki
sędzia Sądu Najwyższego, prezes Izby Karnej SN od 2016 r.
To był proces, który wykazał, jak wielkie niebezpieczeństwa niosą te chwile, gdy wiry historii skręcają ku – choćby miękkiemu – autorytaryzmowi. To była sprawa, gdy po raz pierwszy w naszej historii tak drastycznie uległ załamaniu trójpodział władzy.
W trakcie upływającego stulecia toczyło się wiele intrygujących spraw sądowych, poczynając od fascynujących, poszlakowych procesów kryminalnych, które po dziś dzień budzą emocje i spory (choćby słynna przedwojenna sprawa Gorgonowej czy powojenna sprawa profesora Tarwida), poprzez słynne procesy gospodarcze (przy czym w każdej epoce odpowiadały one specyfice uwarunkowań ekonomicznych, przykładowo, w latach 60. – afery mięsna i skórzana, w latach 70. – afery celne i skarbowe, w tym ta największa Mętlewiczów, a po transformacji ustrojowej – skomplikowane pod względem mechanizmów fiskalnych afery FOZZ-u czy Art-B), aż po tragiczne procesy polityczne okresu stalinowskiego czy stanu wojennego.
Jeśli miałbym jednak wymienić jedną tylko sprawę zasługującą na miano procesu stulecia, to jest to sprawa brzeska, a w szczególności pierwszy proces brzeski, toczący się przed Sądem Okręgowym w Warszawie od końca października 1931 r. do połowy stycznia 1932 r. To był przecież proces, w którym po uprzednim aresztowaniu i wtrąceniu do Twierdzy Brzeskiej, posadzono na ławie oskarżonych, pod zarzutem przygotowania zamachu stanu mającego na celu obalenie władzy, czołowych przywódców opozycji parlamentarnej, z trzykrotnym premierem i kawalerem Orderu Orła Białego Wincentym Witosem na czele.
To był proces, w którym na tejże ławie zasiadło czterech adwokatów, którzy pełnili mandaty poselskie w rozwiązanym tuż przed procesem Sejmie – Władysław Kiernik, Józefa Putek, Herman Lieberman i Adam Pragier.
To był proces, w którym zeznawali m.in. byli marszałkowie sejmu Wojciech Trąmpczyński i Maciej Rataj, a za barierką dla świadków stanęły także tak historyczne postacie jak Wojciech Korfanty, Kazimierz Bartel, Kazimierz Pużak, Stanisław Thugutt i gen. Marian Kukiel. To był proces, w którym niekorzystne dla oskarżycieli zeznania, stwierdzające wiele nadużyć rządu, które stały się przyczyną działalności stronnictw opozycyjnych, złożył dopiero co zdymisjonowany (w styczniu 1929 r.) prezes Izby Karnej Sądu Najwyższego, Aleksander Mogilnicki.
To był wreszcie proces, który wykazał, jak wielkie niebezpieczeństwa niosą te chwile, gdy wiry historii skręcają ku – choćby miękkiemu – autorytaryzmowi. To była sprawa, gdy po raz pierwszy w naszej historii tak drastycznie uległ załamaniu trójpodział władzy i ta wykonawcza, przy współdziałaniu sądowniczej, zwróciła się przeciwko władzy ustawodawczej. Co najbardziej utkwiło mi w pamięci po lekturze licznych materiałów dotyczących tego procesu? Wspaniała postawa polskiej palestry, która gremialnie przystąpiła do obrony oskarżonych (w obrończych ławach zasiadły m.in. takie sławy jak Eugeniusz Śmiarowski, Leon Berenson, Jan Nowodworski i Stanisław Szurlej) oraz jeszcze wspanialsza postawa sędziego Stanisława Leszczyńskiego, który –poddany naciskowi historii i nie tylko historii – głosował za uniewinnieniem wszystkich oskarżonych i zgłosił w tym szerokim zakresie zdanie odrębne. Nie da się też zapomnieć słów Wincentego Witosa: „Wierzyłem zawsze i wierzę, że w Polsce jest sprawiedliwość i prawo, ale nie tylko prawo, ale równe prawo dla wszystkich (…) Spodziewam się, że wreszcie przyjdą w Polsce takie zmiany, gdy prawo i sprawiedliwość będą pełne, gdy na ławie oskarżonych zasiądą także i ci, którzy nie tylko myśleli, ale i dokonali zamachu”. Pierwszy proces brzeski był zatem sprawą, która pozwala ocenić, jak odważni, miłujący wolność i godność, sędziowie są niezbędni w każdym czasie, także w czasie, gdy o sprawiedliwości i prawie mówi się często i głośno.
Prof. Piotr Hofmański
sędzia Międzynarodowego Trybunału Karnego
W tym orzeczeniu po raz pierwszy bodaj tak wyraźnie zaznaczył się wpływ doktryny procesu karnego na rozstrzygnięcie sprawy.
Polski system prawny – odmiennie niż anglosaskie – nie jest oparty na precedensach sądowych. Z tego powodu orzeczenia sądowe nie determinują orzecznictwa w takim stopniu jak na Wyspach Brytyjskich, w Kanadzie czy Australii. Jeżeli orzeczenia polskiego Sądu Najwyższego (SN) oddziałują na orzecznictwo sądowe, to jedynie dzięki autorytetowi, którym cieszy się ta instytucja. Czasem zdarzają się w związku z tym orzeczenia przełomowe, oparte na nowatorskiej interpretacji prawa i prowadzące do fundamentalnej zmiany linii orzecznictwa.
Rozstrzygnięciem tego rodzaju była niewątpliwie uchwała z 15 września 1999 r. (sygn. akt I KZP 27/99), dotycząca reguł rządzących odszkodowaniem za niesłuszne aresztowanie, w której wydaniu miałem zaszczyt brać udział. Uchwałą tą SN przesądził, że oceniając, czy aresztowanie było „oczywiście niesłuszne”, sąd stosować musi zasadę ryzyka, a w konsekwencji brać uwagę ostateczny rezultat procesu, a nie stan sprawy istniejący w chwili aresztowania. Upraszczając: jeżeli w procesie karnym nie udowodniono oskarżonemu, że popełnił przestępstwo, przyznanie odszkodowania za areszt następuje niemal automatycznie. Poprzednio uznawano, że prawo do odszkodowania istnieje jedynie wówczas, gdy stan sprawy w chwili aresztowania nie uzasadniał takiej decyzji. W konsekwencji nawet osoba niewinna pozbawiana była prawa do odszkodowania, jeżeli w świetle dowodów, którymi dysponowano w czasie jej aresztowania, decyzja ta mogła się wydawać uzasadniona.
O wyjątkowości tego orzeczenia przesądzają dwie okoliczności. Po pierwsze, Sąd Najwyższy odwrócił nim całą dotychczasową i bardzo konsekwentną linię orzecznictwa nie tylko samego SN, lecz także sądów powszechnych. Po wtóre zaś, po raz pierwszy bodaj tak wyraźnie zaznaczył się wpływ doktryny procesu karnego na rozstrzygnięcie sprawy. O ile bowiem przed wydaniem wspomnianej tu uchwały sądy konsekwentnie odrzucały tu ryzyko jako zasadę odpowiedzialności państwa, o tyle doktryna jednym chórem stanowisko to krytykowała. Tym razem jej głos nie okazał się głosem wołającego na puszczy.
Prof. Piotr Girdwoyń
dyrektor Instytutu Prawa Karnego WPiA UW
Wyrok ten kształtował w zamierzeniu reguły wprowadzania do procesu karnego dowodów nowych, o niepewnej wartości.
Problem najważniejszego, najciekawszego czy też z innego powodu istotnego wyroku polskiego sądownictwa ostatniego stulecia wcale nie jest – jak mawiają moi przyjaciele fizycy – trywialny. Można bowiem poszukiwać różnego klucza i albo przytaczać kamienie milowe orzecznictwa, albo przekornie pokazywać jego, delikatnie mówiąc, meandry. Wbrew temu jednak, co się czasem, a zwłaszcza ostatnio mówi, wyroki Sądu Najwyższego często są niełatwe w ocenie, m.in. dlatego, że zawierają różne proporcje miodu i dziegciu. Taka konstatacja prowadzi do wskazania jako tego szczególnego wyroku Sądu Najwyższego z 5 listopada 1999 r. w sprawie o sygn. akt V KKN 440/99. Doczekał się on już wielu glos i publikacji – zarówno aprobujących, jak i krytycznych, ale istotność tego orzeczenia zasadza się w podejściu Sądu Najwyższego (jakkolwiek w mojej ocenie – merytorycznie częściowo błędnym) do problemu tzw. dowodów naukowych. W wielkim skrócie mówiąc, wyrok ten kształtował w zamierzeniu reguły wprowadzania do procesu karnego dowodów nowych, o niepewnej wartości, wykorzystując do tego celu popularne w owym czasie badania osmologiczne.
Rzecz nie w tym, jakie Sąd Najwyższy sformułował przesłanki prowadzenia badań zmierzających – w zamierzeniu – do zminimalizowania ryzyka błędu, ile raczej w tym, że tego rodzaju próbę słusznie podjął. Przed omawianym wyrokiem orzecznictwo formułowało tyleż wieloznaczne, co wysoce ogólne sformułowania „metodologicznej nienaganności” czy „dostatecznej pewności” prowadzonych badań, które, jakkolwiek logicznie poprawne, niewiele praktycznie wyjaśniały (patrząc na problem z kilkudziesięcioletniej perspektywy). Sąd Najwyższy w wyroku o sygn. akt V KKN 440/99 postanowił całościowo zmierzyć się z problemem – trochę na wzór słynnych orzeczeń amerykańskich, np. w sprawach Frye i Daubert, i chwała mu za to. Historia pokazała, że omawiana próba nie okazała się trwała, sama metoda zmieniała się w czasie, podobnie jak podejście sądów do jej wartości dowodowej. Ale dla mnie było ono aktem odwagi Sądu Najwyższego – przejawiającej się w zajęciu konkretnego stanowiska, które może być kontrowersyjne, a wręcz niepoprawne merytorycznie, ale zmusza do dyskusji, stanowi punkt odniesienia nie tylko dla orzecznictwa, ale także doktryny. Odwaga zawsze jest w cenie. Dzisiaj szczególnie.
Dr hab. Paweł Waszkiewicz
adiunkt w Katedrze Kryminalistyki WPiA UW
Kluczowe dla procesu dowodzenia przebiegu zdarzenia były czynności kryminalistyczne, które pomimo niefrasobliwości pierwszych śledczych udało się przeprowadzić, oraz złamanie zmowy milczenia.
W historii polskiej kryminalistyki po 1918 r. jest wiele spraw, które zasługują – z różnych powodów – na uwagę. Jedną z tych, które z wielu powodów spotkały się z olbrzymim zainteresowaniem zarówno opinii publicznej, jak i środowiska kryminalistycznego oraz prawniczego, była sprawa połaniecka. Pod tą nazwą kryje się zabójstwo trzech osób – 18-letniej ciężarnej Krystyny Łukaszek, jej 12-letniego brata Mieczysława Kality oraz 25-letniego męża Stanisława Łukaszka. Zabójstwo to zostało popełnione w noc wigilijną 1976 r. na drodze z kościoła w Połańcu do wsi Zrębin. Głównymi sprawcami był Jan Sojda, jego szwagier Józef Adaś oraz dwóch zięciów: Stanisław Kulpiński i Jerzy Socha. Samo potrójne zabójstwo jest w warunkach polskich sytuacją wyjątkową, ale o znaczeniu tej sprawy przesądza to, że jego przebiegowi przyglądało się z bliska ok. 30 mieszkańców Zrębina. Znajdowali się oni w autokarze, którym zabójcy – po ówczesnym wywabieniu z kościoła trójki ofiar – ruszyli za nimi, a następnie przy nim dokonali tego potrójnego zabójstwa (wykorzystując jako narzędzia samochód osobowy oraz klucz do opon). Nie tylko żadna z tych 30 osób nie pomogła ofiarom, ale poprzez złożoną bezpośrednio po zabójstwie przysięgę na krzyż popartą własną krwią zawiązali zmowę milczenia, która o mało co nie doprowadziła do bezkarności sprawców. Następnie sprawcy przewieźli ciała i starali się upozorować wypadek przy pomocy autokaru (świadków odwieźli drugim autokarem na pasterkę pod kościół, z którego wywabiono ofiary). Cały przebieg zdarzenia był więc starannie przygotowany, a element przysięgi na krzyż oraz krew wraz z faktyczną zmową milczenia przypomina klimaty znane z rodzin mafijnych.
Proces w tej sprawie – jak na ówczesne czasy – trwał stosunkowo długo (rok) i wymagał olbrzymiej determinacji nie tylko prokuratorów, ale również składu sędziowskiego. Oskarżeni do samego końca procesu twierdzili, że są niewinni. Część świadków zabójstwa odmawiała składania zeznań, część do samego końca utrzymywała, że nic nie widziała lub że zabójstwo nie zostało dokonane według opisanego scenariusza. Część świadków mataczyła, m.in. dając sprawcom alibi poprzez potwierdzanie, że byli cały czas na pasterce w kościele w Połańcu. Kluczowe dla procesu dowodzenia przebiegu zdarzenia były te czynności kryminalistyczne, które pomimo niefrasobliwości pierwszych śledczych udało się przeprowadzić, oraz właśnie złamanie zmowy milczenia. Sprawa ta – oprócz licznych innych aspektów – pokazuje, że pewne zachowania i postawy znane psychologii sądowej są niezależne od miejsca i czasu. To, że osoby uważające się za gorliwych katolików czekające przed kościołem na mszę świętą w wigilię Bożego Narodzenia mogą nie pomóc trójce niewinnych ludzi zabijanych na ich oczach, aby następnie przysięgać na krzyż, że zachowają milczenie w tej sprawie i zgodnie z tą przysięgą będą chronić sprawców zabójstwa przed odpowiedzialnością karną.
Dr Mikołaj Małecki
adiunkt w Katedrze Prawa Karnego UJ, autor bloga Dogmaty Karnisty
Sąd Najwyższy uznał, że nie każda nieostrożność przesądza o odpowiedzialności karnej za przestępstwo. Muszą zostać spełnione dodatkowe warunki, nazywane kryteriami przypisania skutku.
Nie byłoby postanowienia Sądu Najwyższego z 15 lutego 2012 r. (sygn. akt II KK 193/11), gdyby nie długoletnia współpraca nauki prawa karnego i orzecznictwa. Sąd Najwyższy zajmował się sprawą uczennicy dotkliwie poparzonej podczas szkolnych jasełek. Dziewczęta grały role aniołów. Podczas przemarszu ze świeczkami strój jednego z aniołów, wykonany z łatwopalnej waty i tektury, zapalił się (stąd ukute w literaturze określenie: „kazus płonącego anioła”). Autorki scenariusza – nauczycielki, pomysłodawczynie zapalonych świec, zostały ostatecznie uniewinnione od zarzutu spowodowania ciężkich obrażeń ciała uczennicy i sprowadzenia zagrożenia pożaru. Nie każda nieostrożność (jak często się z nią stykamy w praktyce życia!) przesądza o odpowiedzialności karnej za przestępstwo – uznał Sąd Najwyższy. Samo formalne naruszenie przepisów bhp, zakazujących używania ognia na terenie szkoły, nie przesądza o sprawstwie przestępstwa. Muszą zostać spełnione dodatkowe warunki, nazywane kryteriami przypisania skutku i opracowywane przez dziesięciolecia w doktrynie prawa karnego.
Już w latach 60. XX w. zajmował się nimi Władysław Wolter z Krakowa, badając m.in. sprawę wykopu na kiszone ogórki, w którym utonęło dziecko. Profesor Wolter zauważył, że – wbrew pozorom – kodeks karny nie zakazuje „każdego” powodowania śmierci. Zakazane jest tylko „bezprawne” spowodowanie śmierci człowieka. Przez lata dyskutowano, co to znaczy „bezprawne”, by zracjonalizować rozmiary represji karnej, na którą narażony jest każdy człowiek. Dyskusja ta jest reprezentatywnym przykładem udanej koegzystencji świata nauki i sądownictwa; teorii i praktyki; merytorycznej współpracy, która owocuje sprawiedliwszym i mądrzejszym prawem. Trudno o dobre prawo karne bez autonomii uniwersyteckich wydziałów prawa, wolności prowadzenia badań, sądów niezależnych od władzy politycznej i niezawisłych sędziów.
Dr Michał Hudzik
adiunkt w Katedrze Prawa Karnego Akademii Leona Koźmińskiego
Ważne są te orzeczenia, które – choć wydane po latach i mające wymiar symboliczny – rehabilitują w jakiejś mierze ofiary wymiaru sprawiedliwości.
Wybór jednego, najważniejszego orzeczenia dotyczącego szeroko rozumianego prawa karnego z okresu ostatnich 100 lat jest w istocie niemożliwy. Nie ma takiego. Jest za to wiele istotnych orzeczeń, rozstrzygających zarówno o kwestiach związanych z zasadami odpowiedzialności karnej czy naczelnymi zasadami procesu karnego, jak i o szczegółowych zagadnieniach. Są też takie, które nigdy nie powinny były zapaść – począwszy od spraw, które można nazwać pomyłkami sądowymi, po te, które powinny nosić miano zbrodni sądowych okresu PRL. O tych ciemnych kartach wymiaru sprawiedliwości szczególnie nie powinniśmy zapominać. Toga i biret sędziowski oraz orzeł spoczywający na piersi przewodniczącego składu orzekającego, choć uzbrojone jedynie w kartkę papieru i pióro, stanowią bowiem ogromny oręż władzy państwowej, która w sposób istotny może ingerować w sprawy, a nieraz nawet i życie ludzkie. Tak ważne są więc te orzeczenia, które – choć wydane po latach i mające wymiar symboliczny – rehabilitują w jakiejś mierze ofiary wymiaru sprawiedliwości.
Przykładów takich jest wiele. Jednym z nich jest wyrok Sądu Najwyższego z 27 lipca 2004 r. (sygn. akt II KK 332/03), którym uchylono zapadły w 1965 r. wyrok skazujący wiele osób za udział w tzw. aferze mięsnej, w tym Stanisława Wawrzeckiego na karę śmierci. Sąd Najwyższy co prawda przyznał, że brak było podstaw do oczyszczenia skazanych z winy, zaznaczył jednak, że: „Bardziej zatem wyrok ten służyć może częściowej rehabilitacji wymiaru sprawiedliwości (częściowej, albowiem – jak to już wyżej stwierdzono – wykonanie kary o charakterze eliminacyjnym jest faktem nieodwracalnym), który przed laty nie zapewnił oskarżonym tego, co (…) nazwać należy »rzetelnym procesem«, a co, używając zwykłej i nader tradycyjnej nomenklatury, określić trzeba procesem sprawiedliwym. Sprawiedliwym, to jest takim, w toku którego dojdzie do rozpoznania sprawy bez zbędnych emocji oraz z pełnym poszanowaniem procesowych praw oskarżonych, i to niezależnie od tego, kto zasiada na ławie oskarżonych, i niezależnie od tego, jak poważnych czynów popełnienie nie byłoby mu zarzucane”. Analogiczna do pewnego stopnia sytuacja, choć tym razem zakończona pełną rehabilitacją, miała miejsce w sprawie rotmistrza Pileckiego, który w 1948 r. został skazany na karę śmierci. 42 lata później, po ogłoszeniu przez Sąd Najwyższy w Izbie Wojskowej 1 października 1990 r. wyroku uniewinniającego rotmistrza Pileckiego od wszystkich zarzutów z ust przewodniczącego składu orzekającego, płk. Kosmali, padły te słowa: „Tak więc mec. Zabłocki będzie mógł złożyć swój ostatni meldunek rotmistrzowi Pileckiemu... Niech to będzie meldunek od wszystkich uczciwych żołnierzy” (Przemówienie adwokata Stanisława Zabłockiego w sprawie rotmistrza Witolda Pileckiego, „Palestra” 1991, nr 1–2, s. 74).
Choć obecnie w kodeksie karnym nie ma już przewidzianej kary śmierci, obie te sprawy niech stanowią specyficzne memento dla osób, które przywdziewają togi z fioletowymi wypustkami i mają ten przywilej mianować się sędziami, tak by nie sprzeniewierzyli się słowom roty ślubowania: „Ślubuję uroczyście służyć wiernie Rzeczypospolitej Polskiej, stać na straży prawa, obowiązki sędziego wypełniać sumiennie, sprawiedliwość wymierzać zgodnie z przepisami prawa, bezstronnie według mego sumienia, dochować tajemnicy prawnie chronionej, a w postępowaniu kierować się zasadami godności i uczciwości”.
Aleksander Krysztofowicz
adwokat, członek prezydium Okręgowej Rady Adwokackiej w Warszawie
Sąd Najwyższy podkreślił granice wykorzystywania służb specjalnych w stosunku do obywateli w demokratycznym państwie prawa.
Moim zdaniem warto zwrócić uwagę na postanowienie Sądu Najwyższego z 19 marca 2014 r. o sygn. akt II KK 265/13.
Zatrzymana Beata S. w 2007 r. została oskarżona o przyjęcie korzyści majątkowej w związku z pełnieniem funkcji publicznej za zachowanie stanowiące naruszenie przepisów prawa. Sąd pierwszej instancji skazał oskarżoną Beatę. S. na karę 3 lat pozbawienia wolności, rok później Sąd Apelacyjny w Warszawie wydał wyrok reformatoryjny, uniewinniając ją od zarzucanych czynów. Sąd Najwyższy w postanowieniu oddalającym kasację wniesioną przez prokuratora podkreślił granice wykorzystywania służb specjalnych w stosunku do obywateli w demokratycznym państwie prawa.
Sąd przywołał standard, wedle którego każdorazowo materiały operacyjne powinny być badane pod kątem legalności ich pozyskania. „Te, które uzyskano z przekroczeniem ustawowego upoważnienia, muszą być uznane za zdobyte bezprawnie, a więc niekonstytucyjnie, a w konsekwencji nielegalne i nie mogące stanowić dowodu w postępowaniu sądowym”.
Sąd Najwyższy potwierdził stanowisko wyrażone przez sąd apelacyjny. Odwołując się do Konstytucji RP i orzecznictwa Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, w uzasadnieniu przytoczył katalog działań, których demokratyczne państwo prawa nie może podejmować przeciwko obywatelom, to znaczy:
– testować moralności czy nieprzekupności obywateli, sprawdzać ich podatności do ewentualnego dokonania czynu zabronionego poprzez prowokowanie ich do popełnienia przestępstwa. Nie może też dokonywać wyrywkowej kontroli obywateli w tym zakresie;
– nie może kierować agentów służb specjalnych przeciwko losowo wybranym osobom i prowadzić inwigilacji poprzez czynności operacyjno-rozpoznawcze, w oczekiwaniu, że wcześniej czy później obserwowana osoba dopuści się jakiegoś czynu zabronionego;
– w demokratycznym porządku prawnym niedopuszczalne jest zastawianie pułapki na obywatela, który dopiero w zetknięciu z funkcjonariuszem służb specjalnych po raz pierwszy popełnia przestępstwo.