- Drób i dziczyzna, czyli bezmięsne dni w lokalach gastronomicznych PRL
- 3 kg kabanosów oraz 2 kg myśliwskiej kiełbasy w darze dla włoskich komunistów
- Wawrzeckiego powieszono "ku przestrodze"
- "Mówią w rzeźnickich sklepach, że potaniało tylko podgardle Cyrankiewicza i ozór Gomułki"
- Kiedy wprowadzono kartki na mięso w PRL?
"Kiełbasa, kiełbasa długa jak ta trasa, za jedyne 50 zł!" – tak warszawski sprzedawca ze stoiska spółdzielczego w lipcu 1949 roku zachęcał do zakupu najpopularniejszej przekąski w uczęszczanych miejscach niedzielnego wypoczynku w czasach PRL.
Trasą, która wykorzystywał w swoim "haśle reklamowym", była trasa W-Z, przechodząca tunelem pod gruzami Starego Miasta. Kiełbasie zawsze towarzyszyła pajda chleba. Mimo, że degustujący skarżyli się często na nieświeżość tego specjału, kupowali go, bo kiełbasa w tamtym okresie była symbolem dostatku w społeczeństwie, które przeżyło wojnę i powoli wychodziło na prostą.
Przed wojną jedzenie mięsa uważano za konieczne dla zdrowia a ludność polska spożywała go stosunkowo niewiele, częściej sięgając po kapustę, czy ziemniaki. Statystyki mówią, że po wojnie, w 1950 roku Polak spożywał dwa razy więcej mięsa niż przed wojną. Nie odstraszała nikogo cena, niedobory ani kolejki, w których trzeba było odstać swoje by je zdobyć. Zarówno w domach, jak i w lokalach gastronomicznych zajadano się kotletami schabowymi, befsztykami, golonkami, nóżkami, wspomnianą już kiełbasą, czy flakami. Te ostatnie stanowiły głównie zakąskę do wódki. Jak wspomina w książce "PRL na widelcu" Błażej Brzostek warszawski bar "Flis" serwujący tylko i wyłącznie flaki, był w 1958 roku najbardziej dochodowym lokalem gastronomicznym w Polsce.
Rządzący w czasach PRL chcieli mieć pełną kontrolę nad handlem mięsem a ludzie coraz bardziej chcieli je jeść.
Drób i dziczyzna, czyli bezmięsne dni w lokalach gastronomicznych PRL
"Zapewne już w latach czterdziestych , gdy państwo przejmowało siłą coraz większą część handlu i próbowało organizować na nowo życie wsi. Zarazem wysokie ceny mięsa na wolnym rynku skłaniały do odgórnych regulacji. Wprowadzono "dni postne", omijane zresztą sprytnie przez restauratorów" – pisze Błażej Brzostek.
Polegało to na tym, że w dni bezmięsne w lokalach serwowano "mało mięsne" dania z drobiu i dziczyzny, a w menu można było znaleźć takie potrawy jak sznycel z drobiu, czy pieczeń wieprzową z dzika. W 1949 roku prasa taka jak "Moda i życie praktyczne" w artykule "Kłopoty naszych gospodyń" przekonywała, że "nie należy ulegać plotce szerzonej przez ciemne, nieodpowiedzialne lub wręcz wrogie elementy" o tym, że trwać będą kłopoty mięsne.
Elementy się jednak nie myliły, bo wraz z wprowadzeniem Planu Sześcioletniego mięso stawało się coraz trudniej dostępne. Latem 1951 roku wprowadzono bezmięsne poniedziałki w handlu, a w gastronomii – wtorki i czwartki. Prasa rozpisywała się natomiast o tym, że mięsna dieta jest niezdrowa, wychwalała warzywa a na łamach niektórych gazet można było nawet znaleźć karykatury osób otyłych.
"Podczas gdy państwo, wydzierało od rolników obowiązkowe dostawy, rozwijał się nielegalny ubój i handel. Duże znaczenie miała instytucja >>baby z mięsem<<, dojeżdżającej do większego miasta ze wsi i rozprowadzającej nielegalnie mięso, przywożone często w bańce na mleko, aby zmylić kontrole" – wspomina Brzostek. Wśród społeczeństwa umacniało się w tym czasie przekonanie, że władza w ukryciu zjada, co lepsze kąski. Świadczyć o tym może chociażby pytanie działacza partyjnego z Miejskiego Przedsiębiorstwa Robót Drogowych w Warszawie zadane jesienią 1951 roku. Zauważył on i zastanawiał się podczas zebrania organizacji partyjnej jak wyjaśniać fakt, że do KC PZPR przywożone są szynki, kiełbasy i inne mięsne specjały, podczas gdy robotnicy pracujący przy układaniu nawierzchni pod budynkiem dostają jedynie kiszkę.
"Robotnicy ci zapewne dostrzegli jakieś pojazdy z wędliną, możliwe zresztą, że wyobrazili sobie więcej, niż dostrzegli" – stwierdza Brzostek.
3 kg kabanosów oraz 2 kg myśliwskiej kiełbasy w darze dla włoskich komunistów
Państwo chciało kontrolować wszystko, choć na sensowną dystrybucję samo nie miało sensu. I tak dopiero w 1953 roku zezwoliło na targowiskową sprzedaż mięsa z "nadwyżek gospodarczych". Nietrudno się domyślić, że za takim mięsem rąbanym między bazarowymi budkami, stały kolejki. Zwykły Kowalski nie mógł zrozumieć dlaczego mięsa po prostu nie ma. Sądził, więc, że wywożone jest do ZSRR albo w ten sposób państwo szykuje się do kolejnej wojny, która ma nadejść.
Pojawiały się też o wiele bardziej spiskowe teorie a właściwie nieprawdopodobnych opowieści według których brak wieprzowiny skutkował przerabianiem ludzi na kiełbasę. Przykładem tego może być list, który dotarł do Polskiego Radia. Słuchacz pyta w nim: "Wytłumacz mi, gdzie to się ludzie podziewają, co nieraz słyszę przez radio, że dużo ludzi wyszło z domu i nie powróciło. U nas jest taka propaganda, że to podobno są takie jatki, gdzie z ludzi robią kiełbasy. Wszystko w Polsce Ludowej jest zabronione, a dlaczego to nie jest zabronione?".
Problem władzy, która kierowała gospodarką polegał na braku tzw. "masy mięsno-tłuszczowej". Jej duża część szła na eksport, ale była też marnowana z powodu braku chłodni. Przeciętny obywatel dostawał więc produkty mniej ekskluzywne takie jak kaszanki, salcesony, czy kiełbasy pełne tanich wypełniaczy. Popyt rósł, podaż była niewystarczająca. Po 1959 roku, czyli okresie krótkiej stabilizacji, szybko nadszedł kolejny kryzys. Znowu można było usłyszeć, że "robi się zapasy wojskowe" albo, że "mięso wysyłane jest do ZSRR na pokrycie naszych zadłużeń". Czasopisma w tym czasie pytały: „W czym tkwi tajemnica polskiego przemysłu mięsnego?" i same sobie odpowiadały, że "polska szynka nie ma tłuszczu, ścięgien i jest doskonale peklowana". Spróbować tych polskich idealnych mięsnych smakołyków mogła jedynie wierchuszka albo włoscy komuniści. To im Władysław Kruczek, czyli I sekretarz rzeszowskiego komitetu PZPR zawiózł w prezencie 3 kg kabanosów oraz 2 kg myśliwskiej kiełbasy.
Wawrzeckiego powieszono "ku przestrodze"
W kraju w tym czasie kolejki po mięso wydłużały się, a klienci nie mogli czasem dostać ani kaszanki, ani nawet kości. Jesienią 1964 roku odbył się słynny proces Stanisława Wawrzeckiego i pracowników handlu, którzy zostali skazani za udział w "aferze mięsnej". Był to jeden z najgłośniejszych procesów w powojennej Polsce. Oskarżono go o manipulację towarem, fałszowanie faktur oraz łapownictwo. Wawrzecki przyznał się do wzięcia łapówek od 120 kierowników sklepów – w sumie 3,5 miliona złotych. Skazano go na karę śmierci. Po 1956 r. był to w PRL jedyny wykonany wyrok śmierci za przestępstwa gospodarcze.
- Cały proces miał typowo propagandowy charakter. Powieszono go "ku przestrodze". Gomułka chciał w ten sposób odwrócić uwagę od niewydolności systemu. Chciał, by społeczeństwo było przekonane, że winni braków są właśnie złodzieje i łapownicy, a nie państwo – wyjaśnia Przemysław Semczuk, autor książek o PRL-u.
Obok Wawrzeckiego na ławie oskarżonych zasiadło czterech innych dyrektorów uspołecznionego handlu, czterech kierowników sklepów i jeden właściciel prywatnej masarni. Wszystkich skazano na dożywocie.
- Afera mięsna otworzyła w pewien sposób mięsną "puszkę Pandory" w tamtym okresie. Okazało się, że ten proceder uprawiany jest w całej Polsce i na podobnych zasadach. Towar kradziono przerabiano z mniej chodliwego na bardziej wartościowy, bo przecież, gdy się doda do 1000 kg kiełbasy 200 kg słoniny, to mamy 1200 kg kiełbasy. Niby był to proces uznany wówczas za naganny, ale pamiętam historię sprzed kilkunastu lat, gdy do zakładów mięsnych w Zielonej Górze zapukał przedstawiciel maszyn spożywczych do mielenia kości. Dyrektorka wyrzuciła go wtedy za drzwi i stwierdziła, że nie będzie oszukiwać. Kilka lat później okazało się, że to już często stosowana procedura a mączka powstała ze zmielenia kości jest dodawana do kiełbasy – wspomina Semczuk.
"Mówią w rzeźnickich sklepach, że potaniało tylko podgardle Cyrankiewicza i ozór Gomułki"
Kontrole przeprowadzone chociażby pod koniec 1964 roku wykazały, że towar lepszej kategorii, jak szynka, baleron, czy schab ukrywane są na zapleczach sklepów lub pod ladą i trafiają w ręce krewnych lub znajomych personelu. Jeśli gdzieś "rzucono" szynkę przed sklepami ustawiały się kolejki.
W jednym ze swoich felietonów Władysław Kopaliński tak opisuje to osobliwe zjawisko w warszawskim Supersamie: "Ubity tłum kobiet stoi cierpliwie przed ladami chłodniczymi i czeka. Nagabywane pracownice odpowiadają enigmatycznie: Może będzie. Może później. Nie wiadomo […] Nagle na jedną z lad wysypuje się stos opakowanych porcji mięsa. Klientki […] obskakują ladę i chwytają, co się da. Sprytniejsze wrzucają kilka paczek do koszyka, aby je na stronie w spokoju obmacać i wybrać najlepsze, a pozostałe rozdać innym. W jednej chwili lada pustoszeje".
Statystyki mówią, że w 1965 roku mieszkaniec PRL zjadał ok. 40 kg mięsa, podczas gdy w 1970 roku prawie 50 kg. Z racji tego, że jego byt wciąż się nie poprawiał, ogłoszenie podwyżek cen w grudniu 1970 roku sprawił, że Polacy nie tylko opowiadali dowcipy w stylu: "Mówią w rzeźnickich sklepach, że potaniało tylko podgardle Cyrankiewicza i ozór Gomułki”, ale zaczęli strajkować. Po zamieszkach w Radomiu w 1976 roku władze odeszły od podwyżek cen, ale sytuacja z mięsem wciąż była kiepska. Lata 70. upłynęły pod znakiem "pogotowia mięsnego" w regionach, ale i wprowadzanych tylnymi drzwiami nowych cen. O pierwszym pisał w swoich notatkach Józef Tejchma, który był członkiem Biura Politycznego. Pisał on, że w 1973 roku pierwsi sekretarze województw dzwonią do KC i "histerycznie proszą o powiększenie dla nich dostaw mięsa na rynek".
Kiedy wprowadzono kartki na mięso w PRL?
"Sekretarz z Kielc wręcz oświadczył, że bez dodatkowych kilkuset ton mięsa nie może brać odpowiedzialności za rozwój sytuacji, czyli za uniknięcie wybuchu społecznego" – pisze Tejchma. Nowe ceny wprowadzane tylnymi drzwiami obowiązywały w tzw. sklepach komercyjnych, gdzie mięso i inne dobra sprzedawano dwa razy drożej, niż w zwykłych sklepach, w których towaru często po prostu brakowało. Zwykły obywatel musiał "wystać mięso" albo skorzystać z usług wspomnianej wcześniej "baby z mięsem", nazywanej też "cielęciną", czy "stacza kolejkowego".
Na terenie siedziby TVP przy ulicy Woronicza znajdował się z kolei sklep, w którym gwiazdy takie jak prezenterka Irena Dziedzic mogły kupować wszelkiego rodzaju dobra luksusowe, w tym również te mięsne jak schab, czy szynka.
- Państwo samo tworzyło sytuacje, w których rodziła się "szara strefa". Pamiętam, że gdy studiowałem w Krakowie i mieszkałem u mojej ciotki, raz w tygodniu przychodziła do nas pani Hania i przynosiła mięso z nielegalnego uboju. Po cichu hodowała świnie i nie zgłaszając tego nikomu, gdy robiła świniobicie wtajemniczonym klientom przynosiła mięso. Miała wszystko od kiełbasy, przez salceson, schab. To była pani, która miała ogromne parciane siatki, a niosąc je kołysała się na boki. Jej dostawy były uzupełnieniem tego, co można było kupić na kartki. Ceny u pani Hani rzecz jasna urzędowe nie były, ale towar był tak dobrej jakości, że nikt nie narzekał. Miała bazę w kuchni mojej ciotki, więc gdy pojawiała się w umówiony dzień, schodzili się do nas wszyscy sąsiedzi. Za ryzyko udostępniania lokalu na nielegalny handel odpalała cioci kilogram schabu gratis. Jak widać już wtedy gospodarka wolnorynkowa miała się całkiem dobrze – wspomina Semczuk.
Zwraca uwagę, że mięso spod lady w filmie "Miś", czy "staczka kolejkowa", którą była pani Tekla w "Alternatywy 4" to nie wymysł Barei. – Oprócz pani Hani były też takie sąsiadki, które znały rozkład dostaw w okolicznych sklepach. Były na emeryturze i zawsze coś można było u nich zamówić, bo one to wystały i zdobyły – dodaje Semczuk.
Kartki wprowadzone zostały 28 lutego 1981 roku. Na skutek stale narastających trudności gospodarczych system kartkowy rozszerzono 30 kwietnia 1981 roku. Obejmował on nie tylko mięso, ale też wszelkie przetwory mięsne, masło, mąkę, ryż i kaszę.