Chcesz cukierka, idź do Gierka – mawiano, oczywiście żartem i na wyrost, w latach 70. Aby sprawdzić, ile tych cukierków można było dostać, postanowiliśmy przenieść się do przeszłości. Niemal o 40 lat.
Ktoś mógłby nam zarzucić, że wirtualna podróż tworzy wirtualną rzeczywistość. Jednak nic z tego. Oparliśmy się na danych GUS o cenach. Z dzisiejszej perspektywy, szczególnie dla admiratorów byłego pierwszego sekretarza, cudownego dziecka z Sosnowca, dane są zaskakujące, a tamta Polska biedna. Dramatycznie biedna.
A przecież często lata 70. w Polsce kojarzą nam się nieźle. Funkcjonują trochę niczym wspomnienie epoki saskiej. Jak powiedzenie: Za króla Sasa jedz, pij i popuszczaj pasa, stało się synonimem czasów, kiedy żyło się dostatnio, nie przejmując się zmieniającym otoczeniem politycznym. Jak wspaniałe wakacje na kredyt.
Zaraz, zaraz. Dane temu przeczą. Mit mitem, statystyka obalała nie takie ułudy. Polska zwyczajnie groszem nie śmierdziała, a towary, choć udawało się je upolować częściej niż 10 lat później, w odniesieniu do zarobków kosztowały krocie. – Byliśmy ubogim społeczeństwem, a relacja cen towarów do płac była zdecydowanie gorsza niż dzisiaj. Szczególnie dotyczyło to artykułów przemysłowych – mówi prof. Janusz Kaliński z Katedry Historii Gospodarczej i Społecznej SGH.
Trzeba również wziąć poprawkę na to, że socjalizm był ustrojem permanentnego niedoboru i dostęp do wielu towarów był ograniczony. Jeśli więc nawet ktoś miał pieniądze, niekoniecznie mógł wydać je na to, czego akurat potrzebował.
Skąd zatem fenomen pozytywnych wspomnień o tej epoce? Wytłumaczenia są dwa. Po pierwsze, z jednej strony na tle epoki Gomułki i kryzysu lat 80. Polska jawiła się jako kraj dostatku i łatwego dostępu do dóbr. – Gierek kojarzył się jako polityk zmiany. Zmiany na lepsze, dotyczącej systemu gospodarczego i społecznego. Dlatego na tle poprzedników prezentuje się przyzwoicie – mówi prof. Jędrzej Chumiński, kierownik Katedry Historii Gospodarczej Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu. Przytacza nawet wierszyk z epoki: Za Bieruta strzelanina, za Gomułki suche bułki, dzisiaj mamy chleb i serek, niech nam żyje Edward Gierek.
Po drugie, dla wielu osób nastawionych sentymentalnie lata 70. były okresem młodości i życiowego sukcesu (na miarę czasów). Przez to okres ten oceniać będą raczej korzystnie.
Wreszcie są też młodzi ludzie, którzy znają epokę z drugiej ręki lub odwołań w filmie czy telewizji. – W ich spojrzeniu na ten czas można odnaleźć coś, co nazwałbym bareizacją. Może było biednie i nie najlepiej, ale przynajmniej wesoło – ocenia dr Andrzej Zawistowski, dyrektor Biura Edukacji Publicznej IPN. – Dzisiaj młodzi walczą z bezrobociem, za Gierka jakaś praca była dla każdego. To też wpływa na oceny – dodaje.
Pensja za mięso
Tak się złożyło, że po wielkiej inflacji lat 80., a następnie dewaluacji poziom przeciętnego wynagrodzenia nominalnie jest dziś porównywalny z tym z czasów Edwarda Gierka. To kusi do zabawy, w której efekcie można porównywać standard życia wówczas i teraz w odniesieniu do cen. W 1975 r. w apogeum epoki gierkowskiej średnia pensja wynosiła 3913 zł i tyle przeciętnie otrzymywał Polak na rękę, bo nie było podatku PIT. Gdy porównamy ten rok z 2011 r., wychodzi nam, że obecnie przeciętna pensja to 3399 zł brutto, czyli 2435 zł na rękę, bo dzisiaj PIT już płacimy. Oczywiście od epoki Gierka dzieli nas 40 lat, w których nie tylko Polska zmieniała ustrój na bardziej wydajny, lecz także na świecie dokonał się olbrzymi postęp technologiczny we wszystkich dziedzinach, co zmniejszyło ceny wielu towarów i spowodowało ich upowszechnienie.
Mimo nominalnie wyższej pensji za Gierka przegląd cen z lat 70. pokazuje, jak mało można było kupić za ówczesne wynagrodzenie. Drogie były wędliny i mięso, nie tylko wieprzowina, ale nawet kurczaki, które kosztowały tyle, ile schab. Złota era drobiu dopiero nadchodziła, i to w kryzysie lat 80. Polska została prekursorem wędlin lekkich, takich jak polędwica z kurczaka. Ówczesne wędliny były dwu- lub trzykrotnie droższe niż dziś. Ale dla wielu osób znacznie smaczniejsze niż dzisiejsze.
Mięso było zresztą oczkiem w głowie władz PRL. Ponieważ z ówczesnej perspektywy jego spożycie było kryterium rozwoju i rosnącej zamożności społeczeństwa, robiono wiele, by je podwyższyć lub przynajmniej utrzymać. Z tego powodu ówczesne władze wpadły w tzw. świńską pułapkę. Gdy przychodziły lata nieurodzaju w rolnictwie i brakowało paszy, pojawiał się dylemat: wybijać stado czy sprowadzać karmę z zagranicy. Ponieważ wybierano to drugie wyjście, a nieurodzaje zdarzały się dalej, to sytuacja się pogarszała, bo koszt pasz dokładał się do rosnącego zadłużenia za granicą. Dlatego zaczęły się poszukiwania innych źródeł białka. Ich bohaterem był niewielki skorupiak żyjący w arktycznych wodach, czyli kryl. W połowie lat 70. przez chwilę był reklamowany jako cudowne źródło białka, które miało być dodawane do przetworów mięsnych. Niestety, jak głosi anegdota, próbnej partii kiełbasy z krylem nie chciały jeść nawet psy i w ten sposób historia krewniaka krewetki na naszych stołach się skończyła.
Stosunkowo drogie były również cukier i słodycze, choć zaletą w porównaniu z kolejną epoką kryzysu lat 80. była już sama ich dostępność. Przy okazji warto przypomnieć, że to właśnie Gierek był tym, który do kartek wrócił. Zaczęło się w 1976 r. od cukru. Co ciekawe, kartki na początku były nie tyle efektem niedoboru, ile drożejącej wódki w sklepach. Od 1970 do 1974 r. wódka poszła w górę z 55 zł do 82 zł za pół litra. – Szalenie opłacalne stało się bimbrownictwo – dodaje dr Andrzej Zawistowski z IPN. A ponieważ Polmos dawał 10 proc. budżetowych wpływów, trzeba było ratować budżet. Od lipca 1976 r. wprowadzono kartki uprawniające do zakupu 2 kg cukru miesięcznie po urzędowej cenie 10,50 zł. Większą ilość można był dostać drożej – za 26 zł.
Symbolem konsumpcji stał się dostęp do dóbr wywołujących w PRL przyspieszone bicie serca – i to jeszcze przed spożyciem. Mowa o produkowanych na zachodnich licencjach coca-coli (5 zł za ćwierćlitrową butelkę) i papierosach Marlboro, które kosztowały 28 zł za paczkę, prawie trzy razy drożej niż krajowe odpowiedniki z filtrem. Widać, że w porównaniu z dzisiejszymi sklepami wybór był mocno zawężony. Poza Peweksem i Baltoną nie istniał dostęp do zachodnich trunków. Polskie sklepy monopolowe bazowały na produktach rodzimych lub importowanych z „zaprzyjaźnionych krajów demokracji ludowej”. I tak jeśli brandy – a wówczas każdą brandy nazywano koniakiem – to trzygwiazdkowa z ZSRR za jedyne 200 zł. Czasem można było trafić na prawdziwy rarytas – brandy z Armenii nieustępującą francuskim trunkom (co udowodnił 20 lat później francuski Ricard, kupując Erywańską Fabrykę Koniaków produkującą słynny Ararat). Alternatywą były koniaki z Gruzji, o których jeden z bohaterów „Czterdziestolatka” mówił, że to jedyne koniaki, które trzeba schłodzić przed spożyciem. Najbardziej popularne było piwo. Jasne pełne kosztowało 7,50 zł za butelkę 0,33 l, zwaną baryłką. Trunek ten w PRL był nieco słabszy – miał 4,5 proc. Dopiero w latach 90. krajowi producenci zwiększyli jego moc do tej, którą znamy dzisiaj.
Co włożyć do koszyka
I za Gierka, i za Tuska polska rodzina, często czteroosobowa, musi robić zakupy. Które są tańsze – te wkładane do koszyka 40 lat temu czy dzisiaj? Koszyk z lat 70. jest trzy razy droższy. Gdy odniesiemy te zakupy do pensji, to koszyk kosztowałby aż 0,73 proc. przeciętnego wynagrodzenia w tamtej epoce, a już tylko 0,37 proc. w odniesieniu do obecnych płac. To pokazuje, jak zmieniła się relacja wynagrodzeń do cen, czyli jak relatywnie niskie były ówczesne uposażenia Polaków.
Co można było kupić za płace w PRL i jaki był dostęp do dóbr różnego rodzaju, pokazuje relacja czasu pracy potrzebnego, by zarobić na zakup określonego towaru. Na grafice pokazujemy to w relacji do współczesnych czasów.
Profesor Jędrzej Chumiński, redaktor pracy „Modernizacja czy pozorna modernizacja”, przedstawia w niej wyliczenia, które porównują PRL ze współczesnymi krajami. Choć dotyczą lat 80., to jak zapewniają historycy, nie odbiegają bardzo od epoki Gierka. Wynika z nich, że na kolorowy telewizor Polak musiał pracować 13 razy dłużej niż mieszkaniec RFN, które niemal dla całego świata było punktem odniesienia w zakresie dynamiki dochodzenia do bogactwa.
Także w porównaniu do demoludów nie mieliśmy czym się chwalić. Rosjanin na ten sam cel musiał pracować 6 razy dłużej, a Węgier 4 razy dłużej niż w Niemiec z zachodu. Samochód kosztował nas czas 9 razy dłuższy od Niemców, podczas gdy Rosjanina niepełne 4, a Węgra niewiele ponad 2 razy dłużej. Jak podkreślają historycy, takie relacje cen do płac były efektem świadomej polityki. Przez cały okres PRL wynagrodzenia były utrzymywane na niskim poziomie. W efekcie tworzyły ok. 10 proc. kosztu wyprodukowania towaru, podczas gdy np. w II RP było to 20 proc. – Niskie płace były kosztem zjawiska ukrytego bezrobocia. Skoro praca miała być dla wszystkich, to trzeba było płacić setkom tysięcy ludzi, którzy niewiele robili – dodaje prof. Chumiński.
Talon na Borewicza
Mimo wszystko Edward Gierek starał się, by płace rosły. Gdy dochodził do władzy, przeciętna pensja wynosiła 2200 zł. Rok przed jego odejściem było to już 5327 zł. Jednocześnie by nie dopuścić do protestów społecznych, trzymał pod kontrolą ceny. Zestawienia GUS pokazują, że dla większości artykułów nie zmieniały się one przez wiele lat. – Gierek postanowił władzę utrzymywać za pomocą konsumpcji. Bierut stawiał na ideologię komunistyczną, Gomułka – na narodowy komunizm, a ich następca – na konsumpcjonizm, tak jak władze Węgier i Czech. Postanowił kupować poparcie – tłumaczy dr Zawistowski.
Tyle że stało się to źródłem gospodarczych kłopotów, bo skoro ceny były zamrożone, a płace rosły, to pojawiło się zjawisko utajonej inflacji. – W gospodarce centralnie kierowanej to dodatkowy koszt, bo albo trzeba było towar wystać w kolejce, albo wprowadzić przedpłaty lub talony np. na samochód – mówi prof. Janusz Kaliński.
Z czasem zaczynały się braki w sklepach, a niektóre towary trzeba było reglamentować. Tak było z samochodami. Fiat 125p, zwany niekiedy Borewiczem z racji pojawienia się w pierwszych odcinkach serialu „07 zgłoś się”, można było kupić za 167 700 zł, czyli za 3,5 roku pracy. Tyle że cena nie była największym problemem, bo auta sprzedawano na przedpłaty lub talony. Odwołania do tego patologicznego systemu pojawiały się nawet w kabaretach. Popularny dowcip głosił, że teraz wpłacimy pierwszą przedpłatę, a za 20 lat zrobi się losowanie. Dlatego rynek samochodowy, choć nie tylko ten, był w PRL fenomenem, bo samochody używane były droższe od nowych z fabryki. – Niektórzy z uprawnionych talony dostawali co 3 lata i gdy sprzedawali stary samochód, otrzymywali wyższą cenę niż za nowy – podkreśla prof. Janusz Kaliński. Było to preludium do kolejnej odsłony PRL, gdy większość towarów była reglamentowana.
Jaka piękna katastrofa
Podróż po cenach z epoki pokazała, że za Gierka było horrendalnie drogo. Gierek jednak, zamiast to zmienić, sprawił, że różnice dodatkowo zaczęły narastać. Historycy są dosyć zgodni, że jego pomysł na modernizację okazał się wejściem w ślepą uliczkę. Zrealizował nowe inwestycje, które okazały się niepotrzebne. Budowa Huty Katowice kosztowała 200 mld zł, a ten sam efekt można było osiągnąć, modernizując inne huty za 100 mld zł. Dystans PRL do rozwiniętych krajów, zamiast maleć, zaczął wzrastać. W roku 1950 PKB Polski stanowił 53 proc. PKB krajów Zachodu, w 1978 r. – już 48 proc., a pod koniec PRL – 35 proc. Kryzys energetyczny lat 70. spowodował inny kierunek rozwoju na Zachodzie, co decydenci nad Wisłą zapatrzeni w wielki przemysł przegapili. Jak podkreśla prof. Kaliński, świat zachodni poszedł w kierunku nowych technologii, energooszczędnych silników, urządzeń AGD, miniaturyzacji. U nas tego nie zauważono. Wychodzono z założenia, że mamy wszystkiego w bród od ZSRR. – Jeszcze w połowie wieku gospodarczo byliśmy przed Hiszpanią i Portugalią. Ale potem te kraje zaczęły nam uciekać – podkreśla prof. Kaliński.
Łatwość kupowania licencji na Zachodzie spowodowała, że wiele rodzimych pomysłów na innowacje zarzucono. Tak było z możliwym rozwojem komputera Odra, który był porównywalny z zachodnimi konstrukcjami. Do tego wszystko działo się na kredyt, co nie musi być złe, jeśli faktycznie przyczyni się do unowocześniania i dopóki można kredyt obsługiwać, ale tak się nie stało. – To był bal na Titanicu, Gierek robił to samo co jego poprzednicy, by kupić poparcie. Po dojściu do władzy polityka konsumpcyjna, potem plan inwestycyjny, którego nie wytrzymywali ludzie i gospodarka. Wreszcie kryzys, po czym dochodziło do kolejnej próby zmiany – podkreśla dr Zawistowski. I w końcu zagraniczne zadłużenie okazało się tym, co powaliło ekipę towarzysza z Sosnowca.
Na początku epoki Gierka na obsługę zadłużenia zagranicznego wystarczało 17 proc. wpływów z eksportu. Na koniec dekady tylko po to, by obsługiwać to zadłużenie, trzeba było wydawać 83 proc. wpływów z eksportu. Ogółem w trakcie dekady pożyczono 56 mld dol. Wydano je na żywność, surowce i maszyny. Znaczną część spłacono, ale i tak w roku 1980 do spłaty zostało 25 mld dol., które okazały się brzemieniem nie do udźwignięcia. Dlatego Andrzej Rosiewicz mógł smętnie śpiewać: „Dwadzieścia cztery miliardy, po tysiąc dolców na głowę – i co nam z tego zostało? Trudności paszportowe! Płynęła rzeka zielona i złote miały być karpie, a teraz i naród głodny, i cała klika się szarpie”.
W latach 70. nie było żadnego dobrobytu. Było za to bardzo drogo. A Gierek, zamiast to zmieniać, wszedł w ślepą uliczkę i sprawił, że różnice między Polską i Zachodem zaczęły rosnąć