Historia Henryka Kończykowskiego to historia całego pokolenia Polaków, którzy młodość musieli zamienić na wojnę, którzy z uczniów, studentów, harcerzy stawali się żołnierzami. Którym nie dano żadnego wyboru.
"Halicz" trafił do batalionu "Zośka" w 1943 roku. Jednak jego losy przedstawione w książce "Zośkowiec" sięgają znacznie wcześniejszego okresu. Jarosław Wróblewski pokazuje dom, w którym wyrastał mały Henryk, jego rodziców - prof. politechniki Stanisława Kończykowskiego i jego żony Heleny z domu Trautsolt.
Kiedy Niemcy napadają na Polskę w 1939 roku, Henryk ma 15 lat i jest jeszcze za młody, by chwycić za broń. Jego rodzice zaangażowali się w konspiracyjne życie Warszawy, matka organizowała zakazane przez okupanta występy aktorów i artystów, starszy brat Witold prowadził drużynę harcerską w "Szarych Szeregach, młodszy - Jerzy został żołnierzem AK.
Jeszcze przed Powstaniem Warszawskim Henryk został aresztowany.
Niemcy dorwali mnie w końcu marca 1944 roku w domu mojego kolegi Włodzimierza Steyera "Groma". Zbliżała się godzina policyjna, więc zostałem u niego na noc. Aby nie tracić czasu, składaliśmy tajnie powieloną instrukcję obsługi stena. On przechowywał w domu broń. Nad ranem weszli Niemcy. To był specjalny oddział Gestapo do walki z dywersją na tyłach frontu, podlegający ściśle Berlinowi. Zawieźli nas na śledztwo nie na Szucha, ale do swojego pałacyku w Brwinowie. Tam mnie mocno bili i złamali rękę. Kładli w wyżłobienie specjalnie zrobionego kozła i bili kijami. Wiązali też ręce i nogi w kucki, przewracali i bili.
Wtedy okazało się, ile szczęścia w życiu ma "Halicz". Udało mu się wyjść na wolność, wymknął się za bramę w grupie więźniów kryminalnych wyprowadzanych do pracy. Jak się potem dowiedział, pozostałych osadzonych wywieziono do obozu kocentracyjnego Auschwitz.
Kilka miesięcy później wybuchło powstanie, a losy Henryka Kończykowskiego splotły się z losami "Zośki". "Halicz" przeszedł cały szlak bojowy batalionu - z Woli, gdzie jego pluton "Felek" zdobył czołg, gdzie pomagał w wyzwoleniu "Gęsiówki", czyli niesławnego obozu koncentracyjnego KL Warschau, przez Stare Miasto, gdzie został ranny i skąd kanałami ewakuował się do Śródmieścia, aż po Czerniaków, gdzie stał się świadkiem śmierci Andrzeja Romockiego, pseudonim Morro, świetnego dowódcy i nieodżałowanego przyjaciela - jak wspominali go żołnierze "Zośki".
Jednak wspomnienia "Halicza" to tylko część tej opowieści. Jarosław Wróblewski uzupełnia ją o fotografie, także te z rodzinnego archiwum Kończykowskich, reprodukcje plakatów, dokumentów i odezw, kroniki walk, wspomnienia przyjaciół "Halicza" i jego towarzyszy broni. Dzięki temu wnosi do "Zośkowca" cenną wartość dodaną, zamienia książkę wspomnieniową w kompendium wiedzy na temat II wojny światowej ukazanej przez pryzmat losów jednego człowieka.
Wróblewski pokazuje przy tym, jak wojna zmienia ludzi. Zresztą sam Kończykowski, patrząc na te wydarzenia z dystansu 70 lat, podkreśla, że wtedy był kimś zupełnie innym.
Ilu zabiłem? Nie wiem, wiem, że byli tacy, których trafiłem, zraniłem. Jednak Niemców w czasie walki nie uważało się za ludzi. Byli jak robak, karaluch, którego trzeba było trzasnąć. To było takie odczucie, bo tyle się miało wtedy nienawiści w stosunku do Niemców. Dziś to jest dziwne, że się kiedyś cieszyło, że się trafiło innego człowieka. Śmierć? Człowiek stał się na nią odporny, ona była wszędzie.
Wróblewskiemu udało się znaleźć w archiwum IPN spisane po wojnie wspomnienia "Halicza" z walk na Czerniakowie. Zamieszcza je w książce, wraz z reprodukcjami innych nieznanych wcześniej dokumentów. To cenne źródło, pokazujące atmosferę walk:
Ułożyłem się wygodniej, podciągnąłem trochę worek z piaskiem tak, aby RKM leżał równo sam, żebym nie potrzebował go podtrzymać. Nagle budka (...) zaczęła się palić. W parę minut potem wyskoczył jeden Niemiec i bez specjalnej ostrożności pobiegł w kierunku ulicy Rozbrat. (...) Odbezpieczyłem RKM, wycelowałem w wąskie przejście i czekałem na drugiego. Ten na pewno nie wyjdzie cało, już z góry cieszyłem się na tę chwilę. Wyskoczył! Paląca się buda oświetlała przedpole. Przyłożyłem palec do spustu. Na muszce zarysowała się sylwetka. Pociągnąłem spust. Krótka seria przeszyła powietrze. Niemiec osunął się, lecz nadal wszystkimi siłami starał się znaleźć po drugiej stronie muru. Ponownie pociągnąłem spust, tym razem długą serią. Oderwałem palec i spojrzałem. Leżące ciało sprawiało mi niewymowną radość. No, teraz kolej na trzeciego. Skierowałem muszkę w stronę budki i czekałem. Wychylił się, strzeliłem, schował się z powrotem. Po jakimś czasie zawalił się palący się dach budki. Szkopowi widać brak było odwagi przebiec pod ostrzałem i teraz usmażył się żywcem.
Powstanie Warszawskie zakończyło się dla "Halicza" w obozie przejściowym w Pruszkowie. Jednak to dopiero był początek kolejnych kłopotów. Aresztowanie przez NKWD w styczniu 1945 roku, ucieczka z aresztu, ponowne aresztowanie w 1950 roku i wyrok 15 lat więzienia, między innymi za próbę obalenia ustroju Polski Ludowej.
Najbardziej dojmujące jest to, że Henryk Kończykowski po wyroku został osadzony w Obozie Pracy nr 3. Więzieniu, które wraz z kolegami z oddziału wyzwalał w sierpniu 1944 roku. Wtedy nazywało się KL Warschau.
Odtworzona przez Jarosława Wróblewskiego w "Zośkowcu" historia - mimo ukazanych w niej okrucieństw wojny, mimo wszechobecnej śmierci i poczucia beznadziei - jest optymistyczna. Udowadnia bowiem, jak trudno jest złamać zahartowanego człowieka. Udowodnił to również sam Henryk Kończykowski.
Kiedy w czasie uroczystości w Muzeum Powstania Warszawskiego chwycił podarowany mu przez najbliższych pistolet maszynowy Thompson, dokładnie taki, z jakim u boku walczył w 1944 roku jako "Halicz", widać było, że mimo 90 lat potrafiłby jeszcze zrobić z niego użytek.
Jarosław Wróblewski, "Zośkowiec", Wydawnictwo Fronda