Przemysław Średziński: I wojna światowa kojarzy nam się z krwawą batalią pozycyjną, która na froncie zachodnim trwała miesiącami. Ale przecież ten światowy konflikt jest też określany mianem pierwszej wojny przemysłowej. Dlaczego?
Andrzej Chwalba*: Taka opinia pojawiła się już w 1916 r. Właśnie wtedy wojna na froncie zachodnim przybiera charakter okopowy. I nie chodzi jedynie o biegnące do siebie równolegle linie obrony. Obie strony, czyli Niemcy i alianci, budują na terenie Francji potężne fortyfikacje, które sięgają kilka kilometrów w głąb od pierwszej linii umocnień. Praca nad nimi wymaga maszyn i ogromnych ilości stali czy cementu. Także nowatorskich rozwiązań inżynieryjnych. To były podziemne twierdze, w których funkcjonowały całe armie. Niemal miasteczka: z restauracjami, kantynami, punktami fryzjerskimi. Budowa takich podziemnych miast wymagała ogromnego wysiłku całego przemysłu obu stron.
Czy ten sposób prowadzenia wojny wymusił nowe strategie prowadzenie walki?
Tak, ale tu znów wracamy do przemysłu. Przerwanie wysuniętych linii obrony, które były oddalone o 5–10 km od pierwszych okopów, wymagało uzyskania co najmniej 2,5-krotnej przewagi liczebnej. A to było niemożliwe, bo od początku wojny siły obu stron były zrównoważone. W tej sytuacji, jak uważali stratedzy, trzeba było postawić na siłę uzbrojenia. Stąd wziął się taki rozwój artylerii, na froncie w większej liczbie pojawiły się karabiny maszynowe, inżynierowie opracowali wyrzucane miny, eksperymentowano z gazami bojowymi. To wszystko bez przemysłu byłoby niemożliwe.
Reklama
Z jednej strony mamy Niemcy, Włochy i Austro-Węgry, z drugiej Francję, Rosję, a później także Wielką Brytanię. Które z tych państw dysponowało największym potencjałem przemysłowym?
Bez wątpienia Niemcy. II Rzesza była najlepiej zorganizowanym państwem w Europie, a jej żołnierzy można uznać za najlepiej wyszkolonych. To dawało Niemcom nadzieję, że wygrają wojnę zarówno na froncie zachodnim, jak i wschodnim. Sztab planował, że po pokonaniu Francji – co miało nastąpić w ciągu najdalej sześciu tygodni – cała armia licząca 2 mln żołnierzy zostanie szybko przewieziona pociągami na wschód. To dlatego Niemcy już od zjednoczenia w 1871 r. tak bardzo inwestowali w rozwój linii kolejowych. Na drugim biegunie była carska Rosja, która z zasady nie inwestowała w koleje. Bo uznała, że będą one służyły tylko nieprzyjacielskim wojskom.
I wojna światowa okazała się złotym interesem dla wielu koncernów.
Oczywiście zyskały te, które pracowały na potrzeby gospodarki wojennej, straciły firmy, które pracowały na potrzeby ludności cywilnej. Przemysł lekki, odzieżowy, skórzany... Najbardziej zyskały koncerny motoryzacyjne, zwłaszcza amerykańskie, ale nie tylko. Takie marki jak np. Peugeot, Renault czy Citroen znakomicie się rozwinęły, podobnie zresztą jak niemiecki Opel. Na plus wyszły także firmy produkujące silniki lotnicze, jak choćby BMW. Mocno zyskał niemiecki Krupp, który kontrolował cały ciężki przemysł Niemiec. W Anglii trzeba wskazać na Rolls-Royce’a, producenta m.in. silników lotniczych.
Dzięki I wojnie światowej rozwinął się cały system tzw. ersatzów, czyli produktów zastępczych, w czym celowali Niemcy.
Wszystko przez niedobory. W samych Niemczech mieliśmy do czynienia z kilkoma tysiącami ersatzów: margaryna zamiast masła, cykoria zamiast kawy, sacharyna zamiast cukru. Produkowano także ersatze odzieżowe, w użytku były na przykład tkaniny z papieru. To w tamtym czasie wynaleziono benzynę syntetyczną. Dzięki niedoborom rozwinęła się technologia rolno-spożywcza, chemia i powstały nowe specjalizacje. Niewyobrażalny postęp w porównaniu z tym, co było wcześniej, zanotowano także w dziedzinie medycyny. Zwłaszcza w zakresie ortopedii i chirurgii. To były także początki chirurgii estetycznej. Z punktu widzenia rozwoju technologii wojna jest dobrodziejstwem.
Czy uprawnione jest twierdzenie, że konflikt był nieunikniony? Że w Europie wszyscy do niego dążyli? Jeśli tak, to w jakiej mierze wynikało to z ufności we własny potencjał przemysłowy?
Sprawa jest skomplikowana. Wiadomo, że taki potencjał ułatwia podjęcie decyzji o ataku, bo bez niego trudno prowadzić wojnę. Ale nie wydaje mi się, że wówczas to był najważniejszy z argumentów. Na początku XX w., co dziś może się nam wydawać dziwne, zapanowało w Europie społeczne i kulturowe przyzwolenie dla wojny. I to niezależnie od nacji. Ludzie byli przekonani, że po tylu latach spokoju – bo poprzednie starcia, jak choćby wojna prusko-francuska, były epizodyczne – nadszedł czas, by na poważnie zmierzyć się ze sobą. Bo wojna, jak przekonywano, odświeża i wzmacnia narody. Porównywano ją do puszczania krwi przez lekarzy. Miała być darwinistyczną rywalizacją nacji, którą wzmacniały nowoczesne idee nacjonalistyczne. Takie myślenie o wojnie nie było ograniczone tylko do generałów i polityków, to było myślenie całych narodów. Istotną rolę odegrali w kreacji tych idei wpływowi w ówczesnych mediach i sztuce ludzie awangardy, jak ekspresjoniści czy dadaiści. Oni wszyscy szykowali się na wielką rewolucję w sztuce. A bez wojny ten przewrót nie byłby możliwy. Oni wszyscy, piórem, czynem, obrazem parli do tego konfliktu.
Podczas I wojny walka weszła w nieznane do tej pory obszary. Mam na myśli na przykład walki powietrzne czy wojnę podwodną. Jak konflikt wyglądał na tych zupełnie nowych polach?
Pod koniec wojny lotnictwo odgrywało ważną rolę w działaniach zbrojnych, choć przed jej wybuchem było nieznane. Pierwsze starcia w powietrzu nie przypominały obecnych: piloci podlatywali jak najbliżej i strzelali do siebie z pistoletów czy rewolwerów. Nie było bombowców. Dopiero od 1915 r. pojawiają się formacje bombowe i szybko zyskują na znaczeniu. Maszyny mają coraz większy zasięg i mogą unieść coraz więcej bomb. Przy czym podczas nalotów nie chodziło tyle o zniszczenie obiektów przemysłowych, ile o obniżenie morale ludności cywilnej. Dlatego zaczęto bombardować miasta. Niemieckie ataki na Paryż czy Londyn są znane głównie z II wojny światowej, ale doszło do nich już podczas I wojny. W tych działaniach brały też udział sterowce Zeppelin, choć okazały się nieskuteczne. To była zapowiedź, że w przyszłości lotnictwo będzie miało jeszcze większe znaczenie. I kto tego nie widzi i nie rozumie, nie ma szans na wygraną w przyszłym konflikcie. To były wnioski, które politycy i generalicja wyciągali z działań wojennych 1914–1918.
A morze?
Jeśli chodzi o konflikt na morzu, możemy mówić o dwóch rodzajach wojny. Pierwszy to walki okrętów nawodnych. Ale tu większych działań nie było, bo Wielka Brytania w pełni panowała na morzach i oceanach, co było bardzo dotkliwe – zwłaszcza dla gospodarek państw centralnych. Jak Niemcy próbowali przerwać blokadę? I tu mam drugi rodzaj konfliktu na morzu – właśnie wtedy rozpoczęła się kariera okrętów podwodnych. Jeszcze przed wojną nie były przewidywane do działań ofensywnych, jednak pierwsze udane ataki U-bootów jesienią 1914 r. na brytyjską flotę wojenną przekonały Niemców, że to cudowna broń, dzięki której mogą złamać morską potęgę Londynu. W 1916 r. i 1917 r., kiedy zdecydowali się na rozpoczęcie nieograniczonej wojny na morzu, osiągnęli ogromne sukcesy. Zadawali Brytyjczykom tak dotkliwe straty – zwłaszcza flocie handlowej, że wydawało się, iż rzeczywiście są w stanie pokonać Brytyjczyków. Ale ci zaczęli organizować konwoje chronione przez okręty wojenne, które zaczęły polować na U-booty. To ostatecznie spowodowało, że Niemcy wojnę na morzu przegrali. Jednak okręty podwodne, podobnie jak samoloty, zrobiły wówczas nieprawdopodobną karierę. Przekonanie, że to broń, która może rozstrzygnąć kolejne starcie, podpowiadało Niemcom strategię, którą wybiorą podczas II wojny światowej.
Czy taką samą karierę podczas I wojny światowej zrobiły też czołgi?
Ciekawa sprawa, że podczas II wojny entuzjastami czołgów nade wszystko okazali się Niemcy. A podczas I wojny całkowicie je lekceważyli. Wyprodukowali ich mało, bo uważali, że to broń nieprzydatna i nieskuteczna. Że szkoda na nią stali i żołnierzy. Czołg to wynalazek Brytyjczyków. Pierwsze pojazdy w ogóle nie przypominały tych, które znamy z II wojny. Wyglądały jak wielkie poczwarki toczące się z prędkością 3–4 kilometrów na godzinę. Te pojazdy wtedy nie wykonywały żadnych samodzielnych zadań, a jedynie towarzyszyły piechocie – miały za zadanie pokonać okopy i zniszczyć zasieki z drutu kolczastego, tak by żołnierze mogli zaatakować przeciwnika. Na front dowożono je pociągami. Na lawetach podjeżdżały jak najbliżej linii frontu, po wyładunku składano je i dopiero wtedy wysyłano do walki.
Już w ciągu pierwszych tygodni konfliktu straty w ludziach były ogromne. Trzeba było je jakoś uzupełniać, państwa musiały w tym czasie dbać także o pracę fabryk zbrojeniowych. Kto sobie z tym najlepiej radził?
W tej konkurencji trudno wskazać zwycięzcę. Trzy mocarstwa europejskie – Niemcy, Francja i Anglia – dokonywały cudów, jeśli chodzi o umiejętność prowadzenia polityki kadrowej. Bo chodziło o to, by jednocześnie zapewnić sobie produkcję wojenną oraz niezbędną liczbę żołnierzy na froncie. Udało im się w tym celu pozyskać największych specjalistów, ale co ciekawe, także przedstawicieli opozycji, czyli np. socjalistów. Oni poprzez dobre relacje ze związkami zawodowymi byli w stanie przekonać robotników do wydajniejszej pracy. Znacznie gorzej radziły sobie Austro-Węgry, a najgorzej Rosja, w której dominowały chaos oraz korupcja. O dziwo, nieźle w tym zestawieniu wypada Turcja, która wspierała państwa centralne. To był kraj uważany przez ówczesnych za „chorego człowieka Europy”, jednak dzięki pomocy niemieckich ekspertów – którzy faktycznie prowadzili turecką gospodarkę wojenną – Turcy potrafili zaskoczyć. I to tak bardzo, że Anglicy do dzisiaj nie wiedzą, dlaczego przegrali wojnę o Konstantynopol, która rozgrywała się na półwyspie Gallipoli.
Kto na I wojnie najwięcej stracił, a kto zyskał? Można w ogóle mówić o zwycięzcy?
Najwięcej straciły Niemcy i Austro-Węgry. Rozpadły się systemy polityczne: Austro-Węgry przeszły do historii, podobnie II Rzesza Niemiecka, w miejsce której powstała Republika Weimarska. Olbrzymie straty ponieśli Francuzi: gospodarka kraju do 1939 r. nie osiągnęła poziomu z 1913 r. Na froncie zachodnim zginęło 1,4 mln Francuzów i naród ten nie odzyskał już wigoru sprzed I wojny światowej. Kiepskie było morale, rozwinęły się ruchy pacyfistyczne i praktycznie zdominowały scenę polityczną. W każdej partii byli pacyfiści, którzy nie tylko nie chcieli później umierać za Gdańsk, ale nawet za Paryż. Francja, choć była mocarstwem zwycięskim, jednocześnie była przegrana. Utraciła Rosję jako sojusznika, a pozyskane Polska czy Czechosłowacja – z punktu widzenia Paryża – były jej marnymi substytutami. Tak naprawdę zwycięzców trzeba widzieć za oceanem.
A więc USA?
Oczywiście. Bo dołączenie Wielkiej Brytanii do wojny sprawiło jedynie, że trwała tak długo. Gdyby nie Wyspiarze, Niemcy złamaliby Francuzów i zostałby zawarty pokój. A wejście Anglii wyrównało siły obu stron i dopiero amerykańskie posiłki, które trafiły do Europy w 1917 r., dały zwycięstwo aliantom. Skoro Ameryka zadała decydujący cios, najwięcej też zyskała. Była głównym rozgrywającym na konferencji wersalskiej, stała się też liderem rynków finansowych świata. Ale to nie wszyscy wygrani. Na Dalekim Wschodzie pojawia się Japonia, która osiągnęła status mocarstwa, i to w niezwykle prosty sposób, m.in. dzięki skutecznej polityce w Azji Wschodniej oraz wsparciu finansowym i materiałowym aliantów. Straty, które poniosła w I wojnie, są mikroskopijne, natomiast sukces polityczny niebywały. Japonia jest jednym z pięciu mocarstw obecnych w Wersalu. To było drugie po Ameryce państwo, które osiągnęło największe korzyści.
Stąd tytuł pana książki „Samobójstwo Europy”? Europy, która utraciła hegemonię?
Takiej Europy, która była w 1913 r., w 1919 r. już nie ma. Nie ma już tej Europy, która dyktuje światu warunki, która hurtowo zdobywa Nagrody Nobla, która kontroluje rynek wynalazków i ówczesnych najwyższych technologii. Ta Europa zanika. Co prawda Anglia i Francja nadal posiadają kolonie, niemniej siła, potencjał i autorytet Europy znacznie się po I wojnie zmniejszają.
Na koniec wyobraźmy sobie, że Gawriło Princip nie zabija arcyksięcia Franciszka w Sarajewie...
Ale to był już kolejny zamach na niego. Ofiarami zamachów padali także inni politycy. Atmosfera w Europie była taka, że konflikt musiał wybuchnąć, a jakiś powód musiał się znaleźć. Bo Europa tej wojny chciała.
*Andrzej Chwalba, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, historyk i eseista. Autor książki „Samobójstwo Europy. Wielka wojna 1914–1918”