Środowa decyzja parlamentu to krok w bardzo dobrym kierunku, choć obawiam się, że tak jak wszystko, co słuszne w naszym kraju, jest dość przypadkowa, spektakularna i - w związku z sytuacją polityczną - nietrwała. Podejrzewam też, że zgoda większości posłów uwzględniała fakt krotochwilności obecnych działań Sejmu.
Przyjdzie nowy rząd i pojawi się nowy program prorodzinny, choć ten, który promuje minister Joanna Kluzik-Rostkowska, jest dobry, bo sprawdzony gdzie indziej, a ponadto zgodny ze zdrowym rozsądkiem. Nawet bowiem w bogobojnej i tradycyjnej Polsce mało kto wierzy przysłowiu: "Bóg dał dzieci, da i na dzieci". Jeśli państwu zależy na przyroście naturalnym - musi płacić. Jeśli polityka prorodzinna ma być priorytetem, pieniądze na nią muszą się znaleźć.
Co mówi zdrowy rozsądek? Że do rozrodczości trzeba dwóch: seksu i kasy. Jeśli chodzi o seks, nie ma w Polsce dziedziny tak stabuizowanej i smutnej. Nie ma edukacji seksualnej, nie ma wiedzy o antykoncepcji ani dostępu do niej, seks nie wiąże się z radością, tylko ze strachem. Gdyby obywatele dysponowali wiedzą seksualną i możliwością regulowania własnej prokreacji, a politycy zajęli się raczej ekonomiczną troską o dzieci żywe, a nie deklaratywną troską o "poczęte" - demografia by nam wzrosła.
Panowanie nad własną rozrodczością wcale nie prowadzi do jej zmniejszenia, tylko do wzrostu odpowiedzialności. Widać to po Szwecji i Francji, gdzie w tej chwili jest zarówno najwyższa dzietność, jak i największa troska państwa o prawa reprodukcyjne kobiet. Zostawmy jednak seks i przejdźmy do kasy. Nie da się jej oszczędzić przez promocję hasła powrotu do tradycyjnych ról.
Prowadząc skuteczną politykę prorodzinną, trzeba wiedzieć, że emancypacja kobiet jest faktem i że jej owocem są inne modele życia niż te, które polegają na płodzeniu i wychowywaniu. Kobiety pracują, bo chcą lub muszą, ale nawet jeśli zapewni im się fantastyczne warunki materialne, to niekoniecznie wykorzystają je na zwiększenie rozrodczości.
Można jednak zachęcać rodziny do dzietności inaczej niż przez ukazywanie wartości tradycji patriarchalnej. Dobrym przykładem są tu państwa świeckie, jak Szwecja czy Francja, lub katolickie - jak Irlandia. W Szwecji panuje przekonanie, że dzieci są wartością niezależnie od tego, w jakiej konfiguracji się poczęły, nie ma więc polityki prorodzinnej, tylko prorozrodcza i daje ona wyśmienite efekty, tyle że jej skutkiem ubocznym jest rozpad rodziny tradycyjnej.
Innym przypadkiem jest Francja i ona dla kraju tradycyjnego, jakim jest Polska, może stanowić wzór najlepszy. Po pierwsze, od lat płaci się tam podatki rodzinne, a więc rodziny wielodzietne, niezależnie od dochodów (sic!), płacą mniej. Po drugie, progresywny zasiłek na dzieci (o zróżnicowanych formach dostosowanych do wieku dziecka, sytuacji materialnej rodziny, potrzeb). Po trzecie, zróżnicowane formy pracy. Po czwarte, bogata oferta usług opiekuńczych (żłobki, przedszkola, refundacja opieki indywidualnej, zwłaszcza na dzieci chore). Po piąte, promocja rodziny partnerskiej i równego obciążenia osób wychowujących dzieci.
Wniosek: kobieta będzie rodzić nie wtedy, gdy zamknie się ją w domu, ale z tego domu wypuści i świat uczyni się jej przychylnym. W tym kierunku idzie program prorodzinny Joanny Kluzik-Rostkowskiej, choć jest tam element niepokojący, mianowicie przedłużone urlopy macierzyńskie. Jeśli pracodawca będzie miał nawet ulgi z tytułu utrzymania ciągłości zatrudnienia kobiety, to i tak zatrudni mężczyznę, bo, po pierwsze, nie będzie z nim takich komplikacji, a poza tym - nie wiadomo, co z tych obietnic ulgi wyjdzie.
Przedłużenie urlopów macierzyńskich poważnie zmniejszy szanse kobiet na rynkach pracy. Zamiast tego promowałabym elastyczny czas pracy, urlopy ojcowskie i sieć żłobków, przedszkoli i miniprzedszkoli (zachęcając pracodawców do organizowania ich w miejscu pracy). Jest dużo do zrobienia. I marzy mi się, że będzie to robione niezależnie od tego, która opcja polityczna dojdzie do władzy. Dzieci nie są ani prawicowe, ani lewicowe. Są nasze.