Byłam ostatnio w Amsterdamie na konferencji. Po pierwszym dniu referatów siedzimy w większym gronie w kawiarni - dziennikarz jednej z paryskich gazet, dwóch Niemców, Austriak, profesor z małego miasteczka w Stanach i Brytyjka Victoria. Piękna młoda kobieta i w dodatku robi najlepszą karierę z nich wszystkich. Mężczyźni pożerają ją wzrokiem.

Reklama

"Ach, pochodzi pan ze Stanów Zjednoczonych" - mówi z uśmiechem do profesora. "Współczuję, to musi być okropne, spotykać się na co dzień z Amerykanami. Nie da się chyba zaprzeczyć, że trudno o głupszy naród". A kiedy profesor próbuje bronić swojego kraju, Victoria dodaje: "Ale co się dziwić, z kilkoma stuleciami historii. No i świetnie rozumiem, że kiedy otworzyliśmy granice, wszyscy Polacy zapomnieli o USA i przenieśli się do Wielkiej Brytanii" - rzuca, przypominając sobie o mojej obecności. Pali papierosa. Nie odzywam się już i niedługo wychodzę, zanim zdąży coś więcej powiedzieć.

Ale następnego dnia po obiedzie tak się składa, że Victoria i ja mamy wspólną sprawę na mieście. Jedziemy więc razem tramwajem. Nie jestem tym zachwycona, co daję jej odczuć. "Chodziłam ostatnio po górach w Szkocji" - staram się być jak najbardziej formalna, ale i tak spodziewam się, że zaraz powie coś w rodzaju: "Ja nie jeżdżę do Szkocji, stanowczo za dużo już tam Polaków". Ale ona zaczyna całkiem niespodziewanie: "A ja nie chodzę po górach, bo to jest coś, co się robiło w dzieciństwie z ojcem. A ja nie mam ojca". "Nie żyje?" - pytam zdziwiona tym nagłym wyznaniem. "Nie, ale wyjechał, kiedy byłam mała". "Dlaczego?" - ciągnę, skoro sama zaczęła. "Czuł, że rodzina go ogranicza, i chciał się trochę przewietrzyć. Nigdy go potem nie widziałam".

A więc to tak. Jak mogę się teraz na nią złościć za tę Amerykę i Polaków? Nie musi mi nic więcej mówić, już sobie wyobrażam, jak to było: jak stała na stołku przy oknie i patrzyła, czy on wraca. Każdego popołudnia, powiedzmy, przez dziesięć lat. Nie wracał i dlatego wyrosła na kobietę, która musi się podobać wszystkim mężczyznom: żeby chcieli z nią być, bo tatuś nie chciał. I kobietę, która zarazem musi być wobec mężczyzn niemiła - żeby było jasne, że to ona ich odrzuca (a nie oni ją, tak jak tatuś). Siedzimy później w kawiarni, zerwałyśmy się z jednego referatu. Victoria pije espresso i pali papierosa. Opowiada o swojej świetnej karierze, jak to nie oblała nigdy w życiu żadnego egzaminu - ale dla mnie jest już wyłącznie tą dziewczynką, która czekała, że pewnego dnia tata przyjdzie po nią do szkoły i dlatego starała się mieć dobre stopnie. Śmieje się przy mnie z Polaków w Londynie, że ubierają się w najtańszych sklepach, ale ja myślę sobie, że ona dobrze się ubiera tylko po to, żeby się spodobać tacie, jeśli się kiedyś spotkają. Cokolwiek mówi, we wszystkim jest już usprawiedliwiona - i wie o tym.

Tak jak ten chłopak, z którym się spotkałam niedawno na kawie. Miły, ale przez godzinę rozmowy nie zadał mi ani jednego pytania, tylko opowiadał o sobie. Już miałam ochotę powiedzieć, że się spieszę i wyjść, ale nagle z jakiegoś powodu pojawił się temat rodziców i on mówi, że jego matka nie żyje. Umarła, kiedy miał siedem lat. "To znaczy - zabiła się" - wyjaśnia. Cisza. Bo co mam zrobić? Nawet gdyby wreszcie wykazał zainteresowanie moją osobą, to co mu powiem? Jasne jest, że czegoś takiego nie przebiję.

Weźmy też dzieci z rodzin, gdzie matka płakała, a ojciec się nie odzywał, od lat obrażony, że dał się wmanewrować w to małżeństwo. Dzieci, które od małego były powiernikami swoich sfrustrowanych rodziców. Dziewczynki, które musiały gotować obiad, bo mama miała depresję. Chłopców, którzy wstydzili się za mężczyzn, bo tata miał kochanki. Weźmy też dzieci majorów, którzy uprawiali w domu musztrę, albo dzieci ambitnych rodziców, które muszą od przedszkola uczyć się trzech języków obcych. A na Zachodzie na przykład dzieci wychowane przez zmieniające się co roku nianie - jak te paryskie dzieci, które portugalska dziewczyna w każde popołudnie sadza przed telewizorem i którym mama i tata zamiast swojego czasu fundują regularnie sweterek Baby Diora.

Niezliczone są możliwości, jakie mają rodzice, żeby zniszczyć życie swoim dzieciom. Tyle sposobów, żeby w nas zaszczepić traumę, z którą już nigdy się nie rozstaniemy. I nawet kiedy będziemy mieć własne dzieci, wystarczy jakaś jedna scena w filmie, żebyśmy znów wybuchli tamtym płaczem. Jak żyć w świecie, który na każdym kroku naznaczony jest tamtym wspomnieniem?

Reklama

Otóż okazuje się, że da się żyć, i to jak wygodnie. Bo takie wspomnienie, które uniemożliwia nam normalne kontakty ze światem, potrafi być zarazem największym skarbem. I ciekawe, czy ci rodzice, którzy nas zostawili albo nie umieli nas kochać tak jak trzeba, zdają sobie sprawę, jakie to daje możliwości - mieć na swoim koncie takie niewinne cierpienie? W swoim uczuciowym CV mieć chociaż jeden taki dzień, jakich miała na pęczki Victoria: kiedy była pewna, że ten facet w czarnym płaszczu pod szkołą to jej niewidziany od dziesięciu lat tata i z bijącym sercem biegła - ale zaraz się okazywało, że to był tata jednej z koleżanek? Albo takie jedno popołudnie, jakie poznał mój kolega: kiedy wrócił do domu ze szkoły, jego matka nie żyła.

Proszę sobie wyobrazić, jaki to jest kapitał: bo choćbyśmy się nie wiadomo jak źle się zachowali wobec innych, wystarczy, że sobie przypomnimy, jak nas kiedyś potraktowano, i natychmiast poczujemy się lepiej. Choćby nie wiadomo jak nam się nie udało własne życie, zawsze możemy wrócić do tamtego wspomnienia i zostaniemy rozgrzeszeni. Rodzice, którzy nie byli przy swoich dzieciach, kiedy trzeba było, z czasem im to wynagrodzą: będą z nimi na zawsze w postaci smutnego wspomnienia, które wszystko usprawiedliwia.

I Victoria, rzecz jasna, może pozwolić sobie na uszczypliwe uwagi wobec kogo zechce. Kiedy zacznie się czuć z tym źle, wystarczy, że zamknie oczy i sobie przypomni, jak stała wtedy na tym stołku przy parapecie, odkupując na zapas wszystkie swoje przyszłe winy. A już szczególnie może sobie pozwolić na zjadliwość wobec mężczyzny w wieku, w którym musi być teraz jej ojciec.

Zwłaszcza jeśli ten mężczyzna mówi to, co powiedział profesor. Siedzimy z Victorią obok siebie ostatniego dnia, kiedy swój referat ma właśnie profesor. "Słyszałaś, co on powiedział?" - szepcze do mnie w pewnej chwili Victoria.

To była konferencja na temat twórczości Michela Houellebecqa. Houellebecq w "Cząstkach elementarnych" napisał trochę okrutnych rzeczy o swojej matce i to pod jej prawdziwym nazwiskiem. Dlaczego? Rodzice Michela kilka miesięcy po jego urodzeniu na wyspie Réunion odkryli w sobie niecierpiące zwłoki powołanie - będą jeździć po Afryce i fotografować piękne krajobrazy. Postanowili więc zawieźć syna do Francji i oddać go pod opiekę babci. Od tego czasu poniechali fotografii i rozwijali inne pasje, ale do dziecka wpadali tylko raz na rok, żeby zobaczyć, czy dużo urosło i czy jest grzeczne.

I owszem, słyszałam, co powiedział profesor ze Stanów. Powiedział coś w rodzaju: "Być może Houellebecq trochę przesadził z tymi oskarżeniami wobec matki. Oczywiście, że nie powinna opuszczać syna, ale przecież oddała go pod dobrą opiekę. Czasem nawet go odwiedzała. Trzeba ją zrozumieć, potrzebowała powietrza, czuła, że rodzina ją ogranicza".

Spojrzałam na Victorię: uśmiechała się promiennie. No tak - zrozumiałam - po takich słowach profesora i z taką przeszłością jak jej mogła zachować się wobec niego dowolnie złośliwie i była usprawiedliwiona. Nawet jeśli zrobiła to zanim profesor powiedział to, co powiedział: ona po prostu generalnie była usprawiedliwiona. Podobnie jak usprawiedliwiony był Michel Houellebecq, kiedy szydził ze swojej matki. Natomiast matka Houellebecqa i ojciec Victorii nie byli usprawiedliwieni.

Chyba że ich rodzice też coś im zrobili? No właśnie. Bo na tym to polega: zawsze znajdują się rodzice, którzy coś nam zrobili. Na dnie każdego naszego złego uczynku jest ojciec, który nas bił, albo matka, która nas nie kochała. Chwała Bogu. Bez nich życie byłoby doprawdy nie do wytrzymania.