Co więcej, jestem przekonany, że taka reforma szkolnictwa wyższego jest niezbędna po to, by wszystkie inne polskie reformy - gospodarcza, społeczna czy finansowa - mogły się udać. To jest kwestia zbiorowej mentalności, psychiki społeczeństwa i przygotowania młodego pokolenia na nowe wyzwania

Reklama

Diabeł jednak - jak wiadomo - tkwi w szczegółach. A pierwszy i podstawowy szczegół pozostaje w przedstawionym projekcie niewyjaśniony: skąd na to wszystko wziąć pieniądze? Jak mają być przeprowadzone reformy teraz, skoro - jak się dowiadujemy - pierwsze znaczniejsze środki na naukę znajdą się w budżecie dopiero w 2013 r.? Można mieć wiele pięknych pomysłów i szczytnych założeń, ale wciąż nie wiadomo, jak za nie zapłacić. Nawet zapowiedziane podnoszenie tych wydatków co roku o 0,15 proc. PKB to kropla w morzu - jeśli weźmiemy pod uwagę realne tempo rozwoju nauki i technologii na świecie. W skali świata dokonuje się rewolucja, a my niestety od lat wleczemy się w jej ogonie. Dlatego myślę, że również ten projekt nie daje wielkich nadziei na przyspieszenie kroku.

Drugim szczegółem jest przejawiająca się w ministerialnych propozycjach alergia na tle habilitacji. Nie mam wątpliwości, że procedury habilitacyjne trzeba zreformować. Jest przecież wiele propozycji i kierunków, jak to zrobić. Ale - proszę wybaczyć - rozważania o tym, czy ma istnieć doktor habilitowany, czy doktor certyfikowany, to czysta zabawa w słówka. Bo moim zdaniem w niczym nie podważa potrzeby istnienia takiego progu naukowego awansu, który przekraczałoby się poza własną jednostką naukową z weryfikowaniem kompetencji na zewnątrz. Kwestia nazwy jest zupełnie drugorzędna. W projekcie brakuje za to konkretnych zapisów dotyczących proponowanych certyfikatów. Mam wrażenie, że powinien być to stopień poważnie zróżnicowany w zależności od dyscypliny naukowej.

Nowy projekt ministerstwa zakłada wyróżnienie trzech wielkich "stref” naukowej działalności: nauki humanistyczne i społeczne, nauki o życiu i nauki techniczne. Powstaje jednak problem – gdzie bowiem jest miejsce na nauki ścisłe? Czy przypadkiem nie jest to osobna "strefa”? Przykładowo fizyk teoretyk nie będzie miał w swoim dorobku "technicznych” patentów, ale może je mieć fizyk praktyk. Nie wyobrażam też sobie uzyskania takiego certyfikatu, habilitacji czy analogicznego stopnia - równie dobrze może nosić nazwę szambelana - bez słownej obrony napisanej pracy. Umiejętność uzasadnienia teorii i obrony założeń jest niezbędna tak samo dla historyka, jak i informatyka czy fizyka. Ale już książka habilitacyjna - nieodzowna dla humanisty - może się okazać zbędna przy „certyfikowaniu” biologa czy matematyka. I choć nie znam się na tych dziedzinach, zwracam uwagę, że takie rozróżnienia mogą się okazać konieczne.

Reklama

Kwestia stopni naukowych i pogoni za kolejnymi "dr hab.”, "dr cert.” czy "prof. zw.” w ogóle wymaga przemyślenia na nowo. Kiedyś podział ten był czytelny: był doktor, był docent i był profesor. I uważam, że nie od rzeczy byłoby przywrócić tę prostą gradację. Na razie bowiem mamy do czynienia z bodaj sześcioma rodzajami profesorów (zwyczajny, nadzwyczajny, tytularny, visiting proffesour, profesor kontraktowy, itd.), a projekt minister Kudryckiej proponuje w dodatku rozróżnienie na doktora naukowego i doktora zawodowego. Może ja czegoś nie rozumiem, ale wydaje się to niczemu niesłużącą komplikacją.

Podobnie nieczytelna pozostaje również kwestia uzyskiwania doktoratów wprost po licencjacie. Zwracam uwagę, że od tego bolońskiego systemu stopni naukowych zaczynają już na Zachodzie odchodzić przodujące uniwersytety. Nie jest wszak żadnym obowiązkiem uzyskiwanie stopnia magistra ani tym bardziej doktora. Jeśli jednak już taka gradacja obowiązuje, to jestem bardzo sceptyczny wobec prób jej "przeskakiwania” poprzez doktoryzowanie licencjatów. To oczywiście nie oznacza, że jestem zwolennikiem ścisłej biurokracji. Znam przypadki ludzi, którzy zostawali profesorami, mając jedynie maturę. Często stanowili naukową czołówkę kraju.

Taka możliwość w wyjątkowych przypadkach powinna istnieć, zwłaszcza w czasach, gdy na naszych oczach powstają nowe i nowatorskie kierunki, teorie i dyscypliny. Jednak procedury należy ustalić surowe i przestrzegać ich z całą skrupulatnością. W przeciwnym razie grozi nam zupełna inflacja naukowych tytułów i awansów. A już uzyskiwanie certyfikatów w miejsce habilitacji mocno się kojarzy ludziom mojego pokolenia z zalewem tzw. docentów marcowych. Nic dobrego z tego nie wyszło, i to niezależnie od politycznych okoliczności i zapatrywań.

Reklama

Godnym poparcia jest natomiast pomysł, by obrony prac naukowych prowadzone były poza macierzystą uczelnią. Podoba mi się też proponowana kadencyjność rozmaitych urzędów akademickich. Ale też apeluję o ostrożność: jeśli w danej, wąskiej i wysokospecjalistycznej dziedzinie jest jeden wybitny fachowiec na skalę kraju, to trudno rugować go ze stanowiska tylko ze względu na upływ kadencji.

Oczywiście można się zastanawiać, czy taki naukowiec nie powinien był wychować swojego następcy, ale na to cztery, a nawet osiem lat może się okazać czasem zbyt krótkim. Podoba mi się także pomysł korzystania z opinii międzynarodowych w procesie naukowego awansu. Ale znów uwaga: czy rzeczywiście za granicą znajdziemy miarodajnych specjalistów w dziedzinie np. historii literatury polskiej? Mam wątpliwości.

Krótko mówiąc, przedstawiony nam projekt można uznać za ciekawy zaczyn do nieodzownej dalszej dyskusji. Wiele spraw pozostaje w nim niedopracowanych, a nawet te, których trudno nie poprzeć, w wypadku braku głębszego zastanowienia mogą grozić paraliżem niektórych dziedzin nauki. Zbyt ścisłe traktowanie przepisów i nadgorliwość w regulowaniu każdej sfery może przynieść skutki odwrotne od zamierzonych. Nauka jest bowiem obszarem zbyt szerokim i otwartym, by jeden projekt zmian mógł uleczyć jej wszystkie bolączki.