Nawet nie dlatego, że niektóre ich ofiary wystąpiły w przeszłości w roli tych, co sieją wiatr i zbierają burzę. Nie byłoby może zakłócania rocznic, gdyby nie wcześniejsza brutalizacja polityki, za którą wielu wygwizdywanych jest współodpowiedzialnych. Nie wysuwam tego argumentu na pierwszy plan, bo na przykład Borusewicz to polityk nad wyraz spokojny, nie obrażający nikogo. Rzecz w czym innym.
"Solidarność" nasza i nie nasza
W tym, że wojna o "Solidarność" nie zaczęła się wczoraj. Trwa od dawna i zdążyła namieszać w głowach wielu ludziom. A ponadto przeżywanie historii jako czegoś zamkniętego, ograniczonego do własnego kręgu, to specjalność nie jednego tylko środowiska. To specjalność Polaków w ogóle. Nie warto może już sięgać do zamierzchłych wojen miedzy piłsudczykami i endekami, którzy używali historycznych zdarzeń z czasów pierwszej wojny i początków niepodległości jako amunicji służącej pognębieniu przeciwnika. To powszechny obyczaj także i dzisiaj.
Kłopoty z "Solidarnością" zaczęły się na początku III RP. Zacznę od historii drobnej, która przydarzyła się mojej mamie, szeregowej działaczce tego związku, która w latach 80. ofiarnie nosiła bibułę po ulicach pełnych jawnych i tajnych służb. 11 listopada 1989 r. jak co roku pojechała do warszawskiej katedry wziąć udział we mszy z okazji rocznicy niepodległości. To było zawsze święto ludzi "Solidarności", zresztą jeszcze parę lat wcześniej uczestników tych mszy rozganiała milicja. A w tym roku... W tym roku wiernym w kościele życie utrudniał BOR pilnujący nowego premiera Mazowieckiego. Mama nie rozumiała nowych czasów. Jak to, nasz premier, a oddziela się od ludzi? - Mamo - powiedziałem jej wtedy - to już jest normalna Polska.
W tym przypadku moja mama nie całkiem miała rację ze swoim rozżaleniem, bo przecież normalne państwo nie mogło się rządzić regułami z czasów "Rzeczpospolitej Solidarnej", gdzie wszyscy byli przynajmniej w teorii sobie bliscy. Ale pojawiały się poważniejsze powody do niezadowolenia.
Pamiętam, jak nawet na łamach "Gazety Wyborczej", na początku bardziej otwartej na różne nurty solidarnościowego obozu, rozgorzała dyskusja na temat decyzji liderów "Solidarności" w sprawie tak zwanej listy krajowej. Chodziło o to, że w wyborach 4 czerwca 1989 r. Polacy odrzucili tak zwaną listę krajową, na której figurowały nazwiska czołowych przedstawicieli władzy. W efekcie PZPR miała mniej posłów, niż gwarantowały jej porozumienia zawarte przy Okrągłym Stole i czołowi liderzy "Solidarności" sami pośpieszyli ze zgodą na całkiem bezprawne wybory uzupełniające. Na łamach "Wyborczej" pretensję o to mieli tak znaczący później przedstawiciele postsolidarnościowego establishmentu jak... Andrzej Szczypiorski. Poza niezgodą na meritum ich decyzji padało pytanie: dlaczego nie potraficie tego wytłumaczyć ludziom?
Powinniście choć wytłumaczyć...
To pytanie padało bardzo często - w nim zawiera się istota sporu i o sam Okrągły Stół, i o przemiany, które nastąpiły po nim. Jeszcze w sierpniu 1988 r. Lech Wałęsa potrafił osobiście tłumaczyć robotnikom stoczni przerwanie strajku i przystąpienie do rokowań zakończonych Okrągłym Stołem. Potem coraz rzadziej zadawano sobie trud, aby udzielać takich wyjaśnień.
Czy tłumaczenie, objaśnianie, edukowanie, ba, dialog między różnymi odłamami dawnej "Solidarności" były nadal możliwe? Normalna polityka utrudnia komunikację przedstawicieli z naturalnym zapleczem. Na poły wiecowa demokracja solidarnościowego pospolitego ruszenia zmieniała się w polityczny proces podejmowania decyzji, nieraz bardzo elitarny i nieprzejrzysty. Było to po części naturalne, a jednak w wielu wypadkach bolesne. Oddzieliło wielu zaangażowanych ludzi od przywódców, pozostawiło osad rozgoryczenia. Celnie opisał to, skądinąd ograniczając się na ogół do własnego, najmłodszego pokolenia "Solidarności", Cezary Michalski.
To rozgoryczenie dawało o sobie znać w zaangażowaniu solidarnościowych mas po stronie Lecha Wałęsy w 1990 roku, potem, skądinąd już u mniejszej grupy ludzi, w proteście przeciw prezydenturze Wałęsy. Kontrowersja wokół metody wyjścia z komunizmu, zarówno formy, jak i treści, przekształciła się w jeszcze bardziej bolesny spór o rozliczenia komunistycznej przeszłości.
Mniej nawet o nieuchwalone projekty. Bardziej o filozofię, którą najbardziej syntetycznie zaprezentował jeden z najdzielniejszych skądinąd przywódców podziemnej "Solidarności" Władysław Frasyniuk. Gdy na początku 1992 roku Sejm szykował uchwałę potępiającą stan wojenny, on, wtedy poseł Unii Demokratycznej, oznajmił, że woli pracować nad ustawą regulującą warunki działalności transportu samochodowego (sam był kierowcą ciężarówki).
Po latach Frasyniuk sam przypominał (na przykład w wywiadzie, który z nim przeprowadzałem) o nierozliczeniu komunistycznej przeszłości. Mówił tak jednak tylko za rządów Millera. Późniejsza logika polaryzacji: za lub przeciw PiS, odwiodła go definitywnie od takich rozważań. Nic do zarzucenia nie miał sobie za to nigdy sam Wałęsa. Przecież błahy w sumie dylemat: był czy nie był Bolkiem, nie byłby tak mocno przeżywany przez wielu Polaków, gdyby nie jego ostentacyjna, wręcz ordynarna symbioza z funkcjonariuszami dawnych komunistycznych służb w latach 90. Gdyby nie - pierwszy przykład z brzegu - jego weto w obronie esbeckich emerytur.
Ile narodu, ile związku?
Był jeszcze jeden problem. Pierwsza "Solidarność" to wielki statek, który zabrał wielu Polaków chcących przepłynąć Morze Czerwone nie tyle bezpiecznie co z godnością. Niektórzy uważający od zawsze, że powinno być "jak na Zachodzie", kostium związkowych, pracowniczych roszczeń przywdziali jedynie koniunkturalnie. Albo ze związkowców zmieniali się stopniowo w liberałów. Nic w tym skądinąd dziwnego. Tym bardziej zdrożnego.
Ale zarazem "Solidarność" była jednak roszczeniowym związkiem. Jej udział w przemianach liberalnej transformacji po 1989 roku to temat niejednoznaczny, skomplikowany. Człowiekowi takiemu jak ja, akceptującemu liberalny kapitalizm, dało to w sumie więcej powodów do zrozumienia niż do protestu.
Ale też nietrudno zrozumieć, jak wielu ludzi mogło mieć poczucie zdrady także i w tej sferze. To jest geneza skrajnych postaw takich ludzi jak Andrzej Gwiazda i Anna Walentynowicz. To nie tylko szukanie wszędzie esbeckich spisków i personalna animozja z Wałęsą zawiodły ich na pozycje radykalnej negacji całej drogi do niepodległości, a tym bardziej wszystkiego, co stało się potem. Oni wciąż nie rozumieją, jak to się stało, że ruch próbujący reprezentować całe społeczeństwo wobec państwa-pracodawcy zmienił się w żyranta społecznych różnic i komercyjnych reguł gry. A gdy na dokładkę profitentami tych przemian, przeprowadzanych pośpiesznie i bez planu, okazało się tylu beniaminków poprzedniego systemu... W Polsce antykomunizm i antyliberalizm pożeniły się ze sobą nie bez przyczyny.
Nie dziwi mnie więc taka postawa, choć trąci utopią. Tym bardziej nie dziwi mnie, gdy spadkobiercą tradycji Sierpnia staje się normalny roszczeniowy związek zawodowy. Niewątpliwie zawęża to pierwotne znaczenie słowa "Solidarność". Ale też kto inny miałby ten sztandar podźwignąć?
Politycy postsolidarnościowi byli już w innej roli, więc całej solidarnościowej tradycji udźwignąć nie mogli. Niektórzy zresztą także i nie chcieli. Więc dziś Janusz Śniadek próbujący wprząc tradycję wielkiego ruchu ogólnonarodowego we współczesne pracownicze interesy odrobinę mija się ze swoją rolą. Ale gdy baczniej przyjrzymy się dziejom pierwszej, też pracowniczej "Solidarności", niekoniecznie dopatrzymy się w tym połączeniu aż tak wielkiego paradoksu. Tyle że od tej ciągłości już tylko krok do równania: wczoraj walka o sierpniowe porozumienia z komuną, dziś o ten czy inny pracowniczy przywilej z liberałami spod znaku PO. Równanie jest mocno zabawne, ale czy to jedyny historyczny paradoks?
Wiatr w żagle Kaczyńskich
To wszystko - historyczne urazy, antyliberalne rozczarowania, również ideologiczne konflikty, między 1980 i 1989 rokiem po prostu nieznane - stało się wiatrem w żagle kampanii Lecha i Jarosława Kaczyńskich. Wiatrem zresztą nie bardzo mocnym, bo tak jak "wyjców" stawiła się przed stocznią garstka, tak nie za wielu jest dzisiaj wyznawców jakiejś utopijnej linii solidarnościowej. Solidarnościowej, choć głoszonej wbrew dawnym wielkim "Solidarności": Wałęsie, Frasyniukowi, Borusewiczowi. Solidarnościowej, choć obsesyjna nienawiść do zmitologizowanych liberalnych elit mało ma wspólnego z atmosferą pierwszej "Solidarności".
Czy Kaczyńscy robią dobrze, że z tego wiatru korzystają? Buńczuczne okrzyki przed Stocznią Gdańską utożsamiające oponentów PiS z ZOMO czy rytualne wykorzystywanie solidarnościowych rocznic do ataków na partyjnego przeciwnika - to krok w kierunku coraz bardziej instrumentalnej, coraz bardziej wykluczającej "nieswoich" interpretacji historii.
Ale nie oni te emocje wymyślili. Raczej odpowiedzieli na zapotrzebowanie tych Polaków, którzy ze zderzenia własnych solidarnościowych tęsknot z rzeczywistością wyszli poranieni, obolali. Kaczyńscy pozwalają im się wykrzyczeć na swoich wiecach, ale sami nie tracą racjonalnej oceny wydarzeń. Prezydent stanął w obronie wygwizdywanego Borusewicza nie tylko przez kurtuazję. Gdyby zajrzeć do wywiadu rzeki z obydwoma braćmi, nie ma tam orwellowskiego poprawiania dziejów. Jarosław i Lech Kaczyńscy nadal, tak jak u schyłku lat 80., bronią sensu Okrągłego Stołu, przypominają o własnych związkach z Wałęsą. Raczej komplikują, niż upraszczają historyczny przekaz. Jeśli naginają rzeczywistość, to w drobiazgach.
A że nie protestują głośniej przeciw głupotom wypowiadanym przez niektórych swoich zwolenników? A czy ktoś z wielbicieli Adama Michnika protestował, gdy ten przekształcił pogrzeb profesora Bronisława Geremka w wiec zwrócony przeciw politycznym przeciwnikom? A czy ktoś z wyznawców "Gazety Wyborczej" próbuje kwestionować budowaną na jej łamach, całkowicie zrytualizowaną na bieżące potrzeby wizję historii, w której na wątpliwości wobec roli Wałęsy nie ma po prostu miejsca?
Wojna na historyczne kapliczki
Nie chcę stosować klasycznej metody wybielania jednych winami innych. Po prostu próbuję zrozumieć. I widzę, że każde środowisko w obecnej Polsce buduje sobie autorską wersję historii z własnymi kapliczkami, świętymi i zdrajcami. W Ameryce, gdy umiera ważny mąż stanu, bliscy mu ludzie starają się, aby stał się jak najszybciej własnością całego narodu. W Polsce po śmierci Geremka jego przyjaciele zrobili wszystko, aby stał się symbolem ich sekciarskiej tożsamości, którą innych należy okładać po głowach. Czy należy się więc dziwić prostym ludziom spod znaku gdańskiej parafii świętej Brygidy? I przemilczeniom Kaczyńskich?
Gdy słucham przemawiającego do mnie z telewizyjnego ekranu publicysty "Gazety Wyborczej", który wyśmiewa "wyjców", przypominając, że ich wizja historii nie ma sensu, bo co to za Porozumienia Sierpniowe bez Wałęsy i Borusewicza, na usta ciśnie mi się odpowiedź: pan ma rację. Ale pan także ponosi cząstkę winy. Ma pan pretensję do Kaczyńskich, że tego słuchają i nie protestują. A to między innymi publicystyka pana gazety zbyt łatwo prześlizgująca się nad emocjami tych ludzi, czasem z nich szydząca, wyhodowała ich frustracje. Oni na wasze wykluczenie zareagowali swoim. Podobnie jak gigantyczna megalomania Wałęsy połączona z pogardliwym stanowiskiem wobec solidarnościowego szarego ludu. Jeden Borusewicz nie jest specjalnie winny. On tylko przeszedł z jednego obozu politycznego do drugiego, ale nikogo tak naprawdę nie zdradził.