W przededniu wizyty ministra Ławrowa w Polsce Adam Michnik pochwalił prezydenta Kaczyńskiego za wyprawę do Tbilisi. Ot tak, mimochodem, podważył jedno z tabu mainstreamowego poglądu na rzeczywistość. Mówiąc, że i rząd premiera Tuska, i prezydent, uzupełniając się nawzajem, odegrali dobrą rolę w załatwianiu gruzińskiego kryzysu, Michnik wprowadza do debaty o polskiej polityce wschodniej sensowne tony. Można tylko dodać: szkoda, że tak późno.

Reklama

Szkoda, bo w ostateczności nie uciekniemy od pytania: czy polską politykę zagraniczną, zwłaszcza wobec Rosji, da się w ogóle prowadzić "samemu”? Czy może się jej podjąć jeden ośrodek polityczny? Od razu odpowiadam, że nie, i to nie tylko z powodów ustrojowych.

Gombrowiczowska wojna

Piszę tak, mimo że jak na razie wszystko w Polsce jest robione "samemu”. Nie wiem, czy naczelny "Wyborczej” nie chciał się wcześniej wypowiadać, aby nie ingerować w rytuał politycznej wojny. Czy uznał, że na merytoryczny opis sytuacji czas nadszedł dopiero po wystrzelaniu amunicji przez harcowników. Przede wszystkim tych, którzy - również na łamach jego gazety - okładali Kaczyńskiego gruzińską wyprawą po głowie. A może do opóźnienia doszło przez przypadek? Tak czy inaczej raz jeden w ostatnich latach wyspecjalizowany w brutalnych filipikach Adam Michnik miał niespełnioną szansę wylać oliwę na wzburzone fale.

Bo przecież jeszcze niedawno ton debacie o polityce wschodniej nadawał Jacek Żakowski. Przedstawiał on gruzińską interwencję prezydenta jako konsekwencję awanturniczego stylu uprawiania polityki przez obu braci Kaczyńskich zarówno w samej Polsce, jak i na forach międzynarodowych. Stylu, za którym nie kryje się nic poza pożałowania godną groteską. Konwencja dyskutowania o polityce zagranicznej głównie ad personam jest u nas tak utrwalona, że takim samym językiem przemawiały zaraz potem tabuny pod-Żakowskich i wice-Żakowskich.

Razi mnie lekceważący ton, jakim medialne salony kwitowały aktywność prezydenta, bo naruszył ich jedynie słuszną wizję europejskiej dyplomacji, a na dokładkę jest tym, kim jest - politykiem nielubianym i nieszanowanym w pewnych kręgach. Ale jeśli ta debata toczy się po trosze jako ciąg gombrowiczowskiej wojny na miny, to dziwaczne mimiczne grymasy widać nie tylko po jednej stronie.

Równie trudno mi zaakceptować rozumowanie kilku prawicowych publicystów (na przykład Macieja Rybińskiego) sprowadzających zastrzeżenia wobec antyrosyjskich gestów do sprzysiężenia jakiejś "moskiewskiej partii”. Polityka zagraniczna przypomina nieustanną grę strategiczną. Ciągle wybiera się różne warianty, bez pewności, że wybrało się najlepszy. Wymaga to jednak ustawicznego porównywania różnych możliwości, musi więc temu towarzyszyć atmosfera nieskrępowanego intelektualnego napięcia. Trudno zaś o nie, gdy odpowiedzią na odchyłkę od najspójniejszej linii staje się wyłącznie odwołująca się do tromtadrackich emocji insynuacja. "Partia moskiewska” w Polsce niewątpliwie istnieje. Ale trzeba ją ściśle zdefiniować, a nie straszyć tym argumentem kogo popadnie.

Reklama

Kultura histerii

Odpowiednikiem wojny na miny w świecie komentatorów i ekspertów jest krzątanina samych polityków. Już dawno zmieniła ona nieco cmentarną ciszę dawnego "konsensusu wokół spraw zagranicznych” w poetykę obrzucania się tortami na scenie ku uciesze gawiedzi. Cezary Michalski naznaczył w sobotnim DZIENNIKU walczące obozy etykietkami "dyplomatów i patriotów”. W tych nazwach zawiera się po części ocena, tyle że Michalski jest niekonsekwentny. Najpierw w imię symetrii narzeka na Donalda Tuska, że ten próbuje zrobić z prezydenta Kaczyńskiego wariata. I zaraz potem przedstawia prezydenta właśnie jako wariata, co gorsza, bardzo szkodliwego, bo grającego antyrosyjskimi okrzykami grę korzystną dla Moskwy.

W przeciwstawieniu dyplomacji politycznemu patriotyzmowi kryje się przekonanie, że mamy oto w Polsce, i to na polu polityki zagranicznej, starcie dwóch ludzkich zbiorowości: rozumnych statystów przeciwstawianych zapalczywym rębajłom. Zamiast wojny karnawału z postem doczekaliśmy się wojny stateczności z histerią. Trudno mi zaakceptować ten podział. Zbyt wiele histerii widzę po obu stronach, aby dać się nabrać.

Zachowaniem histerycznym nazwę to, co zaprezentował minister Radosław Sikorski, gdy pojechał do Tbilisi razem z prezydentem. Sposób, w jaki próbował się od niego zdystansować, na zlecenie premiera czy z własnej inicjatywy, przypominał zachowanie chłopca pokazującego język zza pleców tatusia czy wujka. Co ciekawe, ten sam Sikorski wkrótce po powrocie przedstawił w wywiadzie dla DZIENNIKA całkiem trzeźwą ocenę roli obu polskich ośrodków władzy w europejskiej grze z Rosją. Rząd to ci, którzy próbują na unijnym statku docisnąć się jak najbliżej centrum dowodzenia na mostku kapitańskim. Prezydent przypomina kogoś, kto pływa wokół statku łódką i przez megafon próbuje wołać, jak ma wyglądać kurs. Wbrew pozorom i jedni, i drudzy mogą się okazać w różnych momentach pożyteczni i to zdawał się twierdzić szef MSZ. Jednak taka teoretyczna wiedza to jedno, a potrzeby prymitywnego partyjnego PR-u, a może własne emocje, to całkiem coś innego.

Histerię mamy oczywiście - tu zgoda z Michalskim - i po drugiej stronie. Jeśli zadaniem prezydenckiego ministra Witolda Waszczykowskiego, przecież nie posła opozycyjnej partii w parlamencie, ale w teorii współsprawcy polityki zagranicznej, ma być deprecjonowanie wagi wizyty Ławrowa w Polsce, to sprowadzamy się do roli kraju o nieustabilizowanej sytuacji i nikłej wiarygodności. Co więcej, zapraszamy najróżniejszych zawodników do grania na naszych wewnętrznych sprzecznościach jak na fortepianie. Nie tak robi się politykę zagraniczną u naszych bardziej cywilizowanych partnerów. Zainteresowanych odsyłam do doświadczeń choćby francuskiej cohabitation między prezydentem i premierem z różnych partii. Albo do stylu, w jakim spierają się o kwestie narodowego bezpieczeństwa główne stronnictwa niemieckie.

Zdziecinniała dyplomacja

Te uwagi dotyczą akurat bardziej formy niż treści, ale nie trzeba szperać długo, by znaleźć przejawy chronicznego zdziecinnienia w samej myśli politycznej obu stron - tej platformerskiej i tej pisowskiej. Jak z dzisiejszej perspektywy broni się wyprawa Tuska do Moskwy na początku jego kadencji? Wciąż nieźle, jeśli przyjmiemy, że to gra na użytek Zachodu pokazująca, że Polacy to nie rusofobiczne potwory. Tyle że - to już wiedza wyzierająca spoza oficjalnych deklaracji - prawdą jest i to, że otoczenie nowego premiera uległo naiwnej wierze w możliwość trwałego porozumienia z Moskwą. Czy trwa w nim do tej pory? Niepodobna orzec.

Również negocjując z Ameryką tarczę antyrakietowa, to samo otoczenie uległo złudzeniu, że możemy się obejść bez dodatkowych gwarancji bezpieczeństwa. Że ostatecznie skończyło się dobrze? Że ludzie Tuska wyszli z tych negocjacji nie tylko z tarczą, ale i z nie najgorszymi prezentami od Amerykanów? To prawda. Tylko ile w tym zasługi zręcznego premiera i jeszcze zręczniejszego Sikorskiego, a ile zdziałała nowa koniunktura po gruzińskiej awanturze?

Przyznajmy, że to zdziecinnienie nieobce jest i drugiej stronie, chętniej posługującej się gestami niż przemyślaną polityką. Nie jestem, inaczej niż wielu innych komentatorów, przekonany, że cudownym lekiem na obecne kłopoty z Rosją jest integracja a la traktat lizboński. Jeśli kryzys gruziński coś wykazał, to niezdolność Europy jako całości do wypracowania spójnej i dobrej polityki zagranicznej. Wiara, że zmieni to odpowiedni urząd w Brukseli z iluś tam etatami, jest wiarą naiwną. Tym niemniej Lechowi Kaczyńskiemu gotowemu skrzykiwać braci Bałtów i Ukraińców przeciw Rosji można zadać pytanie, jakie zadał w "Przeminęło z wiatrem” Rett Butler swoim południowym krajanom rwącym się do walki z Jankesami: jaki mamy potencjał? Butler pytał o zasoby gospodarcze, za to Polska powinna być pytana również o choćby zarysy jakiejś europejskiej gry dyplomatycznej.

Pierwszy przykład z brzegu: polityk PiS Paweł Zalewski popadł kiedyś w niełaskę prezydenta, bo przekonywał go do niezamykania się na Niemcy. W intencji Zalewskiego ten kierunek nie miał zastępować jak najściślejszych związków z Amerykanami. Miał te związki uzupełniać. Oczywiście gra z Niemcami łatwa nie jest. Oddanie im w ofierze polityki historycznej byłoby czymś dużo groźniejszym dla polskiej tożsamości niż ustępstwa w tej samej dziedzinie na rzecz Ukrainy. W ostateczności zresztą Angela Merkel to ktoś całkiem inny niż - przykładowo - ewentualny przyszły kanclerz socjaldemokratyczny, rusofil Frank-Walter Steinmeier.

Mnie chodzi wszakże o to, czy prezydent i jego doradcy zadają sobie w ogóle pewne pytania. Bo jeśli nie - czarno widzę przyszłość ich jak najsłuszniejszych wschodnich zaangażowań. Papieża nie wypada pytać o dywizje. Prezydenta o ambitnych zamiarach - i owszem.

Zadawanie sobie pytań to zresztą pięta achillesowa obu ośrodków władzy: i tego, który upozował się na rozważny, i tego, który dał się obsadzić w roli impulsywnego. Z relacji Waszczykowskiego na temat wewnętrznych debat w ekipie Tuska odnośnie tarczy przeoczono rzecz o kapitalnym znaczeniu. Oto najbardziej brzemienne w skutki decyzje polski premier podejmuje w biegu. Między przypadkowymi relacjami jednego eksperta i plotkarską wymianą myśli z ministrem Nowakiem. W wywiadzie dla "Dziennika” Tusk narzekał kiedyś, jak najsłuszniej, że Niemcy, inaczej niż Polska, rozpisują swoją strategię bezpieczeństwa na dziesiątki lat. Pytanie tylko, gdzie i z kim miałby planować taką strategię on sam. Na naradach "dworu”, niekompetentnego w tych sprawach i zajętego polityczną bieżączką? Nie ma zresztą żadnego powodu sądzić, że u prezydenta jest z tym dużo lepiej.

Dwupartyjna albo żadna

Polska jest w najbliższych latach skazana na politykę dwupartyjną. Po części dlatego, że skazuje ją na to nie najlepsza konstytucja i faktyczny pat między prezydenckim i premierowskim ośrodkiem władzy.

Czy jednak tylko dlatego od polityki dwupartyjnej, w symbolicznym znaczeniu tego słowa, nie ma ucieczki? Przecież każdy z ośrodków politycznych zdolnych generować jakieś pomysły jest zbyt słaby intelektualnie i zbyt jednostronny, aby stać się jedynym sprawcą wydarzeń. A co więcej, z napięcia między jastrzębiami i gołębiami, i to w różnych kwestiach z rosyjską na czele, mogą wynikać w polskich warunkach rzeczy dobre. Michnik ma rację: akurat Gruzja stała się przykładem udanego eksperymentu, mimo że małostkowość polskich wykonawców mogła do samego końca zakłócić ten koncert. Na szczęście nasi małostkowi liderzy potrafią się też, z rzadka, wznieść na wyżyny zdrowego rozsądku i bezinteresowności.

To nie jest pochwała systemu paraliżującego decyzje. Po prostu: gdyby tych różnic nie było, należałoby je wymyślić. Gdyby prezydent nie szachował się z premierem, warto by i tak brać pod uwagę zdanie twardych i miękkich. Ba, może warto by i sztucznie pielęgnować ten podział, choćby w ramach jednego obozu politycznego. Nie tylko dlatego, że można w ten sposób zadowalać różne grupy wyborców. Jastrzębie i gołębie były obecne w otoczeniu kolejnych amerykańskich prezydentów, i to napięcie między nimi pozwalało wybrać sedno, na ogół niezłej jakości. W naszych warunkach dziecinny pragmatyzm grozi zapomnieniem, że Polska musi być podmiotem jakiejś polityki. A sprowadzanie polityki do gestów może dać nam poczucie, że Polacy są po słusznej stronie, ale przecież nie sukces.

Oczywiście w USA sedno wybierał i wybiera jeden mocny przywódca. W Polsce będzie się ono kluło pośród pociesznych bijatyk konkurujących ze sobą liderów. To dużo mniej komfortowe warunki, ale tym bardziej zadaniem ludzi nieuwikłanych w bieżącą politykę jest wytyczanie tym bijatykom rozsądnych granic. "Przede wszystkim nie szkodzić” można nawet wspólnie z Adamem Michnikiem.