To oczywiście dylemat Donalda Tuska. Jest on tak prościutki przy wstępnym założeniu, że Tusk podporządkował wszystko swoim prezydenckim ambicjom. Tę tezę potwierdzają jak do tej pory wszyscy, którzy są blisko premiera.
Dziś o szybszych wyborach mówią głośno: rzecznik PiS Adam Bielan (bo pewnie chciałby im przeszkodzić, jego partia nie jest na szybkie wybory gotowa) i enfant terrible Platformy Janusz Palikot - on zapewne po to, aby zabłysnąć. Ale te plotki odzwierciedlają pomysły, lub może raczej przymiarki w otoczeniu Tuska. Pytanie tylko, czemu te sygnały mają służyć. Rzeczywistemu rozwiązaniu parlamentu? Czy może straszeniu - na przykład polityków PSL, aby byli nieco posłuszniejsi.
Bo przecież prezydent Kaczyński raczej będzie wetował ustawy wyprodukowane przez rząd Platformy Obywatelskiej, choć pewnie nie wszystkie. Ludowcy raczej będą przeszkadzać swojemu większemu koalicjantowi, choć też chyba bez nadmiernej przesady. Z drugiej strony i na prezydenta, i partię Pawlaka można wskazywać jako na źródło własnych niepowodzeń. Lepiej się więc z nimi dalej chandryczyć, czy też spróbować ich przeskoczyć?
Przypuśćmy, że Tusk zdecyduje się na szybsze wybory. To droga najeżona niebezpieczeństwami. Raczej nie uda się skłonić PiS do głosowania za samorozwiązaniem Sejmu. Trzeba by spróbować ryzykownej drogi podania rządu do dymisji. Ryzykownej, bo przy okazji mogą się przydarzyć nawet tak fantastyczne scenariusze jak rząd prezydencki poparty przez jednakowo bojące się nowych wyborów: PiS, lewicę i PSL. Ale ryzykowne również i dlatego, że kampania toczyłaby się jednak wokół pytania: dlaczego oddajecie dobrowolnie władzę? PO ma dziś silne poparcie w sondażach. Ale to pytanie mogłoby je nieco nadwątlić.
No ale załóżmy, że wszystkie przeciwności zostałyby w końcu pokonane. Platforma zdobyłaby - zgodnie z obecnymi sondażami - wynik lepszy od obecnego stanu posiadania. Ludowcy znikliby z parlamentu, można by było rządzić samemu. Być może nawet dysponując większością 3/5, co daje możliwość obalenia każdego weta obecnego prezydenta.
Jest jedno ale - wtedy trzeba by rządzić naprawdę. Jeszcze przez półtora do dwóch lat, aż do finałowego starcia o prezydenturę. Tusk byłby premierem niemalowanym, ale też poddanym realnej próbie. Czy by ją wytrzymał? Czy wytrzymałyby ją te jego mityczne dziesiątki projektów ustaw? Dziś szykowane jakby bez determinacji i raczej w celu zdenerwowania Kaczyńskiego.
Może więc bardziej opłacalne dla Tuska jako przyszłego prezydenta jest utrzymanie stanu obecnego. Rząd, który nie może przeforsować wszystkiego i który ma na kogo zwalić winę. Brak wyborów zawsze można wytłumaczyć. Polacy niekonieczne czekają na kolejny polityczny wstrząs.
Rzeczywistych oczekiwań Polaków co do przyszłego scenariusza nie da się wyczytać z sondaży. Ale dylemat Tuska to tak naprawdę pytanie - po co jest w Polsce polityka? Aby rządzić, osiągać cele? Czy aby gonić króliczka, czyli organizować kolejne wyborcze kampanie?