Nie ustaje dyskusja nad przyszłością habilitacji. Ciekawym jej wątkiem poruszanym na łamach DZIENNIKA jest kwestia zdobywania przez Polaków uprawnień habilitacyjnych na Słowacji. Wzrastająca liczba takich przypadków każe postawić sobie pytanie, czy słowacka docentura jest równoważna naszej habilitacji. Na ogół sądzimy, że u naszych sąsiadów łatwiej uzyskać uprawnienia niż w Polsce, gdyż stawia się tam mniejsze wymagania kandydatom na docentów. Gdyby było inaczej, po cóż ktoś miałby szukać awansów na Słowacji?

Reklama

Być może rzeczywiście habilitacja ze Słowacji jest mniej warta niż nasza, rodzima. Nie musi tak jednak być w każdym przypadku. A już na pewno nasz lekceważący stosunek do doktorów przywożących habilitacje z zagranicy nie powinien przekładać się na próby ograniczenia wzajemnej uznawalności stopni naukowych i tytułu profesora pomiędzy krajami UE. Skoro jesteśmy wspólnotą polityczną, powinniśmy traktować to serio, nawet ryzykując, że ten czy ów uzyska swój stopień naukowy na skróty. Kwestia dotyczy zresztą nie tylko habilitacji, bo również tytułu profesora. Na przykład najmłodszy w Polsce profesor filozofii nie tylko habilitował się na Słowacji, lecz również tam uzyskał tytuł profesora (w wieku 35 lat) uznany potem przez polskie władze. Każdy z nas może sobie myśleć o tym, co chce, ale trudno, mamy obowiązek nadany tytuł respektować.

>>>Sprawdź, jak zmienią się zasady habilitacji

Nieco inaczej rzecz się ma z Ukrainą i Białorusią, które nie należą do UE. Również tam możemy się habilitować, a umożliwiają to dawne umowy, jeszcze z czasów ZSRR. Teoretycznie można by te umowy wypowiedzieć. Byłby to jednak gest nieprzyjazny i godzący w istotne wartości życia akademickiego, mianowicie w jego uniwersalny, ogólnoświatowy charakter oraz powszechne wzajemne zaufanie uczonych, na którym się ta globalna wspólnota opiera.

Reklama

To nie habilitacje ze Słowacji czy Białorusi sprawiają, że w ciągu ostatnich lat ranga tego stopnia naukowego bardzo spadła. Zadecydowała o tym zmiana ustawy o szkolnictwie wyższym odbierająca Centralnej Komisji ds. Stopni i Tytułów funkcję instancji zatwierdzającej stopień doktora habilitowanego. Komisja wyznacza jedynie dwóch recenzentów w przewodzie habilitacyjnym (dwóch pozostałych wyznacza uczelnia), lecz cała procedura odbywa się przed radą wydziału, która prawomocnie nadaje stopień. Korzystając z tej możliwości, wiele wydziałów potrzebujących wzmocnienia kadry w celu prowadzenia nowych kierunków studiów i promowania licznie zgłaszających się doktorantów habilituje osoby, które otrzymały jedną, a nawet dwie recenzje negatywne. To, że dziś łatwiej uzyskać habilitację niż chociażby pięć lat temu, widać gołym okiem. W humanistyce za podstawę habilitacji służą coraz cieńsze książeczki, a liczba pomyślnie zakończonych przewodów rośnie z roku na rok o kilkanaście procent. To mówi samo za siebie. Habilitacja po prostu się zdewaluowała.

>>>Przeczytaj, gdzie "produkują" polskich profesorów

Dewaluacja habilitacji jest moim zdaniem procesem nieodwracalnym, gdyż wpisuje się w logikę umasowienia nauczania akademickiego. Taką cenę (może wcale niezbyt wielką) płacimy za to, że studiuje co drugi młody Polak. Skoro studia są dziś dopasowane do możliwości osoby przeciętnej, to tym samym i magisterium staje się dostępne prawie dla każdego, kto sobie tego życzy. Tym samym ukończenie studiów stało się dziś odpowiednikiem ukończenia liceum w dawnych (wcale niekoniecznie dobrych) czasach. Konsekwentnie doktorat stał się certyfikatem ukończenia realnych „wyższych studiów”, czyli odpowiednikiem dawnego magisterium. Doktoraty stały się masowe i są coraz częściej postrzegane jako ćwiczenie kończące cykl kształcenia, nie zaś jako praca naukowa. Do prowadzenia dużej liczby doktoratów potrzeba dużej liczby doktorów habilitowanych. Stąd presja na obniżenie standardów habilitacji. Jak za pociągnięciem sznurka za obniżeniem rangi magisterium poszły doktoraty, a obecnie habilitacje.

Reklama

Nie sądzę, żebyśmy mogli odwrócić te trendy. Powstaje jednak pytanie, czy pociągnie to w dół również rangę tytułu profesora chronionego dotychczas przez surowe procedury i Centralną Komisję. Mam nadzieję, że stanie się tak tylko w niewielkim stopniu. Wprawdzie ogromny wzrost liczby doktorów habilitowanych sprawi, że coraz więcej osób ubiegać się będzie o tytuł profesorski, lecz środowiska profesorskie, przynajmniej w większości dyscyplin, mają na tyle silny instynkt korporacyjny (i samozachowawczy), że zdolne są bronić się przez nawałą miernoty. A w dodatku nie działa tu tak silna presja ze strony uczelnianych wydziałów, gdyż przyrost uprawnień związanych z uzyskaniem tytułu profesora w stosunku do stopnia doktora habilitowanego jest niewielki.

Obniżenie rangi stopni naukowych, choć może niekorzystne, nie jest wielkim nieszczęściem. I tak ocenia się nas wedle tego, co reprezentujemy sobą jako wykładowcy i autorzy prac. Co więcej, mleko się już rozlało i nie da się go z powrotem przenieść do szklanki. Doktorat nigdy już nie będzie tym samym co dawniej, a podobnie i habilitacja. Być może tytuł profesora jakoś się obroni. Ale nawet jeśli nie, to i tak nie będzie to największy problem polskich uczelni.

*prof. Jan Hartman jest filozofem i etykiem, pracuje na Wydziale Ochrony Zdrowia Collegium Medicum UJ