Wraz z upadkiem postkomunizmu zlikwidowano również jego żerowisko. Jerzy Urban, uciekając z postkomunistycznego pociągu widma, ocalał, ale po drodze wybił sobie zęby. Niemal osiemnaście lat po starcie "NIE", co nastąpiło 4 października 1990 r., jest cieniem swego dawnego znaczenia.

Reklama

Rok 2008. Życie po życiu politycznego zombi.

Dzisiaj Jerzy Urban, redaktor naczelny tygodnika "NIE", już nie tumani, nie przestrasza i niewielu ma go za wroga publicznego numer jeden. Inni zapomnieli, że w ogóle istnieje. Skandale i teksty śledcze, z których gazeta słynęła, są jakby czwartego sortu i z trzeciej ręki, a informatorów takich jak od afery karabinowej czy kongijskiej szukać można ze świecą.

Piotr Gadzinowski dostał od wydawcy wypowiedzenie i nie publikuje już na łamach "NIE". Pisze scenariusz do serialu "Sejm jak miłość", choć odgraża się, że do publicystyki powróci. Czytelników również jest znacznie, znacznie mniej i trudno się dziwić, bo przeglądając tygodnik, wieje z niego nudą. Nie gwarantuje już swemu odbiorcy podniet, takich jakich dostarczał jeszcze kilka lat temu. Nakład tygodnika nie przekracza 100 tys. egz., a sprzedaż podobno spadła poniżej poziomu opłacalności. A jeszcze kilkanaście lat wcześniej sięgała ona pół miliona egzemplarzy.

Tymczasem dziś "NIE" stało się anachroniczne. Na ostatniej stronie pojawiła się kronika towarzyska. Ale też kiepska - nawet w internecie można znaleźć ciekawsze i bardziej jadowite komentarze o życiu gwiazd i rodzimych celebrytów. To paradoks, bo w latach 90., zanim gazety i stacje telewizyjne podjęły formułę ostrego dziennikarstwa tabloidowego, to Urban przyrządzał gazetę bijącą po oczach i głowie. W ostatnim wywiadzie dla "Trybuny" przyznaje sam, że jest już "skandalistą wyleniałym" i chce, by pismo zmieniło swoją formułę, która się wyczerpała.

"Niezbędna reorientacja <NIE> powinna iść w kierunku satyrycznym, bo w Polsce dziś nie ma pisma satyrycznego. Myślimy też o ostrej satyrze na bogaczy, ale jak dotąd nie bardzo nam się to udaje. Bo innych nowych dziedzin tematycznych nie ma" - zastanawia się twarz stanu wojennego.

Kryzys pogłębia się po zwycięstwie wyborczym PO i marginalizacji SLD. Gazeta ciągle podtrzymuje swój antyamerykański kurs, krytykuje decyzję o instalacji tarczy antyrakietowej. Naczelny kreśli geopolityczne oceny o pogorszeniu naszego położenia i Polsce jako forpoczcie amerykańskich interesów w Europie. Ożywia się tylko raz na wieść o ideologicznej ofensywie Grzegorza Napieralskiego.

Reklama

Dopiero w lipcu br. pisze pierwszy, poważniejszy komentarz i czyni kalkulacje, według których lewica w Polsce nie wygeneruje na razie pożytecznego programu socjaldemokratycznego, szczególnie w sojuszu z PiS. Równoczesne ataki na PO i rząd Donalda Tuska uważa za jałowe, bo szkodzące Polsce i modernizacji kraju.

"Boję się jednak, że sama sytuacja będzie zmuszała Napieralskiego do roli kogoś w rodzaju lewicowego konserwatysty, czyli obrońcy wszelkich przywilejów socjalnych i praw pracowniczych. To nie ma przyszłości" - mówi Urban.

Twarz postkomunizmu

Początek lat 90. to narodziny i rozkwit postkomunizmu. "W polskim wydaniu postkomunizm zostanie uznany za nieudaczny, karykaturalny i nieporadny" - pisze w 1990 r. Jerzy Urban na łamach jednego z pierwszych numerów tygodnika "NIE".

W obliczu nowego podziału władzy politycznej, ekonomicznej i kulturowej stają naprzeciw siebie dwa obozy. Władza ekonomiczna, kontrola pozostawionego po PRL kapitału, spoczęła w rękach tych, którzy byli jej zarządcami - byłych działaczy PZPR, ZSMP, części oficerów SB. Jako siła polityczna, na gruzach nieboszczki PZPR, rodzi się SdRP, w której władzę przejmują działacze jej młodszego pokolenia.

To jednocześnie główni rentierzy postkomunistycznej hybrydy. Po drugiej stronie są dzierżący jeszcze władzę polityczną przedstawiciele rozpadającej się "Solidarności" i twórcy centrowych oraz prawicowych partii: Porozumienia Centrum, ZChN, Unii Demokratycznej (wcześniej ROAD), KPN, KLD i wielu innych, a więc teoretycznie najważniejszych wówczas sił politycznych w kraju. To na nich spada odpowiedzialność za koszty przemian. Ale wszystkim umyka to, na co zwraca wtedy uwagę prof. Jadwiga Staniszkis: postkomunizm to rewolucja polityczna, a nie społeczna. Hierarchie dawnego reżimu przetrwały, ale zmieniły się mechanizmy ich reprodukowania. Jak się potem okaże, przetrwały aż do afery Rywina, która i dla Urbana jest wstrząsem. Ale innym niż dla większości Polaków. - Uważam tę aferę za największy skandal w Polsce XX w. w tym sensie, że doprowadził do zburzenia sceny politycznej i zbudowania jej na nowo, a w konsekwencji do przejęcia władzy przez obóz tradycjonalistyczno-rygorystyczny pod auspicjami PiS. Nie przypominam sobie innego skandalu, który przyniósłby tego rodzaju skutki - komentuje dziś Urban w rozmowie z "Trybuną". Sam, choć w układy z Rywinem nieuwikłany, odczuł skutki skandalu, który przyczynił się do upadku SLD, a tym samym i zmniejszenia pozycji Urbana.

Z "NIE" pod pachą w nowe czasy

Zakładając w 1990 r. pismo "NIE. Dziennik Cotygodniowy" Urban korzysta z tego, co jeszcze kilka miesięcy wcześniej zwalczał: wolności słowa, braku cenzury i wolnego rynku. Walczy o władzę kulturową. Człowiek starego systemu i dawnych układów doskonale wpasowuje się w nową rzeczywistość. Również, jeśli mierzyć ją miarą nowoczesnej lewicującej i liberalnej Europy Zachodniej. Zwolennik zmian obyczajowych, socjalliberalnego i laickiego państwa opiekuńczego, bezwzględny przeciwnik katolicyzmu i Polski tradycyjnej, szyderca i brutalny dekonstruktor narodowych mitów i tabu. Kulturowo i mentalnie zupełnie obcy tym, których wiatr historii wyniósł do władzy na początku lat 90.

"Wszczynamy NIE. Będziemy szydzić z rzeczy poważnych i weselić się ze smutnych. Świętości nieszargane umierają z nudów. Pośpieszmy je ratować. (...) Damy dużo dobrych i nowych powodów do obrazy. Ludzie to kupią" - pisze w manifeście programowym zamieszonym na pierwszej stronie pierwszego numeru "NIE". Słowa dotrzymał, przynajmniej przez pierwsze 10 lat, będąc kulturowym taranem lewicy. Tygodnik wchodzi na rynek dokładnie w trakcie coraz gorętszej kampanii prezydenckiej, w której głównym przegranym będzie pierwszy niekomunistyczny premier Tadeusz Mazowiecki. Wojna na górze trwa, a postkomuniści, przynajmniej politycznie, nie potrafią się otrząsnąć z porażki, jakiej doznali w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy. Dla "NIE" koniunktura zbliża się nieuchronnie. Za znak czasu może uchodzić zamieszona w gazecie relacja z poświęcenia przez biskupa Władysława Miziołka oddziału banku PKO w budynku KC PZPR. Świat staje do góry nogami, a Urban tłumaczy sierotom po PRL i partii, jak się w tym odnaleźć. Próba quasi-teologicznych rozważań nad różnicą między aniołami, a aniołkami to tylko jeden z wielu przykładów publicystycznych dokonań gazety. "Czy plemnik, który umiera, to tylko pół duszy?" - zastanawiał się autor. W Polsce wybucha przecież największy spór cywilizacyjno-kulturowy - walka o ustawę antyaborcyjną i przywrócenie nauki religii do szkół.

"NIE" ostro piętnuje też grzeszki lub wydumane przewiny przeciwników i ustawia ich jako politycznych kapitalistów odpowiedzialnych za afery, rozkradanie kraju i bezhołowie. Jedynymi negatywnymi bohaterami jego śledztw są księża, biskupi i politycy z opozycyjnym rodowodem.

Z łam tygodnika wyłania obraz zabiedzonej, zdewastowanej przez przemiany i zapyziałej Polski, okupowanej przez ciemnogród i księży. Z "Gazety Wyborczej" zaś kraj sukcesu i przemian, których nie rozumieją i do których nie dorośli jego mieszkańcy. Dzisiaj wiemy, że te dwa obrazy jak dwie strony jednej fałszywej monety są nieprawdziwe. Diagnoz postkomunizmu i jego patologi, których dziś oficjalnie podejmują się badać i opisywać ekonomiści, socjolodzy czy politolodzy w tych tytułach nie znajdujemy. Tymczasem Urban jawi się dzisiaj jako idealny przedstawiciel postkomunizmu - formy władzy, jaka ukształtowała się w wyniku zmiany systemu gospodarczego i politycznego. Jego tygodnik nie pisał o uwłaszczonej nomenklaturze, zawłaszczaniu majątku narodowego przez garstkę byłych zarządców PRL ani przewinach i zbrodniach dawnego systemu, który do samego końca prześladował swoich wrogów. Przeciwnie, "polityka historyczna" redakcji to prostackie schematy i propagandowe kalki, w które dzisiaj nie wierzą nawet niedawni wyborcy SLD. Gazeta ma spory udział w zwycięstwie SLD w wyborach parlamentarnych w 1993 r. oraz w detronizacji Lecha Wałęsy w roku 1995. Pisała to, co niezadowoleni ludzie chcieli usłyszeć, a oni powtarzali to, o czym w przeczytali m.in. w "NIE".

Rok 1993. Zwycięstwo postkomunizmu zwycięstwem Urbana i odwrotnie

W 1993 r. gazeta triumfuje - a Jerzy Urban z wielką butlą szampana świętuje zwycięstwo SLD na wieczorze wyborczym. Nakład tygodnika - pół miliona. Jest dostępny chyba we wszystkich kioskach, sklepach osiedlowych i na bazarach. Eksponują go kioskarze na witrynach, z ostentacyjną dumą czytają ludzie osieroceni przez upadek socjalizmu. Już 15 lat temu drukowany jest na kredowym papierze, kolorowy, jadowity i wulgarny, dobrze poinformowany. Ci, którzy go nienawidzą, dają tylko paliwo do działania - Urban potrzebuje tego jak powietrza. Dlatego pozwala sobie na prowokacje. Szpeci godło narodowe, obok artykułów o księżach, politykach, tekstów śledczych publikuje pornograficzne zdjęcia i rysunki. Między nimi trafiają się fotoreportaże z krematorium, ślubu syna Lecha Wałęsy lub wizyty w agencji towarzyskiej.

Pismo gra na nosie prezydentowi Wałęsie i straszy nim publiczność, choć jak twierdzi sam Urban: "system prawno-państwowy Wałęsa sparaliżuje i wprowadzi w stan chaosu, ale dyktatury nie osiągnie". Co rusz demaskuje UOP i obraża papieża. Polską rządzi według niego formacja "S-synów" i "palantów". Kościół katolicki spada na siódmą pozycję w rankingach społecznego zaufania i prestiżu. Wałęsa jest "traktowany za granicą z zakłopotaniem i z maskowanym uśmieszkiem", Porozumienie Centrum upada, Jarosław Kaczyński staje się "politykiem bez znaczenia" i "pierwszym skinem polskiej polityki", Lech Kaczyński człowiekiem "na wylocie", a Jan Olszewski i współpracownicy "największa klapą w dziejach sprawowania władzy w Polsce". Urbanowi pozostaje więc tylko "kopać leżących". Już w styczniu 1993 r. zauważa, że "u progu nowego roku z bólem i żalem zawiadomić musi publiczność, że "NIE" staje u progu politycznego bankructwa: wszyscy główni wrogowie, z którymi walczyliśmy, leżą już pokonani". Chyba czuje, że publiki dwa razy tym samym nie uwiedzie.

Ma wówczas tylko jednego prywatnego świętego, to jego osobisty bożek, a jest nim generał Jaruzelski, któremu redaktor jest winny wdzięczność za dokooptowanie do elit władzy. W końcu w latach 60. i 70. Jerzy Urban to jeden z wielu reżimowych dziennikarzy i stoi raczej z boku głównego nurtu. Dopiero pucz Jaruzelskiego daje mu poważną szansę, którą wykorzystuje. W III RP jest już człowiekiem sukcesu.

W okresie rządów Olszewskiego i Suchockiej nie spodziewa się początkowo szybkiego zakończenia kadencji i krachu postsolidarnościowych elit. Albo nie wierzył w siłę sprawczą wolnego rynku, albo tylko blefował, utrzymując publikę w przekonaniu o nieuchronnej klapie przemian. Gadzinowski wieszczy wtedy, że w 1996 r. władza będzie leżała na ulicy, nastąpi bankructwo nowego porządku, a w gospodarce utrzyma się recesja. Rzeczywistość okaże się niebawem zupełnie inna.

Im gorzej tym lepiej

Świat według "NIE" wygląda jak wycinki rzeczywistości posklejane według tezy - było dobrze, jest źle, będzie gorzej i obrzydliwiej. Polska to w jego ocenie "kraj nieważny". "Czy Polsce opłaca się niepodległość? Czy ona jeszcze jest potrzebna? Jedyną szansą może się okazać kolejny rozbiór?" - zastanawiał się Urban.

Głównymi problemami są: remont Pałacu Namiestnikowskiego i każdy oddech Lecha Wałęsy, ilość benzyny wyjeżdżonej przez służbowe samochody urzędników państwowych i posłów. Najważniejszym przekrętem afera spółki "Telegraf" i uwikłany w nią polityk PC Maciej Zalewski. Drugą sprawą jest afera karabinowa, próba sprzedaży polskiej broni do objętego embargiem Iraku. Opisywana dokładnie i systematycznie, a informatorzy nie próżnują, karmiąc tygodnik nowymi doniesieniami. "W Mielcu wszystko się kończy i zdycha, ale powstały 2 nowe kościoły i plebania". To one są przyczyną kłopotów ekonomicznych, a do tego konkordat z budżetowymi pensjami dla katechetów oraz restytucja mienia kościelnego skradzionego przez ideowych poprzedników Urbana. Szczególnie uwierają go przywileje wynikające z ustawy zwalniającej organizacje kościelne z cła i podatków przeznaczonych do kultu i działalności charytatywno-opiekuńczej i oświatowo-wychowawczej. Wwiezione dzięki temu do kraju narzędzia budowlane przez Hospicjum Pallottinum przedstawiono jako prawdziwą kontrabandę. W innym przypadku proboszcz Kazimierz Bednarski z Koszalina jawi się jako zachłanny i przebiegły cwaniak próbujący uwłaszczyć się na tamtejszych gruntach, przez utworzenie Katolickiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Dziś ksiądz cieszy się opinią wielkiego społecznika, twórcy katolickiej szkoły, budowniczego boisk, obiektów sportowych, kościołów i kaplic, a także proboszcza roku 2000 ogłoszonego przez redakcję KAI. Największą tragedią jest oczywiście reprywatyzacja, a kraj przekształca się w "Rzymską kolonię" rządzoną zgodnie hasłem: "Wasze ulice, nasze kamienice". Poszkodowanymi są sieroty, niewidome lub upośledzone dzieci, pacjenci przychodni, uczniowie i nauczyciele. Ofiar komunizmu, szkodliwego ustroju PRL lub stanu wojennego - brak.

Obsesja na punkcie księży i wpływów Kościoła jest od początku znakiem rozpoznawczym Urbana, chyba bardziej niż groteskowe - z dzisiejszego punktu widzenia - manifesty pornograficzne i obyczajowe. Do tego stopnia, że na łamach "NIE" bardzo poważnie rozpatrywano groźbę budowy w Polsce państwa wyznaniowego według wytycznych zawartych w XIX-wiecznym "Syllabusie Błędów" papieża Piusa IX.

Za kłopoty armii odpowiadają księża kapelani, Ordynariat Polowy WP i osobiście biskup Sławoj Głódź. Jego nowe mieszkanie w willi na Bemowie przy kościele garnizonowym opisane jest w detalach: "kraniki włoskie, kabina też" (...) obawiamy się jednak o bezpieczeństwo Ekscelencji. Z marmurowych schodów niejeden już poleciał na twarz" - straszy gazeta. Dlatego dla tygodnika jedynym pokrzepieniem jest informacjami o klapie i zapaści na rynku dewocjonaliów. "Kryzys nadprodukcji, inaczej tego nie można nazwać". Albo "wielebny pedał", a więc ks. Ivan proboszcz parafii św. Stefana w Kopenhadze, już wówczas mąż swojego męża ze związku partnerskiego, z którym tygodnik przeprowadza rozmowę. Jednak reformatorskiego żaru Marcina Lutra starcza tylko na ten raz.

Piotr Gadzinowski w godzinie rodzącego się kapitalizmu chwali Polaków za pęd ku własnej inicjatywie i przedsiębiorczości. Szczególnie tych, którzy zakładają burdele. Redakcji nie chodzi uwadze również zmiana na stanowisku naczelnego "Expressu Wieczornego". "Za Urbańskiego były ogłoszenia i reklamy agencji towarzyskich, ale za Czabańskiego już tylko salony masażu".

Swoich łam pismo użycza również muzykom rockowym, którzy - z dzisiejszej perspektywy - w sposób dość groteskowy ostrzegali przed grożącą Polsce klerykalizacją życia, cenzurą i państwem wyznaniowym. Z "NIE" rozmawia Krzysztof Skiba lider Big Cyca. Wówczas "ciemiężony" przez prawicową władzę trefniś, a dzisiaj przez to samo pismo wyszydzany jako felietonista "Wprost", pupil kawiorowej publiczności zatrudnionej w agencjach reklamowych. - "Nagle dzwonią do nas organizatorzy: słuchajcie, trzeba koncert odwołać, zwrócił się do nas miejscowy proboszcz i przypomniał, że właśnie trwa post! (...)" - żalił się Skiba.

Rok 2003. Pociąg widmo pędzi w przepaść

... a Jerzy Urban wybija sobie zęby, wyskakując z rozpędzonego wagonu. Nim do tego dochodzi, po raz kolejny naczelny "NIE" odwołuje się do hasła "Wasz prezydent, nasz premier", co oznacza nic innego jak tylko lewicową wojnę na górze i zaciętą walkę o wpływy między prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim, a ówczesnym premierem i liderem SLD Leszkiem Millerem. Jej kulisy ujawni Gudzowaty, nagrywając zwierzenia podpitego Oleksego. W opinii Jerzego Urbana wojna ta doprowadzi niebawem w Polsce do "amerykańskiego systemu władzy", w którym prezydent jest również szefem rządu "w dwóch bliźniaczych cielskach" braci Kaczyńskich. Przestrzega SLD przed dryfem ku centrum i salonom władzy, tłumacząc jednocześnie swojej publice, że "Kaczyńscy to gorzej niż Krzaklewski". Ówczesna Polska to kraj, który już prawie zapomniał o Wałęsie, a prawicowe zagrożenie staje się niemal wirtualne. Zmiany dokonane dzięki AWS są jednak nie do przecenienia - Polska jest członkiem NATO, funkcjonuje ustawa lustracyjna, pracuje IPN, a po PRL zostają tylko wspomnienia. Nic nie jest takie, jakie było i osierocona po komunie gawiedź nie ma już za czym tęsknić. "Gazeta Wyborcza" publikuje artykuł "Przychodzi Rywin do Michnika", a krajem wstrząsa informacja o próbie wyłudzenia gigantycznej łapówki za ustawę. Opinia publiczna już wyobraża sobie, co i za ile w Sejmie dotychczas ustawiano. Prace zaczyna komisja śledcza, której tygodnik nie docenia, zapowiadając, że nigdy niczego nie ujawni i zapętli się w setkach wątków. Jerzy Urban jednak ostrzega Millera, że jeśli "nie zechce ponieść takiego ryzyka lub nie potrafi przeciąć plątaniny interesów, które go otaczają, to zakres korupcji szybko będzie się zmagał i różnicował. Aż po krach, który może wstrząsnąć Polską i formację rządzącą strącić w niebyt". Kiedy to pisze krach SLD już jest przesądzony. Przez następne miesiące "NIE" totalnie i konsekwentnie atakuje władze SLD, a Millera chłoszcze i flekuje jak niegdyś prezydenta Wałęsę, Jurka, Macierewicza, Moczulskiego czy Kaczyńskich. Robi to dotkliwie i przez SLD zostaje ogłoszony zdrajcą. Wie, że Miller klucząc, sprawia, że nie tylko Rywin, ale i Michnik wyjdą z tego uświnieni. Urban stara się za to skrzętnie nie wpaść w błoto. Zeznając przed komisja śledczą, atakuje Millera i SLD, a przyjmuje za prawdopodobną wersję Adama Michnika. Odsuwa się od postkomunistycznego rządu, a nawet prezydenta. Robi to jednak z ciężkim sercem, bo jest elementem całej układanki. "Prawicowa opozycja jest cieniem prasy. Podchwytuje, reinterpretuje i rozdyma nawet drobne grzechy rządzących - jeśli tylko była o nich w gazetach" - użala się Urban. Niedawny tropiciel politycznego kapitalizmu i korupcji w karkołomnym wywodzie niuansuje etyczny i moralny wymiar "kosztów" działalności publicznej. "My marksiści uważamy, że w wadliwych stosunkach społecznych nikt nie może być uczciwy". Zarzuca mediom wypaczanie rzeczywistości "dewaluację zarzutów" i budowanie nastroju rygoryzmu, który prowadzi do "zatracenia zdolności stopniowania przewin". Wie o tym dobrze, że "wadliwe stosunki społeczne", a więc polski postkomunizm to jego naturalne warunki żerowania. W innych umrze.

"Przegranymi w aferze będą ci, którym życzę wygranej" - wzywa, by wymienić Millera na półmetku kadencji, "zanim będzie za późno, zyskać czas i wygrać wybory 2005 r. To ostania szansa dla ekipy rządzącej". Inną deską ratunku ma być Jolanta Kwaśniewska jako murowana kandydatka na prezydenta. Dotychczas twardo stąpający po ziemi redaktor naczelny "NIE" zaczyna pisać scenariusze political fiction. "Trzoda kulczykowata", a więc kierownictwo Sojuszu oraz Miller "zabetonowany w fotelu premiera" nie słuchają jego rad. Agnieszka Wołk-Łaniewska dochodzi z przerażeniem do wniosku, że Leszka Millera rola po prostu przerosła i "lider SLD nic nie czyta". Piotr Gadzinowski błaga jeszcze: "niech SLD przeprosi się ze społeczeństwem". Tak w Polsce - w sferze symbolicznej - upada postkomunizm. Zanim jeszcze w bratobójczej wojnie zaczną go demontować liderzy PiS i PO.