Nie znaczy to, że poraziła mnie odczytywana przez wiele godzin mowa obrończa generała. Mimo nienagannej polszczyzny oskarżonego była drewniana, a zawarte w niej argumenty padły już wiele razy. To prawda, akt oskarżenia jest uwikłany w paradoks - żeby dosięgnąć twórców stanu wojennego, prokuratorzy wolnej Polski muszą się odwoływać do peerelowskiego prawa, do którego trudno żywić skądinąd nabożeństwo. Ale to paradoks każdego sądu nad dawnymi dyktatorami.
Ciekawe jest co innego. Jaruzelski ostatnie lata poświęcił walce o miejsce w historii. To po to czyta setki dokumentów i książek i to po to wysyła nieznośnie długie elaboraty do wszystkich, którzy choć zahaczą o ocenę jego postępowania: historyków, polityków, dziennikarzy. To nie jest tylko walka o przetrwanie wobec prawnych zarzutów - tak naprawdę niegrożących mu więzieniem. Można odnieść wrażenie, że generał, choć używa równocześnie wszystkich, czasem sprzecznych, rodzajów argumentacji, naprawdę uwierzył w swój wizerunek żołnierza-patrioty, który wziął na barki ciężki obowiązek ratowania kraju przed chaosem i sowiecką interwencją.
To wizja sugestywna, ale nieprawdziwa. Prawdziwy portret Jaruzelskiego był inny. Cała jego droga - od pogromcy "wrogów ludu" z lat 40. po szefa państwa, który jeszcze w latach 80. wracał do pomysłu kolektywizacji rolnictwa - to droga dogmatycznego komunisty. On bronił tego systemu nie tylko w strachu przed Rosją. Nawet jeśli na początku były to barwy ochronne młodziutkiego syberyjskiego zesłańca, to szybko przyrosły mu do twarzy.
Równocześnie nie wykluczam, że przy końcu drogi Jaruzelski, dawny wychowanek księży marianów, naprawdę widzi siebie jako rzecznika "polskości". Może należy mu się z tego powodu cień współczucia. Ale na zmianę historycznej oceny jest za późno.