"W tym samym 1998 roku byłem z pięciodniową wizytą w Królestwie Hiszpanii. Spotkałem się z premierem Hiszpanii Jose Marią Aznarem. Miła rozmowa. <Hiszpania jest dla nas ważnym wzorem, przez lata byliśmy w was wpatrzeni, walcząc z totalitarnym systemem> - mówiłem (...) Co ciekawe takie znajomości zostają na lata. Nie tak dawno, zupełnie przypadkiem w restauracji hotelu Bristol podbiega do mnie jakiś młodzian w jasnym sweterku zarzuconym na ramiona. <Hallo Mr President!> - krzyczy z daleka. Patrzę, a to premier Aznar. Miła pogawędka, sympatyczne spotkanie".
To pierwszy fragment z nowej książki Lecha Wałęsy "Droga do prawdy. Autobiografia", który wybrałem jako typowy. Znaczna jej część jest bowiem właśnie taka: monotonne opisy spotkań autora z możnymi tego świata. Sztuczne, zdawkowe dialogi przytaczane po to, aby kronice towarzyskiej stało się zadość. Wałęsa i Aznar. Wałęsa i Jan Paweł II, Wałęsa i brytyjska królowa. Wałęsa i Clinton. Wałęsa wygłasza mądrości, oni wszyscy podziwiają Wałęsę.
Nie dali mi
Poszukałem jednak innego fragmentu, który oddałby ducha tej książki, bo nie da się tych prawie 600 stron sprowadzić wyłącznie do dyplomatycznych spotkań. "Zarzuca mi się, że lustrację należało zrobić za mojej prezydentury. Znowu pytam: z kim i jak? Naokoło agenci, cwaniacy, intryganci typu Wyszkowskiego. Administracja prezydencka to był spadek po Jaruzelskim, a Piotr Nowina-Konopka, jedyny człowiek posłany, by przygotować prowadzenie urzędu, zdezerterował. Bez partii, zaplecza - co miało z tego wyjść? Do tego potrzebny był odpowiedni system ustrojowy i przygotowanie. Proponowałem system prezydencki. Może wtedy by to się powiodło, ale przecież nawet wtedy potrzebni byliby odpowiedni ludzie, nie dokonałbym tego sam. Słuchając tych audycji (w Radiu Maryja - P.Z.), zastanawiam się, jak z takimi ludźmi udało się doprowadzić do zwycięstwa? Jak miałbym z nimi przeprowadzić lustrację?".
To już całkiem inny tekst. Wprawdzie język nie do końca taki, jakim Lech Wałęsa posługuje się, występując przed kamerami. Ale jakże znajome pełne poplątanie wątków, trudna do podrobienia galopada myśli. Rozważania na temat lustracji niepostrzeżenie zmieniają się w bilans własnych rządów - ze znajoma tezą: ja byłem dobry, ale warunki złe, a ludzie nieodpowiedni. I nieistotne, że radykalny antykomunista Wyszkowski oraz znienawidzone audycje w Radiu Maryja sąsiadują w jednej litanii rozżalenia z człowiekiem późniejszej Unii Wolności Nowiną-Konopką - wszak pomimo obecnych politycznych sojuszy Wałęsę zawiedli tak naprawdę literalnie wszyscy. Nikt się nie nadawał, nikt nie dorósł.
Czytając ten fragment, nie dowiemy się, jaki związek ma system prezydencki z lustracją i dlaczego jakieś procedury lustracyjne jednak wprowadzono - tyle że już po prezydenturze Wałęsy. Zobaczymy za to nie najgorzej utrwalony obecny stan umysłu dawnego lidera "Solidarności". Dostrzeżemy też, jak bardzo - ponad wszystkim innym, łącznie z zagranicznymi wojażami - ciąży mu jeden temat: sprawy "Bolka". Od niej się książka nie zaczyna, ale na niej się kończy. W środku zaś Wałęsa wraca do niej w najbardziej nieoczekiwanych momentach.
Koń na boisku
To nie są wspomnienia, które powalą zaciekawionego historią czytelnika na kolana. Na studiach na seminarium profesora Garlickiego nauczono mnie rozróżniać pamiętniki samodzielne, odzwierciedlające stan realnej pamięci, od sztucznych, preparowanych głównie na podstawie dokumentów. "Droga do prawdy" należy w przeważającej mierze do tych drugich. Gdy Wałęsa opisuje, przykładowo, czas solidarnościowego karnawału, lata 1980 - 1981, nie oszczędzi nam liczby sowieckich czołgów na polskim terytorium, której nie mógł przecież zapamiętać z tamtego czasu. Nie dowiemy się za to, choć chcielibyśmy, jak wyglądały jego osobiste relacje z generałem Jaruzelskim. Niewiele przeczytamy o tym, jak oceniał swoich współpracowników. Nie poznamy, poza zdawkowymi komunałami, stanu jego emocji.
Emocji jest w tej książce zadziwiająco mało. Jeśli już ktoś się do nich odwołuje, to raczej inni świadkowie wydarzeń w przetykających narrację głównej postaci wspominkach. Udało się to na przykład gdańskiemu działaczowi Ruchu Młodej Polski Sławomirowi Rybickiemu - scenka, w której podczas piłkarskiego meczu opozycjonistów na boisko wchodzi koń i Wałęsa okazuje się jedynym graczem, który umie sobie z nim poradzić, wyprowadza go po prostu za uzdę - warta jest stu suchych faktów. Lecz takich przywołań bardzo tu mało.
Emocje potrafi wywołać żona Wałęsy Danuta - jej opisy słownych starć z esbekami zatrzymującymi ich podczas samochodowych podróży po Polsce w latach 80. pozwalają poczuć smak i zapach tamtych czasów. Samemu Wałęsie udaje się to rzadko. Relacja pani Wałęsowej z podróży do Norwegii po nagrodę Nobla jest wzruszająca. Opis Wałęsy, jak to przyjął i co z tego wynikło - oficjalny i zadziwiająco stereotypowy.
Nie byłem Bolkiem
Nacechowana prawdziwą emocją jest walka o własne dobre imię. Czy jednak Wałęsie udało się rozwiać podejrzenia, ośmieszyć badaczy najstarszego okresu swojej biografii? Jest zbyt zepsuty aktami oddania ze strony swoich gorliwych obrońców, aby zdobyć się na szczerość. Aby przedstawić nam wersję odbiegającą może od stereotypu lustratorów, ale też od miałkości jego własnych dotychczasowych uników. Obrońcy i tak, i tak nie zauważą bezsensu jego tłumaczeń. Z innymi Wałęsa dawno stracił możliwość nawiązania kontaktu.
Aby rozprawić się z książką Cenckiewicza i Gontarczyka, Wałęsa cytuje tekst innego historyka Andrzeja Friszkego. "Wałęsą sam się przyznaje, że rozmawiał z oficerami SB i coś podpisał. Zastrzega przy tym, że nie szkodził kolegom i na nich nie donosił. Fakt zarejestrowania Wałęsy jako TW Bolek świadczy raczej o pragmatyce ówczesnego działania SB, a nie o faktycznej zgodzie Wałęsy. Zapewne jednak istotnie spotykał się wiele razy z oficerami, nie sposób bowiem zaprzeczyć prawdziwości wszystkich przywołanych przez autorów dokumentów". Dalej Friszke snuje wizje swoistej gry Wałęsy, który "próbuje przechytrzyć rozmówców, a zarazem uniknąć awantury".
To najbardziej korzystna dla późniejszego przywódcy "Solidarności", a zarazem dająca się pogodzić z dokumentami wersja tamtych zdarzeń. Co robi z nią jednak sam Wałęsa? Przytakuje jej słowami: "To są fakty". I zarazem jej... zaprzecza. Jego własna wersja przewiduje przecież jedynie zdawkowe kontakty z SB w 1970 r. i podpisanie protokołu przesłuchań. "Wielokrotne spotkania", o których pisze Friszke, kwestionuje. Jest to więc obrona przy użyciu wszystkich wykluczających się argumentów równocześnie.
Wałęsa i nikt więcej
Oczywiście autor swojej biografii mogł posunąć się dalej, tak jak posuwał się w ostatnich latach. Mógł twierdzić, że wie, kim był "Bolek", albo że "Bolków" było wielu. Nie robi tego. Podobnie jak nie opowiada historii o rzekomym porwaniu jego osoby szykowanym przez Andrzeja i Joannę Gwiazdów. I jak nie podtrzymuje twierdzenia, że Kwaśniewski sfałszował w 1995 r. przegrane przez Wałęsę wybory (choć wspomina, że o takich domniemaniach słyszał).
Ponieważ autobiografia robi wrażenie pracy w istocie zbiorowej, ktoś mu te najbardziej nieostrożne opowieści odradził. Tematy niewygodne, już nie tylko związane z lustracyjnym epizodem, są albo zagadywane mnóstwem nieistotnych szczegółów (obiad w Drawsku, konia z rzędem temu, kto zrozumie objaśnienia tego incydentu), albo pomijane milczeniem (udział Wałęsy w obaleniu Pawlaka, aferze Oleksego czy rola Wachowskiego). Ich miejsce zajmują tasiemcowe relacje z dyplomatycznych spotkań i przyjęć, często z tekstami dawno zapomnianych przemówień. Wałęsa jest zapewne kapitalnym świadkiem historii ostatnich 30 lat. Ale swoją wiedzą i przemyśleniami dzieli się skąpo. Pamiętając objaśnienia pojawiające się w jego ustach w dalekiej przeszłości i całkiem niedawno, można z tego powodu właściwie odetchnąć z ulgą. Tylko co pozostanie z lektury?
Po pierwsze zapis psychiki Wałęsy wyzierający jednak spośród tych wszystkich oficjałek z udziałem prezydentów, królów i kościelnych hierarchów. I w odniesieniu do lat 70. i 80., i 90. pisze o sobie, ale nie o innych. Nawet ludzie, którzy wypowiadają się na łamach tej książki o nim, z reguły dobrze, nie doczekają się szczególnego rewanżu - ot, najwyżej kilku wzmianek. To że nieomal wyparował Mieczysław Wachowski, który sam wypowiada się bardzo obficie, można jeszcze zrozumieć. Możliwe, że Wałęsa trochę się go wstydzi. Ale cała czołówka "Solidarności"? Ale najbliżsi towarzysze broni?
Nie wiadomo, kto wywołał strajk w stoczni, bo trzeba by dowartościować Bogdana Borusewicza. Wałęsa i tak dokonuje wielkiego wyrzeczenia, uznając jego przywództwo w Wolnych Związkach Zawodowych. Nie bardzo można zrozumieć, kto wspierał przywódcę w najtrudniejszych latach po wyjściu z internowania, bo trzeba by przyznać, że zwycięstwo z lat 1988 - 1989 nie było dziełem jednej osoby. Nie dowiemy się za wiele o tym, kto tworzył obóz Wałęsy w dobie wyborów prezydenckich 1990 roku - bo trzeba by się rozliczyć z roztrwonienia całego tego obozu. I tak dalej - przez całą książkę.
Pomnik polskiego nieudacznictwa
Drugim jej fenomenem są wypowiedzi większości postaci zaproszonych do roli towarzyszy życia i komentatorów. Oczywiście taki udział w cudzym dziele ma swoją logikę, ale dalibóg to przecież nie kronika pośmiertna, w której o zmarłym można tylko dobrze. Czy Janina Paradowska naprawdę nie zauważyła ani jednego przykładu falandyzacji prawa za prezydentury Wałęsy? Jeśli tak, to rozumiem, dlaczego nie zauważyła też afery Rywina, ale aż nie chce mi się wierzyć. Czy Tomasz Lis szczerze twierdzi, że dzisiejszy Wałęsa "nabrał dystansu do siebie"? Niech go posłucha choćby w swoim własnym programie.
I czy cytowani obficie polscy politycy, głównie z obozu nieboszczki Unii Wolności, naprawdę sądzą, że innemu, najważniejszemu nawet politykowi warto wystawiać pomnik w sposób tak naiwny, tak toporny? Zwłaszcza że nawet w ugrzecznionych wywodach Wałęsy z tej samej książki jest sporo rzeczy, które mogą niepokoić. Czy Tadeusz Mazowiecki sądzi, że Wałęsa wynegocjowałby lepsze warunki przystąpienia Polski do Unii, powołując się na argumenty o Jałcie (a tak twierdzi). Czy Leszek Balcerowicz wierzy, że wszystko potoczyło się źle, bo nie doszło do powstania NATO bis, planu Marshalla bis i programu "100 Milionów dla Każdego" (przy tym wszystkim Wałęsa też się upiera). Nie twierdzę, że nie można wykonać gestu życzliwości na rzecz kogoś, kogo osądzamy nawet surowo. Ale bez pomijania bilansu różnic, bo inaczej nasza własna opowieść staje się elementem dworskiego rytuału. Twierdzenie Balcerowicza, że to co wygadywał przez lata Wałęsa, to "metafory", rozczula. Nie tak powinno się rozmawiać o polskiej historii.
Tu zresztą dochodzimy do najprzykrzejszego wymiaru tej książki. Nie są nim wcale niefortunne próby (nie)rozliczenia się z "Bolkowym" epizodem. Wałęsa jest przez prześwietne grono komentatorów pasowany nieomal na symbol sukcesów III RP. Tymczasem jego podsumowanie własnej działalności pełne jest jękliwych żalów - na braci Kaczyńskich, na "Solidarność", na całą klasę polityczną, na Polaków wreszcie. Te jęki mają wspólny tytuł "Nie dali mi". Bez wątpienia Wałęsa przeskoczył mur stoczni i powinien być za to noszony na rękach. Ale dziś łatwo z niego, na podstawie jego własnych słów, zrobić symbol polskiego nieudacznictwa. Miejmy nadzieję, że cudzoziemcy nie wczytają się w "Drogę do prawdy" zbyt uważnie.