Najlepszy w kraju rezultat Jerzego Buzka w czerwcowych wyborach do europarlamentu oraz ukoronowanie jego kariery funkcją przewodniczącego Parlamentu Europejskiego to przykład najbardziej spektakularnego politycznego comebacku ostatnich lat. Były premier stał się w ten sposób w Polsce już nie – jak jeszcze parę lat temu – symbolem politycznej klęski, ale godną naśladowania figurą politycznego Feniksa.

Reklama

Magia sukcesu Buzka przysłania dziś jego potencjalnym naśladowcom nawet gorzką myśl, że jako szef europarlamentu z Donaldem Tuskiem w tle będzie w rzeczywistości pełnił mniej podmiotową rolę niż wówczas, kiedy był premierem czującym na plecach oddech Mariana Krzaklewskiego.

Kandydaci na feniksy

Najpoważniejsze pretensje do ponownego sięgnięcia po polityczne laury zgłosili ostatnio dwaj „dysydenci” z kręgu PO. Polityczny powrót zapowiedział wciąż niespełniony politycznie – choć niegdyś wysoko notowany w prezydenckich sondażach – Andrzej Olechowski. Wystąpi on u boku Pawła Piskorskiego, któremu kolejne decyzje prokuratury umarzającej postępowania prowadzone w sprawach związanych z okresem jego prezydentury w Warszawie otworzyły na nowo drogę rozwijania politycznych planów. Niegdysiejsze „cudowne dziecko UW” ma dziś ambicję wprowadzenia do Sejmu posłów SD i osobistego rozliczenia się z Donaldem Tuskiem. Czy Olechowski i Piskorski mają na to szanse?

Reklama

Gdy dziś patrzymy na triumfującego, odbierającego gratulacje od wszystkich frakcji europarlamentu Jerzego Buzka, łatwo nam zapomnieć, że czym innym jest podniesienie się z kolan pojedynczego polityka, a czym innym stworzenie przez powracającą z niebytu ekipę odnowionej formacji, która ma rzeczywistą szansę zaistnienia w polityce. O ile bowiem to pierwsze jest możliwe dzięki dobrze zaplanowanej wizerunkowej i wyborczej pracy, o tyle to drugie wymaga politycznej katastrofy i wywołanej nią ogólnospołecznej potrzeby Wielkiego Remanentu.

Przetrwał tylko on

„Ten los zgotował nam Jerzy Buzek”. „Ja pier.... To koniec” – te dwa zadania działaczy, które padły w 2001 r. w wyborczym sztabie Jerzego Buzka, dobrze obrazują nastrój, jaki towarzyszył osiągnięciu przez AWS beznadziejnego, zaledwie 4 proc. wyniku.

Reklama

Tego wrześniowego wieczoru premier, cztery lata wcześniej wskazany na to stanowisko przez szefa „Solidarności” Mariana Krzaklewskiego, nie odszedł w glorii sławy. Przeciwnie. Przez długi czas jego gabinet był uważany za jeden z najgorszych w historii III RP. A jego klęska była równoznaczna z ostatecznym upadkiem tzw. obozu posierpniowego. Trudno o większą polityczną porażkę.

Polityczny niebyt Buzka trwał po niej przez trzy lata. W tym czasie były premier powrócił do zajęć na Politechnice Gliwickiej. Ciągle szukał swojego miejsca w polityce – najpierw w AWSP, a potem w pojedynkę. Nic z tego nie wychodziło. Wszystko zmieniło się w 2004 roku.

– Jan Rokita podsunął pomysł wystawienia Buzka w eurowyborach. Podchwycił go Grzegorz Schetyna i zrealizował – relacjonuje nie bez złośliwości ówczesny polityk PO.

Buzek dostał się wtedy do europarlamentu. Swą szansę wykorzystał. Przez lata odbudowywał swój wizerunek, podczas setek spotkań z wyborcami zdobywał coraz większe sondażowe poparcie. To zaprocentowało. Wchodząc po ostatnich wyborach do europarlamentu z najwyższym w Polsce wynikiem, stał się naturalnym kandydatem do unijnych zaszczytów.

Powrót Buzka nie jednak jednak przecież powrotem AWS. Wraz z byłym premierem nie wraca jego dawna formacja, nie wracają jej idee i pomysły na politykę. A Marian Krzaklewski, polityczny patron Jerzego Buzka sprzed 2001 roku, nie zdołał nawet wejść do europarlamentu. Nikt, nawet w kategoriach political fiction, nie zastanawia się nad możliwością powrotu tamtej formacji.

Może dlatego, że tak naprawdę takie powroty nastąpiły w historii polskiego 20-lecia tylko dwa razy.

Komuno wróć!

Pierwszy taki przypadek miał miejsce wtedy, gdy skompromitowana 40-letnimi rządami formacja wywodząca się z PZPR, która – zdawałoby się – zaliczyła całkowite bankructwo polityczne potwierdzone wyborami z 1989 roku, już w 1993 roku przejęła władzę.

To właśnie zdobycie w Polsce władzy przez postkomunistów w 1993 roku wydaje się więc największym politycznym comebackiem 20 lecia. Przede wszystkim dlatego, że jeszcze dwa, trzy lata wcześniej nikt przy zdrowych zmysłach nie wierzył, że ludzie związani z PRL będą pełnymi garściami korzystać z dobrodziejstw przemian politycznych.

– W 1989 roku miałem wrażenie, że odchodzę na polityczną emeryturę, mimo że byłem człowiekiem bardzo młodym – wspomina Józef Oleksy. Mieczysław Rakowski zaś oceniał, że musi minąć nawet 20 lat, zanim lewica odzyska zaufanie Polaków. – Nikt nas wtedy poważnie nie traktował – wspomina Leszek Miller. Tymczasem już niedługo fortuna się odwróciła. A dokładnie – nastroje społeczne, które niedawnych bankrutów wyniosły do władzy.

Nie byłoby to bowiem możliwe, gdyby nie potężne rozczarowanie Polaków wojną na górze między obozami Tadeusza Mazowieckiego i Lecha Wałęsy. I gdyby nie fale demonstracji kolejnych grup społecznych boleśnie doświadczonych pierwszymi latami transformacji przetaczające się niemal codziennie u schyłku tej epoki ulicami Warszawy i palące kukły kolejnych ikon „Solidarności”.

To właśnie porażka pierwszego obozu solidarnościowego utorowała drogę do władzy postkomunistom i sprawiła, że Aleksander Kwaśniewski mógł przez dziesięć lat cieszyć się i prezydenturą, i wysokimi wskaźnikami społecznego poparcia.

Na Rywinowej fali

Niemniej po latach los uśmiechnął się także do ludzi, którym właśnie pamięć o tamtej klęsce i ich udziale w wojnie na górze wydawała się bezpowrotnie zamykać drogę do polityki. Po porażce wyborczej Porozumienia Centrum w 1993 roku sytuacja braci Lecha i Jarosława Kaczyńskich była wręcz beznadziejna. Po roku 1995, kiedy Lech odchodzi z NIK, bracia Kaczyńscy wypadają na długie pięć lat poza margines prawdziwej polityki. Jarosław Kaczyński bywa widywany w sejmowej restauracji przy winie z Ludwikiem Dornem. A Lech Kaczyński wycofuje się z wyborów prezydenckich, gdy widzi, że w sondażach przegrywa nawet z Leszkiem Bublem.

Dobrą wiadomość przynosi dopiero telefon, który Lech odbiera w czerwcu 2000 r. w ekspresie z Gdyni do Warszawy. Jerzy Buzek składa mu ofertę objęcia funkcji ministra sprawiedliwości. Kaczyński przyjmuje ją, choć jak sam po latach ocenia – bez większego przekonania. Rok później PiS wprowadza kilkudziesięciu posłów do Sejmu. W roku 2005 Lech Kaczyński sięga po prezydenturę, a jego brat z czasem po tekę premiera.

Nie byłoby jednak tego, gdyby nie kolejny gigantyczny wstrząs w polskiej polityce, jakim okazała się afera Rywina. Następująca po niej agonia rządów SLD targanych kolejnymi aferami i skandalami stała się motorem społecznej zmiany. Hasło IV RP lansowane przez braci Kaczyńskich trafiło na idealny grunt.

***

Czy na wstrząs takiego kalibru mogą liczyć Piskorski i Olechowski? Obaj liczą na rozczarowanie części ogromnego elektoratu PO rządami premiera Tuska. Paliwem politycznym do osiągnięcia tego celu miałyby się według nich okazać skutki światowego kryzysu gospodarczego, które miałyby dotrzeć do Polski z pewnym opóźnieniem i ujawnić się za rok, dwa, a więc w roku wyborów prezydenckich, samorządowych i parlamentarnych. Obu panom pozostaje się więc modlić o katastrofę. O to, by kryzys wywołał na polskim gruncie wstrząs porównywalny z wojną na górze i aferą Rywina. Na razie – na szczęście dla polskiej gospodarki – nie wydaje się to bardzo prawdopodobne.

Bez tego jednak Olechowski i Piskorski o sięgnięciu po władzę – jak niegdyś postkomuniści, a później Kaczyńscy – mogą jedynie pomarzyć. I choć obaj będą mieli szansę – jak Jerzy Buzek – odświeżyć albo wręcz odbudować swój wizerunek, nie będzie to skutkować zaszczytami na miarę fotela przewodniczącego europarlamentu. Co pozostaje? W najlepszym razie nadzieja na parę miejsc w parlamencie.