Profesor Andrzej Walicki w polemice ze mną napisał, iż większość toczących się dziś debat politycznych w Polsce zniechęca do brania w nich udziału, gdyż emocje polityczne nie pozwalają na racjonalną wymianę argumentów. Zgadzam się z tym stwierdzeniem i sam podobną myśl kilka razy publicznie wypowiadałem. Smutne jest jednak to, iż tekst profesora - wybitnego uczonego i autora świetnych książek - raczej potwierdza ową nieprzyjemną diagnozę, niż stanowi od niej krzepiący wyjątek.

Profesor Walicki skarży się, iż bliskie mu poglądy lewicowo-centrowe określane są dzisiaj przez prawicę jako "skrajne" i "haniebne". Czy tak jest istotnie, nie wiem. Ja nie potrafię wskazać potwierdzających przykładów, ale jeżeli rzeczywiście coś takiego miało miejsce, to mogę wyrazić ubolewanie, a także solidarność z odczuciami ludzi skrzywdzonych nieodpowiedzialną retoryką. Z drugiej strony zdumiewać musi, że sam profesor Walicki, polemizując ze mną i ze zwolennikami ustawy lustracyjnej, używa odniesień o szokującej drastyczności. Koncepcję lustracji zawartej w ustawie zestawia - i to niekorzystnie - z praktykami PRL-u wobec informatorów hitlerowskich władz okupacyjnych, a także z praktykami władz sowieckich po 17 września wobec współpracowników polskiej policji przedwojennej oraz praktykami bolszewików wobec współpracowników policyjnych władz carskich.

Okazuje się, iż pod omawianym względem twórcy ustawy lustracyjnej i jej zwolennicy postępują gorzej od władz PRL-owskich, od władz stalinowskich oraz od władz leninowsko-bolszewickich. W końcowym fragmencie tekstu pojawia się też porównanie do "półfaszystowskich" idei endeckich i do prób wprowadzenia w Polsce koncepcji narodu jako zbiorowego tyrana oraz koncepcji władzy jako narodowej oligarchii.

Gdy czytałem te stwierdzenia, zadawałem sobie pytanie. Czy czyniąc podobne zestawienia, profesor Walicki nie doświadczał wewnętrznego niepokoju, i czy nie doznawał poczucia wstydu, że popełnia - mówiąc delikatnie - niestosowność? Czy nie miał wrażenia, że przekroczył granicę rzetelnej dyskusji i dopuścił się nieodpowiedzialnej retoryki, którą potępiał u innych? Czy nie uświadamiał sobie, iż nawet samo przyzwolenie, by myśl wędrowała ku takim skojarzeniom może być dla intelektu kompromitujące? Nie będę wyjaśniał, co polscy komuniści, władze stalinowskie oraz bolszewicy robili ze świadomymi, nieświadomymi, wyimaginowanymi oraz obiektywnymi współpracownikami władz, które zwalczali, bo ta wiedza jest profesorowi Walickiemu nieobca.

Zastanawiam się tylko, czy profesor rzeczywiście uważa, iż dzisiejsi lustratorzy są jeszcze gorsi, czy też nie uważa tak, lecz jedynie szuka barwnych sposobów, by ich pognębić. Jeśli istotnie sądzi, że polscy lustratorzy są gorsi od bolszewików i stalinowców, to monstrualność takiego poglądu nie kwalifikuje go do polemiki; jeśli zaś to tylko retoryka, to nie rozumiem, dlaczego użala się nad ogólnym upadkiem poziomu dyskusji i wzrostem emocji politycznych.

Podobne zestawienia nie są dzisiaj niczym rzadkim. Spora część dzisiejszej inteligencji używa właśnie takiego języka, a skojarzenia z PRL-em, Gomułką, Putinem, bolszewizmem, faszyzmem, czerezwyczajką, nacjonalizmem, tyranią, endecją, inkwizycją, itp., hulają w przestrzeni publicznej niczym stada rozszalałych bawołów. Powściągi i umiar przestały działać, nieodpowiedzialna retoryka i najgorsze polityczne obelgi rzucane na przeciwników są traktowane jako najprecyzyjniejsze argumenty, a wszystko to w atmosferze histerii, że oto subtelnym klerkom dzieje się krzywda i że złe siły prawicy degradują język. Dlaczego uczony takiej miary co profesor Walicki dołączył do tego żenującego spektaklu, nie pojmuję.

Nie pojmuję również, dlaczego profesor przyczepił mi etykietę prawnego pozytywisty. Nigdy niczego w swoim życiu nie napisałem ani nie powiedziałem, co mogłoby sugerować choćby przybliżone podejrzenia. Nie twierdziłem więc nigdy i nigdzie, iż sam akt ustanowienia prawa przez suwerena decyduje o słuszności tego prawa i jego obowiązywaniu. W wywiadzie dla "Dziennika" odniosłem się do kategorii obywatelskiego nieposłuszeństwa, które dzisiaj ku mojemu osłupieniu zostało przywołane w kontekście ustawy lustracyjnej. Stwierdziłem, że nieposłuszeństwo w wersji klasycznej odnosić się może albo do sytuacji fundamentalnie niemoralnej, albo do zasady sprzecznej z sumieniem.

Ilustracją pierwszego przypadku było niewolnictwo, i to w odniesieniu do niego Thoreau stworzył swój sławny szkic. "W żadnym razie - pisał - nie uznaję za własne państwa, które jest państwem niewolnictwa". Można oczywiście głosić dzisiaj pogląd, że lustracja jest czymś równie fundamentalnie nieakceptowalnym jak niewolnictwo, wyciągając na tej podstawie wniosek, że "w żadnym razie nie uznaję za własne państwa, które jest państwem lustracji." Można coś takiego głosić, choć jawna niedorzeczność podobnych deklaracji - niezależnie od stopnia krytycyzmu wobec takiej czy innej koncepcji ustawy lustracyjnej - nie jest dla elementarnie nieuprzedzonego umysłu trudna do dostrzeżenia. Nie można twierdzić natomiast, iż ktoś, kto takie deklaracje uznaje za absurdalne to zwolennik prawnego pozytywizmu i że - jak pisze Walicki, przywołując Austina - pryncypialnie bliski jest mu pogląd, że "gdyby parlament zadecydował, iż wszystkie dzieci o błękitnych oczach mają być zgładzone, to decyzja ta, aczkolwiek absurdalna i monstrualna, miałaby wiążącą moc prawa".

Druga podstawa obywatelskiego nieposłuszeństwa - mniej wyraźnie zarysowana u Thoreau - to indywidualne sumienie. Oczywiście pojęcie sumienia jest nieostre, lecz zwykle wiąże się je z decyzjami dotyczącymi spraw ostatecznych - życia, śmierci, Boga, etc. Powołując się na sumienie, pacyfista może odmówić służby wojskowej jako wspierającej zasadę wojny czy lekarz może nie zgodzić się dokonać aborcji, jeśli uznaje ją za moralnie złą, itd. Nie można jednak, powołując się na sumienie, odmówić płacenia podatków, przyznania się do homoseksualizmu przy poborze do armii, gdy taka deklaracja jest potrzebna, odpowiedzenia na pytanie o przynależność do organizacji i stowarzyszeń lub o przeszłe przypadki kolizji z prawem lub z obyczajnością w przypadku starania się o pracę, w której wymagane są szczególne warunki moralne, zwane u nas w prawie "nieskazitelnym charakterem" oraz "nieposzlakowaną opinią".

Zapytajmy więc, czy odmowa deklaracji lustracyjnej mówiącej "Tak, byłem świadomym i tajnym współpracownikiem organów bezpieczeństwa PRL" lub "Nie, nie byłem świadomym i tajnym współpracownikiem organów bezpieczeństwa PRL" bliższa jest pierwszemu czy drugiemu typowi? Czy więc odmowa złożenia takiej deklaracji jest bliższa odmowie przez pacyfistę podporządkowania się służbie wojskowej, czy raczej bliższa przypadkowi, gdy ktoś starając się o kredyt w banku, odmówi udzielenia wszystkich informacji o swoich operacjach majątkowych, również tych wątpliwych?

Odpowiedź jest oczywista. Odmowa złożenia deklaracji lustracyjnej nie ma związku z sumieniem i podpada pod drugi typ. Pacyfista nieidący do wojska czy lekarz odmawiający aborcji działają wyłącznie w obrębie swojego własnego życia jednostkowego, to znaczy powołują się na coś, co dotyczy ich i tylko ich. Człowiek odmawiający podania informacji o swoich operacjach majątkowych, tak samo jak człowiek odmawiający informacji o swoich relacjach z organami represji PRL-u odnoszą się do swoich związków z innymi ludźmi, do tego, w jaki sposób ich działania wpływały na innych. Informacja ta - wbrew temu, co napisał profesor Walicki - nie obejmuje więc życia prywatnego, ale życie zbiorowe. Może ona być przeto niezmiernie ważna dla instytucji czy dla grupy, do której jednostka aspiruje, na przykład, dla banku pytającego o przeszłą działalność gospodarczą, dla urzędu imigracyjnego pytającego o choroby czy o obyczajność, dla armii pytającej o skłonności seksualne.

Czy zatem - zapytajmy - ważna czy nieważna jest informacja, że dziennikarz lub nauczyciel akademicki współpracował czy nie współpracował z organami represji PRL-u? Czy zawody te wymagają szczególnych kwalifikacji moralnych, czy też nie? Ja twierdzę, że jest to informacja ważna i wielu w Polsce ze mną tę opinię dzieli. Rozumiem, że mogą być również tacy, którym obecna ustawa się nie podoba i którzy sądzą, że owa informacja o dziennikarzu i nauczycielu akademickim ma charakter błahy i że tym samym bycie dziennikarzem oraz bycie nauczycielem akademickim nie nakłada żadnych warunków moralnych. Twierdzą więc, że czytelnicy nie muszą wiedzieć, iż publicysta A nie donosił na kolegów w PRL-u, a publicysta B - owszem, tak jak studenci i akademicy nie muszą wiedzieć, iż profesor X zachowywał się dzielnie, natomiast profesor Y pisał raporty o innych profesorach. Jeśli przeciwnicy ustawy tak twierdzą, to ich pogląd pozostaje w granicach racjonalności. Poza tymi granicami pozostaje jednak teza - i tej tezy podnosić racjonalnie nie mogą - że ich niechęć do ustawy ma jakikolwiek związek z problemem sumienia.

Myli się też profesor Walicki, gdy twierdzi, iż podobne ustalenia naruszają zasadę równości prawa. Zasada równości jest dzisiaj notorycznie nadużywana, ponieważ ignoruje się fakt, iż równość jest pojęciem wieloznacznym. Przypomnę na wszelki wypadek, iż znamy przynajmniej dwa rodzaje równości: równość dla wszystkich i równość dla równych. Równość wobec prawa dla wszystkich oznacza, że wszyscy tak samo odpowiadamy za przekroczenia tego prawa: niezależnie od tego, czy ktoś jest profesorem, czy rolnikiem prawo tak samo traktuje każdego, jeśli w podobnych okolicznościach doszło do jego złamania.

Równość dla równych oznacza zaś, że rozmaite grupy są inaczej traktowane w zależności od czynników różnicujących: na przykład, wszyscy bogaci są traktowani tak samo i wszyscy ubodzy tak samo, lecz bogaci i ubodzy są traktowani różnie. Bogatsi płacą inne podatki niż ubodzy, bo na podstawie założenia, że powinni przyczyniać się w większym stopniu do dobrobytu ogólnego, nakłada się na nich wyższą stawkę podatkową.
Podniosło się wszak niedawno oburzenie, że do Trybunału Konstytucyjnego dostała się osoba o niejasnej przeszłości zawodowej. Oburzenie było zrozumiałe, ponieważ do pełnienia takiej funkcji stosuje się inne kryteria niż te, jakie obowiązują w przypadku osób sprzątających w gmachu Trybunału. Czy dziennikarze i akademicy powinni raczej być bliżsi wymogom sędziów Trybunału, czy wymogom pracowników porządkowych?

Jeśli ktoś przyzna się, że miał kłopoty z prawem, to najprawdopodobniej pracy w banku nie dostanie, a jeśli jego operacje finansowe były ryzykowne lub nieudane, to nie dostanie kredytu. Jeśli ktoś przyzna się, że był prostytutką, to najprawdopodobniej nie otrzyma wizy amerykańskiej. A jakie konsekwencje prawno-instytucjonalne spotkają w świetle ustawy kogoś, kto przyzna się, że był tajnym i świadomym współpracownikiem aparatu represji PRL-u? Żadne. Powtarzam - żadne. Oczywistą nieprawdą są więc słowa profesora Walickiego, że "ujawnienie faktu współpracy pociąga za sobą utratę pracy w licznych instytucjach publicznych, zaś w wypadku dziennikarzy wieloletni zakaz wykonywania zawodu, czyli faktycznie drakońskie ograniczenie wolności słowa".

Konsekwencje pojawią się tylko w przypadku kłamstwa lustracyjnego, a więc wówczas, gdy ktoś napisał, iż nie współpracował z aparatem represji PRL, natomiast dokumenty będą mówiły co innego, a sąd przyzna rację dokumentom. Te konsekwencje dotyczą zresztą tylko osób sfery publicznej, a więc pracowników wyższych uczelni państwowych i mediów publicznych. Nie dotyczą, a w każdym razie nie muszą dotyczyć instytucji prywatnych, gdzie sankcja jest niekonieczna. Zważywszy na stosunek do lustracji prywatnych uczelni i prywatnych mediów, można się spodziewać, iż kłamcy lustracyjni nie tylko nie zostaną usunięci, lecz staną się szybko gwiazdami oraz nowymi bohaterami w walce o wolność nauki i wolność słowa.

Za nieprawdę, a nawet za kuriozalną nieprawdę trzeba uznać stwierdzenie profesora Walickiego, że "za utajnienie informacji ustawa przewiduje karę więzienia, a więc odmawia się lustrowanym prawa do zatajania prawdy przysługujące przestępcom kryminalnym. "Skąd wziął profesor taką informację mogę się jedynie domyślać. Ustawa przewiduje, iż karze więzienia podlegają osoby składające fałszywe zeznania mające służyć za dowód w postępowaniu lustracyjnym. Taki zapis jest raczej standardowy; wszak osoba składająca zeznanie mające służyć za dowód to nie ta sama osoba, która podlega lustracji. Jeśli więc zostanę uznany za kłamcę lustracyjnego i zwrócę się do sądu, to osoba, która złoży fałszywe zeznania w mojej sprawie w trakcie procesu - tak jak trakcie każdego innego procesu - zagrożona będzie karą więzienia. Ja sam karą więzienia zagrożony nie będę.

Jedna ostatnia rzecz wymaga podkreślenia. Ustawa lustracyjna nie ma nic wspólnego z jakimś przerażającym dyktatem większości, nieliberalną demokracją czy zbiorową tyranią. Powstała przy wielkim poparciu licznych środowisk, przede wszystkim inteligenckich, mimo że próbowano ją blokować przez kilkanaście lat. Zachowano wszelkie procedury legislacyjne, a jej wady nie są ani większe, ani mniejsze od większości uchwalanych ustaw większości krajów posiadających ustroje parlamentarne.

Myślę, że podstawowa różnica między profesorem Walickim a mną nie jest natury prawnej, lecz moralno-historycznej. Profesor Walicki twierdzi, że między PRL-em a dzisiejszą Polską istnieje i powinna istnieć ciągłość państwowa, ja - że takiej ciągłości nie ma i być nie może. Odcinanie się od PRL-u przez dzisiejszą Polskę profesora Walickiego niepokoi, mnie - cieszy. Profesor Walicki widzi we wszelkich bardziej zdecydowanych aktach zrywania ciągłości najpoważniejsze z możliwych zagrożeń, ja zaś - spełnienie najbardziej elementarnych warunków istnienia dobrego państwa.




































Reklama