Komorowski uwija się jak w ukropie. Umawia przez telefon partyjne spotkanie na drugim końcu Polski. Nazajutrz wsiądzie do samolotu o szóstej rano. Ostatni objazd po regionach przed partyjnym zjazdem.
Jednak odrywa się, aby opowiedzieć, ale nie o kolejnej parlamentarnej potyczce. W 1971 roku początkujący student historii Bronek Komorowski robił z grupą kolegów antykomunistyczną konspirację. W czasach, gdy nie było zorganizowanej opozycji, a za samo wystąpienie przeciw władzom można było pójść na wiele lat do więzienia, oni zdobyli skądś pistolet.
Zamierzali zastrzelić milicjanta - na ulicy Obozowej na warszawskiej Woli. Ale nie mogli kupić amunicji, a potem mama kolegi znalazła broń. Browning wylądował na dnie wolskiej glinianki. Dziesięć lat później podobna grupa chłopców zastrzeliła na początku stanu wojennego sierżanta milicji Karosa. Doszło do tego zaledwie przystanek od miejsca, gdzie planował to zrobić Komorowski.
Rewolucjonista spełniony
Dziś mówi o tamtym epizodzie jak o czymś bolesnym. Ktoś, kto zna Komorowskiego późniejszego, tego z czasów niepodległego państwa, może przyjąć tę dawną historię ze zdziwieniem. Uprawiając politykę w wolnym demokratycznym państwie, odmieniał przecież słowo "kompromis" przez wszystkie przypadki. Nie szukał zwady, wypowiadał sądy na ogół niekontrowersyjne. Nie podnosił głosu, nawet gdy czasami trzeba było krzyczeć - przeciw skorumpowanemu, niesprawnemu państwu. W oczach życzliwych - trzeźwo myślący pragmatyk. Dla krytyków - polityk dostosowujący się do okoliczności. "Jestem rewolucjonistą spełnionym" - mówi sam o sobie.
Ale jest jeszcze inny Bronisław Komorowski. Od blisko dwóch lat w imię polityki umiaru bijący we wszystkie możliwe miejsca "rewolucyjne" PiS. Do koalicji PiS z PO nie doszło na skutek nieudanych negocjacji Kaczyńskiego z Tuskiem. Ale ja miałem wrażenie, że do niej nie dojdzie, gdy Komorowski mówił podczas kampanii z uśmiechem do kamery: "Ja znam się lepiej na polityce prorodzinnej od lidera PiS. Po mojej stronie jest pięcioro dzieci. Po jego stronie - plaża, no i kot". Był to boleśniejszy cios - przyznajmy, poniżej pasa - niż najbardziej miażdżąca polemika.
Ta przemiana w partyjnego zagończyka kryje zresztą coś więcej. "Kiedy go widywałem w latach 90., był miłym człowiekiem, który na politycznych spotkaniach umilał innym czas rymowankami własnego autorstwa. W PO zobaczyłem w nim zręcznego gracza" - dzieli się wrażeniami partyjny kolega.
Sam Komorowski powiedział o sobie niedawno z sejmowej trybuny: "Nie jestem politycznym brojlerem, rozwijałem się długo". Złośliwi dopowiadają, że tym razem nie adresował tych słów do Kaczyńskich, ale do Jana Rokity, "cudownego dziecka", człowieka, który w wieku 33 lat został szefem Urzędu Rady Ministrów, rzeczywiście rządzącym Polską, a dziś dał się przegonić Komorowskiemu w wewnątrzpartyjnej rywalizacji. Bo 55-letni "dobroduszny autor rymowanek" przesuwa się z pozycji na pozycję, wyżej i wyżej.
Cierpliwy, jeden z tych polityków, który przez 18 lat IV RP poczynił największe postępy. Trudno się dziwić, że programowa konwencja stała się jego show. Wystąpił na niej wśród błysków fleszy jako autor partyjnego programu, tak naprawdę jako druga osoba w PO.
"Nie dziwiłbym się, gdyby po wyborach został premierem. A po ewentualnej porażce Tuska w elekcji prezydenckiej zajął jego miejsce na fotelu lidera partii" - mówi nie bez podziwu polityk PO.
Miałem umrzeć młodo
W roku 1971 Bronek Komorowski został "zgarnięty" z grupą kolegów z harcerstwa z mieszkania profesorowstwa Doroszewskich. Debatowali o ekumenizmie, ale Służba Bezpieczeństwa widziała w nich zalążek groźnej grupy konspiracyjnej. Gdy Bronek siedział jeszcze w areszcie, jego wypuszczony wcześniej starszy kolega Antoni Macierewicz dzwonił do rodziców zatrzymanych, tłumacząc sytuację. Wysłuchiwał po kolei narzekań na brak odpowiedzialności. Ale ojciec Bronka, afrykanista z ziemiańskiej i niepodległościowej rodziny, miał zupełnie inne uwagi. "No, wreszcie coś się dzieje. Wreszcie zaczęliście coś robić".
"Mój stryj nazywał się Bronisław. Został rozstrzelany w wieku 16 lat za polską konspirację na Litwie podczas wojny. Dostałem po nim imię i miałem umrzeć młodo jak on" - opowiada Komorowski. Zanim zaczął płacić w niedemokratycznym państwie cenę własnych wyborów, płacił za "niesłuszne" pochodzenie.
Dzieciństwo spędził w biednym baraku w Józefowie - w jednym pokoju z rodzicami i dwiema siostrami. Potrafi godzinami opowiadać o malowniczości tamtego miejsca. O sąsiadach, wśród których był złodziej, prostytutka, wiecznie pijany milicjant i kobieta lecząca ziołami. Przenieśli się stamtąd wraz końcem stalinizmu. Było trochę lepiej, ale nie bogato.
Syn "podejrzanej rodziny" konspirował od czasów licealnych, a kiedy w 1976 roku powstała zorganizowana opozycja, zaraz do niej przystąpił. Początkowo pomagał KOR-owi, jeździł do Radomia wspierać wyrzuconych z pracy i sądzonych robotników. Ale ostatecznie zakotwiczył się w Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Wprowadził go tam... ojciec.
Do bardziej "prawicowej" (choć te podziały były wtedy trochę umowne) organizacji bliżej mu było ideowo. "Lewicowi KOR-owcy mówili o poprawianiu socjalizmu" - opowiada. Wspomina o swoich pierwszych kontaktach z dawnymi komandosami, bohaterami Marca ’68, którzy dawali przywiązanym do haseł "Bóg, Honor, Ojczyzna" chłopcom prasę socjalistycznej lewicy z lat 30. do studiowania.
I był inny powód. Komorowski to wieloletni harcerz, który na dokładkę wcześniej się ożenił. "KOR-owcy najeżdżali mieszkanie, długo siedzieli, przynosili wódkę. A ci z ROPCiO... Pamiętam, dwóch młodych ludzi pod krawatem przynosi mi bibułę. Całują moją żonę w rączkę i siedzą przy herbatce" - objaśnia swoje ideowe meandry dzisiejszy wicemarszałek.
Jednym z tych gości był niedawny prezes telewizji Jan Dworak, do dziś zaprzyjaźniony z Komorowskim. "Krawat noszę rzadko, więc coś się musiało Bronkowi pomylić" - prostuje, pytany o ten epizod. "Ale rzeczywiście były różnice atmosfery. W KOR bardziej artystyczna, u nas - bogoojczyźniana".
Koledzy z opozycji wystawiają Bronkowi jak najlepsze świadectwo. "Sympatyczny, dzielny, zawsze użyczał swojego mieszkanka" - opowiada Marian Piłka, dziś po przeciwnej stronie politycznej barykady. Kiedyś bezpieka zgarnęła ich obu podczas drukowania nielegalnych wydawnictw właśnie od Komorowskich. "Powiększała mu się rodzina, a to mieszkanko to była klitka na Bródnie. Wyjątkowo trudne warunki, żeby konspirować" - dodaje Andrzej Rosner, wtedy opozycjonista, dziś znany wydawca.
Na archiwalnych zdjęciach trzech chudych wąsaczy składa w 1979 roku wieniec pod Grobem Nieznanego Żołnierza. To jedna z patriotycznych nielegalnych manifestacji - a wąsacze to Komorowski, Dworak i Piłka. Po jednej z takich manifestacji Bronek został aresztowany i skazany na miesiąc aresztu - co w stosunkowo łagodnych gierkowskich czasach było karą dość surową. Sądził sędzia Andrzej Kryże, dziś wiceminister sprawiedliwości.
Nawet z tamtych trudnych czasów Komorowski jest wspominany jako osoba mało kontrowersyjna. "Zamknięto nas razem w Pałacu Mostowskich. Siedziało się z nim dobrze, co nie było regułą. Między współwięźnami czasem iskrzyło" - opowiada Jan Lityński, wówczas z KOR. Jan Dworak wspomina historię, gdy jego kolegę zamknięto do aresztu razem z Piłką. "Bronek porozumiał się ze strażnikami i zamówił przez nich obiad w bufecie. A Marian nie chciał z nimi w ogóle rozmawiać".
Nieśmiały, głodny autorytetu
Lata 80. to internowanie podczas stanu wojennego, potem znów konspirowanie. I etat nauczyciela historii w niższym seminarium duchownym w Niepokalanowie. Nauczycielska pensja musiała wystarczyć siedmioosobowej rodzinie. Komorowski lubi przypominać, że był przeciwnikiem Okrągłego Stołu.
Jego poglądy zmieniła dopiero praca w Urzędzie Rady Ministrów podczas premierostwa Tadeusza Mazowieckiego. Do pracy przyjęto go za protekcją Mariana Piłki, który znał dobrze ministra Aleksandra Halla.
Według znajomych Komorowskiego, miał on dwóch politycznych mentorów. Pierwszym był Antoni Macierewicz, którego poznał już na początku lat 70. "Tak, przyznaję się do fascynacji tą postacią, choć dziś, gdy mijamy się na schodach, mówimy sobie tylko dzień dobry" - opowiada Komorowski.
Macierewicz pokazywał mu świat rewolucji, choć sam zmieniał poglądy od wielbiciela radykalnej południowoamerykańskiej lewicy po zwolennika coraz mocniejszych więzi z Kościołem. Od 1989 roku guru staje się Tadeusz Mazowiecki, poznany w obozie internowania w Jaworzu, ale bliżej tak naprawdę dopiero podczas wspólnej pracy rządowej.
Ci idole są jak dzień i noc. Macierewicz impulsywny, trochę makiaweliczny, ale i nieuznający kompromisów. Człowiek walki. Z kolei Mazowiecki powolny, ostrożny, choć równie jak Macierewicz uparty. "On mi pokazał, czym jest państwo" - mówi Komorowski o pierwszym premierze III RP. Z jego poręki został wiceministrem obrony, a od 1991 roku posłem Unii Demokratycznej, choć do partii wstąpił dopiero trzy lata później.
"Bronek z tamtych czasów był głodny autorytetu. Więc <kupił> Mazowieckiego z jego filozofią powolnych zmian" - opowiada polityk prawicy. Są i bardziej złośliwe interpretacje. "Potrzebował jako nauczyciel z piątką dzieci szybkiego awansu. Bał się ryzyka, więc obstawił tych, którzy wtedy rządzili" - uważa dawny znajomy Komorowskiego.
Broni go Kazimierz Ujazdowski, dziś polityk PiS, wtedy pracujący w URM wraz Hallem i Komorowskim. "Bronek był naprawdę zafascynowany poglądami Mazowieckiego. Ale czasami potrafił się wybijać na niepodległość. W czerwcu 1992 roku, po nocy teczek, wbrew większości Unii Demokratycznej, w tym i Mazowieckiemu, wypowiedział się za lustracją. Był trochę wystraszony, ale trzymał się swego".
Jako poseł Unii Demokratycznej od 1991 roku chciał, aby to była partia szanująca tradycyjne wartości i racje katolików. Denerwował się antyklerykalnymi wystąpieniami klubowej koleżanki Barbary Labudy. Jednak w 1992 roku nie odszedł z klubu Unii razem z Hallem i Ujazdowskim. "Trudno mu było sobie wyobrazić świat poza unijnymi autorytetami" - uważa Ujazdowski. "Nie mogłem opuścić partii Mazowieckiego" - tłumaczy sam Komorowski.
"Niekonfliktowy, powszechnie lubiany" - wspomina Jan Lityński, który w sporach wewnątrz Unii Wolności stał często na przeciwstawnym biegunie. Inny polityk ówczesnego lewego skrzydła UW zapamiętał Komorowskiego jako lekko rozkojarzonego, ugodowego człowieka, onieśmielonego koniecznością występów w mediach.
"Gdy się z nami spierał, nie stawiał sprawy na ostrzu noża" - opowiada. W końcu jednak postawił. W 1995 roku bronił bezskutecznie przywództwa Mazowieckiego przed partyjną lewicą skutecznie forsującą Leszka Balcerowicza. Na początku 1997 wystąpił z UW, tworząc, między innymi z Janem Rokitą, Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe.
Przesunęło go to na mapie politycznej w prawo - zwłaszcza od kiedy SKL przystąpiło do AWS. Tak naprawdę ówczesny Komorowski trzymał się trochę z boku ideowych waśni. Dlatego, bo postawił na szczególny temat - wojsko.
Za mundurem...
Może raczej postawiono na niego. Mazowiecki wyznaczył go na wiceministra obrony przy boku komunistycznego generała Floriana Siwickiego wiosną 1990 roku. Do tego niezdobytego wcześniej przez cywilów resortu wszedł razem z Januszem Onyszkiewiczem. Onyszkiewicz dostał tę propozycję, bo był mężem wnuczki Piłsudskiego. Komorowski - bo Mazowiecki kojarzył go z Tadeuszem Borem-Komorowskim, komendantem Armii Krajowej podczas Powstania Warszawskiego. Ta symbolika miała znaczenie - obaj mieli przywrócić komunistyczną armię narodowi. Zwłaszcza Komorowski - który dostał sprawy wychowawcze.
Gdy wręczono mu nominację, nie wiedział, gdzie jest budynek MON. Ledwie przedarł się przez wartownię przed budynkiem na Klonowej. Na pierwszym spotkaniu z oficerami z Głównego Zarządu Politycznego on patrzył na nich jak na ludzi KGB, oni na niego - jak na agenta CIA. Do gmachu tego ministerstwa będzie wracał często. Był wiceministrem za rządów Mazowieckiego, Bieleckiego, Suchockiej i Buzka. Wreszcie w latach 2000-2001 pełnił funkcję ministra.
Szybko wszedł w skład wąskiego grona polityków zajmujących się obronnością. Podczas wojen zdominowanego przez lewicę parlamentu z Wałęsą o wpływ na wojsko stawał - choć miękko - po stronie parlamentu. Chodziło przecież o europejski standard: cywilną kontrolę nad armią. "Wielu polityków, wchodząc do tego resortu, daje się zdominować przez generałów. Grozi to zwłaszcza ludziom odczuwającym zbytni respekt wobec munduru" - tłumaczył dziennikarzom w kuluarach Sejmu po kolejnej potyczce z Wałęsowskim Sztabem Generalnym.
Co ciekawe, szeptana plotka przypisywała także i jemu jako ministrowi ugodowość wobec generałów. Jednak generał Roman Polko, dziś wiceszef Biura Bezpieczeństwa Narodowego, a kiedyś dowódca jednostki Grom, widzi to inaczej. "Znał się na wojsku, a kiedy sztab generalny chciał rozgonić Grom, stanął w naszej obronie" - opowiada Polko. I przypomina, że działo się to przed atakiem terrorystycznym na World Trade Centre, gdy rola takich formacji nie była powszechnie doceniana.
Podczas prac nad programem PO były już minister zgłosił rewolucyjny pomysł przebudowy struktur dowódczych. W skrócie sprowadzał się on do odbiurokratyzowania sztabu. Był więc przeciwny do oczekiwań generalskiego lobby. I to jedna strona medalu. Ale jest i druga. Nigdy nie kwestionował pozycji WSI, choć przez lata te odziedziczone po PRL służby pozostawały pod bardzo słabą cywilną kontrolą. Dziś Komorowski zapewnia, że problem ludzi po sowieckich szkołach w WSI jest marginalny. I przypomina, że szyfry bolszewickiej armii w 1920 roku złamali dawni austriaccy oficerowie, tyle że już w polskich mundurach.
I jako minister, i członek opozycji łatwo nawiązywał wspólny język z politykami innych opcji. Do dziś jest w świetnych relacjach ze swoim następcą, SLD-owcem Jerzym Szmajdzińskim. Dzięki temu stał się współautorem ponadpartyjnego kompromisu - na jego mocy wojsko mogło liczyć na stałe finansowanie, na poziomie 2 procent PKB. Ale też dzięki temu ma dobre wejścia do obozu lewicy.
Pewien polityk SLD, komentując dorobek akurat nie Komorowskiego, ale Szmajdzińskiego, zauważył przenikliwie: "wojsko to taka dziedzina, w której niełatwo coś zepsuć, a łatwo błyszczeć". Może to przesada, ale rzeczywiście Komorowski uniknął ostrzejszej krytyki, która dotykała wielu ministrów.
Do wyborów 2005 rzadko też wdawał się w spory z innymi partiami. Jeszcze ostatnio, broniąc się w Sejmie przed błahymi zarzutami o zaakceptowanie wątpliwej transakcji podpisanej przez jego poprzednika, Janusza Onyszkiewicza, wykładał swoją filozofię w charakterystyczny sposób: "Jestem zawsze za kontynuacją".
Nie lubi rozróby
Ta maksyma stała się wyznacznikiem jego przekonań nie tylko w stosunku do obrony. Pytam o różnice między nim i Komorowskim Jana Rokitę. "Bronek ceni kontynuację, świat bez wstrząsów i niespodzianek. Ja stawiam na zmiany, a czasem na rozróbę. W tym sensie on lubi konserwować, a ja jestem niepoprawnym WiP-owcem" - żartuje Rokita, który w latach 80. działał w ruchu Wolność i Pokój, pełnym anarchizujących pacyfistów.
Ta różnica ma znaczenie o tyle, że według wielu świadków Komorowski miał poza Macierewiczem i Mazowieckim jeszcze jednego przewodnika. "Był zapatrzony w Janka Rokitę" - zapewnia Artur Balazs, który działał z obydwoma w SKL. Potwierdzają to dzieje ich kolejnych ruchów.
Razem kontestują w UW Balcerowicza. Razem tworzą SKL, a potem w wewnętrznych rozgrywkach Komorowski forsuje z powodzeniem kandydaturę Rokity na lidera. W zamian - jak wspomina ówczesny poseł AWS - to Rokita załatwia Komorowskiemu u Krzaklewskiego i Buzka kierownictwo MON. Wreszcie razem wchodzą do PO. Może to w zauroczeniu argumentami młodszego o siedem lat, elokwentnego Rokity tkwi tajemnica gwałtownych decyzji Komorowskiego - zwłaszcza tej o rozstaniu z unijnymi autorytetami. Co ciekawe, dziś obaj wypierają się na wyprzódki swojego politycznego związku.
"Podejmowaliśmy wiele takich samych decyzji, ale jak dwaj wyborcy, którzy od lat głosują jednakowo - na dwóch końcach Polski" - ironizuje Rokita. Komorowski zapewnia, że on był ze stajni politycznej Mazowieckiego, a Rokita - Geremka. "To prawda, nasze drogi sie przecięły. Ale ja ewoluuję od prawicowego radykalizmu do umiaru, a Janek odwrotnie" - definiuje Komorowski.
I w tym coś jest, ale czy chodzi tu tylko o klasyczne podziały na linii prawica - lewica? Podczas dyskusji w Platformie przed wyborami 2005 Rokita forsował hasło "Nicea albo śmierć", a Komorowski przestrzegał, że to zaszkodzi stosunkom z Unią Europejską. Rokita chciał radykalnej lustracji i likwidacji WSI, Komorowski - przeciwnie. Dziś na przypomnienie, że także lider PO Donald Tusk popierał twarde rozwiązania, odpowiada: "Ja zawsze wypowiadałem w tych sprawach swój pogląd".
Jeśli Platforma zaczęła dryfować od niejasnego programu IV RP do znajomego modelu III RP, Bronisław Komorowski jest tego kursu najgorętszym zwolennikiem. "On uważa, że konserwatyzm polega również na konserwowaniu praw i instytucji z ostatnich 18 lat" - zauważa Ujazdowski.
Równocześnie lubi się przedstawiać jako prawdziwy konserwatysta. Nawołuje do reprywatyzacji (w ustach człowieka z ziemiańskiej rodziny to naturalne), przypomina, że PO należy do chadeckiej międzynarodówki. "Ale w sprawie poprawki chroniącej życie używał retoryki brzmiącej miło dla ucha lewicy" - zauważa poseł PiS Jarosław Sellin. I dorzuca: "W Komorowskim czuje się nie tyle styl konserwatysty, co elitarność byłego członka Unii Demokratycznej".
Niepolityczna natura konserwatyzmu Komorowskiego wynika z całej jego biografii. Wolał współpracować z lepiej ułożonymi działaczami ROPCiO. "Żona była dla niego od początku oparciem, a przecież wśród ludzi opozycji z wiernością, stabilnością związków było bardzo różnie" - wspomina Piłka. Polityk zaproszony w latach 90. do ówczesnego ministra obrony maluje sugestywny obraz: "Wspaniałe mieszkanie pełne portretów przodków i dobrze ułożone dzieci, które podawały gościom przysmaki".
A równocześnie ważny polityk Platformy ma trudności z politycznym zakwalifikowaniem Komorowskiego. "Jego konserwatyzm to serwetki na stole, dobre wychowanie, piątka dzieci, dobra żona, mundur, patriotyczne pieśni. A ponad tym rozciąga się szerokie pole poglądów, które się zmieniają".
Dziś nie zmienia się jedno. Krytyka PiS jako partii zagrażającej stabilności państwa, wręcz niszczycielskiej. "Co to ma wspólnego z prawicą?" - spokojny zazwyczaj polityk ulega na chwilę emocji. Politycy partii rządzącej odpowiadają podobnymi emocjami. "To cyniczny polityk, chętny do koalicji z lewicą" - uważa rzecznik PiS Adam Bielan.
Polityczne szachy
Jego ataki na PiS nie pasują do wcześniejszego wizerunku - człowieka łatwo dogadującego ze wszystkimi. Nawet jeden z jego niepolitycznych znajomych przyznaje, że "Bronek w pewnym momencie trochę przesadził". "Zastanawiałem się, czy nie zaszkodzi to jego wizerunkowi człowieka kompromisu" - dzieli się obawami.
Komorowski nie ma takich wątpliwości. "Polityka się tabloidyzuje, więc trzeba mówić dosadnie i zrozumiale. A wskaźniki sympatii dla mnie rosną" - polityk potrząsa najnowszym sondażem. I rzeczywiście, coś jest w jego stylu bycia, że miotając nawet mocne oskarżenia z telewizyjnego ekranu, pozostaje sympatyczny i wiarygodny.
Dlatego można dyskutować, na ile ulega emocjom, a na ile świadomie gra kartą antypisowskiej twardości. Zwłaszcza że ten język daje mu popularność w partii. Poseł PO ze Szczecina Krzysztof Zaremba po długim peanie na cześć wiceprzewodniczącego, mówi o nim z dumą: "Czasem jest jak magnum 44, jak wystrzeli, zostawia dziurkę na wylot".
Popularność Komorowskiego potwierdza senator Platformy Jarosław Gowin. "Na początku klub reagował lekkim zaskoczeniem na jego ostre wypowiedzi. Ale w terenie zwolennicy PO go lubią. Opisują go jako człowieka rozsądnego i wiarygodnego" - opisuje wrażenia z podróży po Małopolsce.
Prywatnie jest nadal miły, nawet dla atakowanych polityków PiS. Ale jego jowialność bywa pozorna. "Od momentu gdy wyzwolił się od Rokity, Bronek stwardniał" - ocenia Artur Balazs. "Wtedy stał się samodzielnym rozgrywającym" - dodają inni. Jako szef mazowieckiego regionu partii do pewnego momentu zręcznie grał ze zwolennikami Piskorskiego. I potrafił się w porę wycofać, gdy zaczęło się z tym wiązać osobiste ryzyko. "Na zarządzie partii, kiedy wyrzucano kolejnych Piskorczyków, jęczał przy każdym nazwisku: No nie, na tego się już nie zgodzę. Ale ostatecznie zgodził się na wykluczenie wszystkich" - opowiada ważny polityk PO.
Przed ostatnim kongresem wywołał wrażenie, że będzie kandydować na przewodniczącego partii. Wdał się w niejasne kontakty z Pawłem Piskorskim. W partii krąży sugestywna opowieść: Tusk zaprasza do siebie Komorowskiego. "Bronku, spiskujesz przeciw mnie z Pawłem" - mówi. "Ja? Ależ to nieprawda" - zaprzecza indagowany. Tusk wymienia miejsce spotkania polityka z Piskorskim. "Ale teraz jestem tutaj" - zauważa przytomnie Komorowski. Zyskuje tym zagraniem stanowisko wiceprzewodniczącego.
Talent do roszad oraz antypisowska wojowniczość to niejedyne źródła sukcesu Komorowskiego. Jego umiejętności wygłaszania okrągłych opinii na każdy temat, okraszonych często dowcipem i dobre kontakty z dziennikarzami uczyniły go wymarzonym gościem telewizyjnych programów. Każdy, kto pamięta niepewnego posła Komorowskiego z początku lat 90. dostrzeże, ile się nauczył.
Bywało, że jeszcze w Platformie sprawiał wrażenie bon vivanta unikającego ciężkiej partyjnej pracy. Często znikał z zarządów, stosując wypróbowany trick wszystkich, którzy nienawidzą długich nasiadówek: zostawiał na krześle swoją walizkę, którą już po zebraniu zabierał asystent. Podczas jednego z politycznych kryzysów okazało się, że pojechał na polowanie.
Ale te epizody to już historia. Obecny Komorowski to polityk pracowicie wertujący stosy opracowań, umiejący się przygotować do każdego tematu, uczący się w późnym wieku angielskiego. "Działkę" wojskową porzucił jako zbyt hermetyczną. Tematyka zagraniczna jest bardziej prestiżowa. To dobry punkt wyjścia do sięgnięcia jeszcze wyżej.
Historia Bronisława Komorowskiego jawi się jako historia sympatycznego człowieka, który w latach PRL-u w imię tradycji rodzinnej i patriotycznych emocji stał się bojownikiem, ale z ulgą porzucił ten typ aktywności, gdy przyszła wolna Polska. A potem to również historia polityka pełną gębą: zręcznego, twardego. "Politykę traktuje jak partię szachów" - opisuje obrazowo jego partyjny kolega.
Popularny w partii Komorowski pozostaje jednak generałem bez wojska. "Rokita najpierw uwodzi ludzi, potem ich odpycha. Bronek, mimo całej swojej sympatyczności, trzyma ich na dystans" - uważa ważny polityk PO. "Polityka nie jest dobra do przyjaźni" - mówi szczerze Komorowski. Sam kultywuje przede wszystkim dawne kontakty - z harcerstwa, opozycji. To z tymi ludźmi spotyka się, by śpiewać kolędy podczas Bożego Narodzenia.
Jego partyjni koledzy dopowiadają: Komorowski nie potrafił zrozumieć emocjonalnego napięcia między Rokitą i Tuskiem, którzy traktowali się jak mąż i żona w trakcie rozwodu. Jemu takie emocje są obce. To słabość? A może źródło siły.
Otoczony wianuszkiem współpracowników Tusk może postawić na samotnego Komorowskiego jako na szefa rządu - jeśli PO wygra parlamentarne wybory. Byłby w takiej sytuacji zdany na łaskę i niełaskę lidera. I gwarantowałby medialny sukces jako ktoś w rodzaju "Marcinkiewicza Platformy". Grzeczny spec od podobania się. A zarazem ktoś, kto - jak mówiono o nim już w otoczeniu Mazowieckiego - "ma zawsze porządek w papierach".
Tylko czy to wystarczy Platformie? Czy nie staje się ona, trochę i pod jego wpływem, nazbyt prozaiczna, pozbawiona odrobiny Rokitowego "szaleństwa". Jej program przygotowany pod okiem Komorowskiego - bez dawnych pomysłów na zmianę konstytucji, bez zapowiedzi uderzenia w przywileje władzy - jest wykalkulowany, wystudzony. Trochę jak on sam dzisiaj.
Można by powiedzieć: Bronisław Komorowski już wygrał. Tylko czy jako przywódca, przyszły szef rządu, nie poprzestanie na lawirowaniu. Czy okaże się zdolny do jeszcze jednej przemiany: w specjalistę od śmiałych, niekoniunkturalnych decyzji.