Pytanie, co tak naprawdę przywieźli nasi negocjatorzy, doczekało się różnych odpowiedzi. Zwolennicy miękkości wobec Unii Europejskiej twierdzili, że to prężenie muskułów, straszenie wetem było niepotrzebne i popsuło nam ostatecznie stosunki z naszymi partnerami. Jest i inna grupa krytyków twierdzących z kolei, że Lech Kaczyński i Anna Fotyga oddali wszystko bez walki - z poduszczenia takich osób, jak unijna komisarz Danuta Hubner czy ambasador w Brukseli Jan Tombiński.
Na łamach DZIENNIKA broniłem tego kompromisu, uznając, że więcej wytargować się nie dało, a dzięki naszemu wcześniejszemu "podskakiwaniu" dostaliśmy takie ustępstwa, jak przedłużenie zasad liczenia głosów z traktatu nicejskiego i wzmocniony kompromis z Joaniny. Ten ostatni miał pozwalać Polsce na blokowanie decyzji i poszukiwanie sojuszników dla swoich zastrzeżeń. Wskazywałem na trudną sytuację braci Kaczyńskich w samej Polsce. Cokolwiek by zrobili - weto czy nadmierne ustępstwa - spotkaliby się ze zmasowanym ostrzałem opozycji i mediów. Więc wybrali taktykę niebicia się na wielu frontach równocześnie.
Ale pisząc to, naiwnie sądziłem, że nasze władze wiedzą, co wynegocjowały. Dziś okazuje się, że niekoniecznie. Że kluczowego znaczenia nabrało to, czy prezydent miał w danym momencie przy sobie tłumacza. Że kompromis z Joaniny wygląda prawdopodobnie dużo mniej różowo - bo odroczenie decyzji o dwa miesiące to niezbyt wiele.
Trudno się dziwić, że pojawiły się żądania głowy minister Fotygi. Ktokolwiek by zawinił, konstytucyjną i polityczną odpowiedzialność ponosi ona. Oliwy do ognia dolała jej odmowa tłumaczenia posłom, co tak naprawdę wynegocjowaliśmy. Jest czas tajemnic, ale jest taki moment, gdy parlament, media, gdy społeczeństwo ma prawo wiedzieć.
Irytację okazał szef komisji spraw zagranicznych Paweł Zalewski. To prawda, był on niegdyś konkurentem pani minister na stanowisko szefa MSZ, ale do tej pory lojalnie milczał, przeżuwając swoje zastrzeżenia. Jest postacią ważną - to jeden z ostatnich polityków PiS poważanych przez kogoś jeszcze niż inni politycy PiS. Dzięki temu dostał ostatnio stanowisko wiceprezesa partii. Premier musi się teraz zastanowić, czy po raz kolejny potraktować incydent w kategoriach partyjnej zwartości, czy dokonać małego rachunku sumienia.
Nie wiem, jaką tak naprawdę odpowiedzialność za tę kakofonię ponosi Anna Fotyga. Wiem, że jest politykiem niekomunikatywnym i nieufnym, a prowadzenie polityki zagranicznej to także komunikacja z obywatelami. Jeśli wprowadziła prezydenta w błąd, powinna zniknąć jak najszybciej. Ale jeśli nawet nie, symbolizuje to wszystko, co obciąża - skądinąd słuszne - intuicje obecnego rządowego obozu, że warto grać o nasz interes narodowy. Symbolizuje chaotyczną dyplomację, wygłasza nieprzejrzyste przemówienia, nie dba o obsadę naszych placówek za granicą. Polityka twarda nie musi oznaczać polityki niepoważnej. Słychać, że premier Kaczyński to wie. Kieruje się tak naprawdę jednym odruchem - upierania się przy kimś, kogo krytykują posłowie opozycji i dziennikarze. Ale niech zauważy jedno: tacy ministrowie, jak Ziobro czy niegdyś Dorn, zawsze byli atakowani chyba mocniej niż Fotyga. A jednak nikt ich nie lekceważył.
Ale ten rachunek sumienia powinien pójść dalej. Pewien stopień zamętu jest wliczony w logikę polskiej dyplomacji, skoro zajmują się nią równolegle prezydent i premier. Ale ten chaos powinien mieć swoje granice. Nie może być tak, żeby różne grupy doradców i ośrodki decyzyjne - formalne i nieformalne - ciągnęły do siebie, przedstawiając na dokładkę mediom nieoficjalnie własne, skrajnie odmienne wersje wydarzeń. Jeśli godna zaufania jest pani Hubner czy ambasador Tombiński, niech któreś z nich zostanie szefem MZS. Jeśli tak zwani szerpowie, niech oni kierują naszymi negocjacjami. Trzeba się na coś zdecydować. Osławiona twardość liderów PiS coraz częściej zaczyna skrywać chwiejność.