Żadna książka czytana później nie dorównała wrażeniu, jakiego doznałem, wsłuchując się we wspaniałą, biblijną melodię opowieści o ukamieniowaniu św. Szczepana, którą w oliwskiej Katedrze pod wezwaniem św. Trójcy ustrojonej radosnymi drzewkami świerkowymi, podniesionym głosem czytał młodziutki, odziany w białą szatę diakon z seminarium biskupiego. W Biblii zachwyciła mnie podniosłość tonu, niecodzienność języka i głęboka nieprzejrzystość znaczeń wciągająca duszę w otchłań ryzykownych poszukiwań niejasnego, umykającego Sensu.

Fundament biblijny
Najmocniej odcisnęło się w mojej pamięci kilka biblijnych obrazów o niezwykłej wyrazistości i sile. Przejście przez Morze Czerwone. Niedoszłe synobójstwo Abrahama na skalistym szczycie góry. Dobry Samarytanin. Przemiana wody w wino w Kanie Galilejskiej. Chodzenie Jezusa po wodzie. Spalenie żywcem tysięcy bezbronnych ludzi w Sodomie i Gomorze. I cała historia Ukrzyżowania. Uwiodła mnie też prześwietlona blaskiem zachodzącego słońca opowieść o tym, jak uczniowie nie rozpoznali Jezusa na wiejskiej drodze do miasteczka Emaus.

Były to obrazy tak potężne i piękne, że zapadły w moją pamięć na zawsze. Nic, co potem przeczytałem, nie mogło się z nimi równać. Biblia świeciła we mnie przez długie lata jak łuna pożaru nad miastem. I świeci nadal. To jest fundament mojej wyobraźni.

Księga ta przyciągnęła mnie w chwili, gdy zdałem sobie sprawę, że czytam ją inaczej niż ci, którzy ją objaśniali. W Polsce czyta się raczej wypisy z Biblii niż Biblię samą, tak jak to robią choćby protestanci. Wiedziałem, że moi rodzice i sąsiedzi Biblii w domu nie czytają. Zupełnie wystarcza im to, co ksiądz odczytuje co niedziela z ambony. Długo nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że w wielu katolickich domach epoki mojego dzieciństwa - były to lata 50. ubiegłego wieku - Biblia funkcjonowała jako swoista lektura nadobowiązkowa, do której czytania nie zachęcano zbyt energicznie. Dozowano ją raczej w ściśle odmierzanych, niedzielnych dawkach. A cała reszta, której z ambony nie czytano? To także mnie do niej przyciągnęło. Chciałem dowiedzieć się, co jest w tej reszcie, do której mało kto z moich znajomych i przyjaciół naprawdę z własnej potrzeby zaglądał.

Wszystkie książki, które później przeczytałem, odnosiłem do tego fundamentu mojej wyobraźni, który nazywam fundamentem biblijnym. Obrazy biblijne miałem wciąż pod powiekami. Świat książek rozpadł się w moich oczach na dwa skrzydła. Po jednej stronie skrzydło Biblii, po drugiej stronie skrzydło toczące spór z Biblią, ale nie były to wcale skrzydła sobie obce. Zwiedzałem duchem obie krainy z równą ciekawością i równym niepokojem.

Po stronie Biblii był bezbożny Kafka ze swoim zaplątanym metafizycznie "Procesem", tajemniczą opowieścią o człowieku oczekującym na śmierć u wrót Prawa. Do dziś jest to dla mnie dzieło równie nieprzeniknione, jak opowieść o Zmartwychwstaniu i Pustym Grobie. W Biblię - czułem to - był głęboko wrośnięty Bruno Schulz ze swoją delikatną, agnostyczną ironią, którego "Sanatorium Pod Klepsydrą" kochałem już w licealnych czasach, marząc później, by w swoich książkach osiągnąć efekt równej gęstości znaczeń i wszechstronnego zaplątania sensów w arabeskę niepoddającą się żadnej racjonalnej wykładni.

Dwa skrzydła
Kiedy miałem dziewiętnaście lat, zupełnie przypadkiem natrafiłem na "Mdłości" Sartre’a i "Kaina" Byrona. Czytałem w tamtych czasach wszystko na oślep, skacząc z epoki na epokę, więc musiało się tak w końcu stać. Zderzenia Sartre’a z Byronem było poruszające. U egzystencjalistów pociągała mnie ulga metafizyczna - proste zdanie, że Boga nie ma, dlatego każdy z nas jest zobowiązany do ludzkiej wielkości. To mnie popchnęło w stronę "Obcego" i "Upadku" Camusa, dziwnych książek, fatalnie depresyjnych, które tajemnym obrotem znaczeń umiały leczyć z depresji. Byron zachwycił mnie swoją metafizyczną szarpaniną. Mickiewicz, którego czytałem z obowiązku, wydał mi się przy nim barankiem. Byronowski Kain szarpał się nieprzytomnie na haczyku religijnych dogmatów jak złoty łosoś ze skrwawioną skrzelą, na wędce wyciągniętej z wody ludzkiego umiarkowania. W świetle egzystencjalizmu laickiego wyglądał na wariata, co tylko dodawało mu barw. Jasny katolicyzm księdza Twardowskiego to była przy tym dziecięca igraszka, może dlatego ludzie tak chętnie czytali "Nie przyszedłem pana nawracać". Ciśnienia religijnej duszy Byrona były wspaniałe, lecz przecież nie dla wszystkich.

Dostojewski ze swoimi strasznymi powieściami był gdzieś pośrodku. W połowie człowiek Boży, w połowie diabeł, wciągnął mnie skutecznie w świat swoich zmartwień, prowadząc nieomylnie ku niedobrej myśli o buncie, która długo nie umiała mnie opuścić, choć swoimi prawosławnymi egzorcyzmami robił wszystko, by mnie z błędów wyleczyć. Wbrew jego staraniom Raskolnikow pozostał mi dużo bliższy niż nienagannie śliski sędzia Porfiry, rzecznik Boga, cara i sprawiedliwości, chociaż na swoich studenckich rękach miał krew dość podłej staruszki.

Po drugiej stronie był Gombrowicz, który zresztą wiele wziął z Dostojewskiego. Jego "Ślub" uderzył we mnie jak ołowiana ściana. Nagość człowieka, która się odsłaniała w tej nieprzeniknionej sztuce pod pustym niebem ludzkiej historii, mówiła więcej o życiu niż cokolwiek. Chłonąłem twardą prawdę, czując, że burzę w sobie wszystko, co chcieli we mnie zbudować sprytni ideologowie wpędzający mnie w pułapkę Porządku i Posłuszeństwa. Mroczne sekrety władzy człowieka nad człowiekiem wychodziły na jaw. Zawsze pociągał mnie mądry, gorzki, czarny Gombrowicz, nie ten radosny, kpicy, zabawny, z szalonego "Ferdydurke", choć wiedziałem, że "Ferdydurke" to była najlepsza rzecz, jaką napisał, której potem już nigdy nie przeskoczył.

"Inny świat" Herlinga-Grudzińskiego odbił się ode mnie zupełnie. Wolałem "Bramy raju" Andrzejewskiego a także jego zapomniane opowiadanie biblijne "Teraz na ciebie zagłada", w którym holenderski arras ożywał pod piórem pisarza bolesnymi scenami Raju. Bliskie mi było raniące inteligencką duszę opowiadanie Jana Józefa Szczepańskiego "Buty", równie dobre jak "Do piachu" Różewicza, a może lepsze.

Łakomstwo na Przygodę
Nurtem podziemnym płynęła we mnie równolegle do tych biblijnych i antybiblijnych wtajemniczeń rzeka książek, od której - wiedziałem to bardzo wcześnie - nie powinienem oddzielać swojej wyobraźni. Miałem więc duszę jak przekrojony na kilka plastrów hamburger. Na górze Biblia, Dostojewski, Byron, Sartre i Kafka, na dole zaś, pod warstwą Schulza i Gombrowicza? Coś dużo niższego, wstydliwego, smakowitego. Prawdziwą poezję powieści poznałem, czytając baśnie Verne’a, co czyniłem przeciwko Verne’owi, bo czytając "Tajemniczą wyspę" czy "Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi", ignorowałem zupełnie jego dydaktyczne przesłania, którymi ten pisarz chciał naprawiać świat. Chłonąłem tajemnicę Różnicy i nagłej odmiany losu.

Na zawsze w mojej duszy zrosły się czarne staloryty ilustracji do Verne’a z materią powieściowej Przygody, utwierdzając mnie w przekonaniu, że kto zdradza Przygodę, zdradza też Literaturę. Łakomstwo na Przygodę pozostało we mnie na zawsze i zawsze też marzyłem, by w swoich książkach nadać Przygodzie ciemne, mroczne piętno, a nawet czarną głębię przygody biblijnej. Przy dzisiejszej, wyniosłej pogardzie dla Przygody i zepchnięciu jej w sferę literatury popularnej szedłem pod prąd i wiedziałem, co robię. Literatura, w której Przygoda zamiera, rozmija się z korzeniami ludzkiego ducha, który u swego podłoża kryje dziecięcą radość splatania Lęku, Przerażenia i Śmiechu z szalonymi obrotami Losu.

Ideałem powieści dobrze napisanej długo dla mnie pozostawał "Władca much" Goldinga - powieść przygodowa z moralno-metafizyczną głębią, u której podłoża wyczuwałem dziecięce szaleństwo "Wyspy skarbów" Stevensona. Pociągała mnie żałosna i groźna naiwność "Chłopców z Placu Broni" Molnara i uwodzicielska siła indiańskich opowieści Karola Maya, pchających młodego człowieka prosto w śmierć.

Sienkiewicz mieścił się w tej sferze. Uczył pogardy dla śmierci, to znaczy pogardy dla życia. Przeżyłem z nim przygodę gwałtownego przyciągania i odpychania. Kochałem jego bohaterów, ale "Krzyżacy" zasiali w moim sercu wieczną nienawiść do Niemców, z której długo później nie umiałem się wyleczyć. Na widok krzyża na białym płaszczu czułem dreszcze. Bardzo to był skuteczny pisarz. Wzruszające dzieje Stasia i Nel opisane "W Pustyni i w puszczy" oprócz patriotyczno-pedagogicznych banałów wpoiły mi dyskretny strach przed islamem i wyniosłą, europejską pogardę dla wyznawców Allaha oraz prymitywnych czarnych, którzy - jak wiadomo - są sympatyczni, ale bez białych nie poradzą sobie na świecie.

Były też książki, które po prostu kochałem, ale które żadnego wpływu na mnie nie wywarły. Na przykład lekkie jak płatek róży na dnie porcelanowej filiżanki do kawy "Śniadanie u Tiffany’ego" Trumana Capote’a. Od Tomasza Manna trzymałem się raczej z daleka. Wolałem "Tonio Krogera" od himalajskich szczytów "Czarodziejskiej góry" i "Doktora Faustusa". Rozczarował mnie "Moby Dick" Melvilla. Zachwycił "Herzog" Saula Bellowa i "Pnin" Nabokova. Bardzo lubiłem zawstydzająco manieryczny "Portret Doriana Greya" Wilde’a.

Poza tym przeczytałem tysiące książek, z których pamiętam mało albo nic. Wiele z nich osłabiło mnie, bo czytanie książek rzadko wzmacnia.

Wszystko, co tu napisałem, nie odsłania jednak głównego sekretu. Nikt z nas nie wie naprawdę, jaka książka dotknęła jego serca najsilniej i zostawiła w nim najmocniejszy ślad. I ja też tego nie wiem, choć udaję, że coś niecoś w sobie rozpoznałem. Wpływy najgłębsze są zawsze nieuchwytne.




































Reklama