Tytuł kursu brzmiał "Porównanie systemów gospodarczych", a każdy wykład zaczynał się lub kończył sakramentalną formułką "państwowa interwencja w gospodarce nie może współistnieć z demokracją w polityce". Jedyne pytanie na egzaminie brzmiało zaś "Czy państwowa interwencja w gospodarce może współistnieć z demokracją w polityce? Odpowiedź uzasadnij". Piszę o tym nie po to, by zakpić z i tak już często atakowanego profesora, lecz dlatego, że doświadczenie to ukazuje wpływ Marksa na nasz sposób postrzegania otaczającego nas świata. Człowiek, który stał się ikoną antysocjalizmu, przejął - i rozpowszechniał wśród swoich studentów - zasadniczo marksowską wizję świata: baza (gospodarka) determinuje nadbudowę (m.in. politykę). Warunkiem istnienia liberalnej (po marksistowsku - burżuazyjnej) demokracji jest kapitalistyczny system produkcji.

Podobne przykłady można mnożyć. Bez względu na poglądy w kwestii optymalnego poziomu rozwarstwienia społecznego (Niall Ferguson przyznaje na przykład, że często myśli w marksowskich kategoriach, lecz w konflikcie klas zawsze opowiada się po stronie burżuazji) czy stopnia zaangażowania państwa w gospodarkę (rosyjska praktyka centralnego planowania sprawiła, że nikt dziś nie rozważa go jako alternatywy dla rynku, mimo iż rozwój technik informatycznych bardzo zwiększył szanse jego sukcesu), ludzie kształtujący życie społeczne pozostają pod silnym wpływem marksizmu, nawet jeśli sobie tego nie uświadamiają. Termin "rewolucja" i pojęcie "walki klas" w naturalny sposób używane są dziś przez prawicowych polityków. Kto nie wierzy, niech przeczyta w internetowym archiwum "Europy" (nr 129) tekst wykładu wygłoszonego rok temu w Waszyngtonie przez Jarosława Kaczyńskiego. "Wartość dodana" - pojęcie wprowadzone do teorii ekonomii przez Marksa - stanowi podstawę współczesnego myślenia o gospodarce (w najbardziej rozwiniętych krajach VAT, czyli podatek właśnie od wartości dodanej jest głównym źródłem dochodów budżetu), a sukces takich marek jak Rolex, Chanel czy Lexus codziennie potwierdza trafność Marksowskiej obserwacji o sztucznej kreacji potrzeb konsumpcyjnych. W Polsce i w innych krajach dawnego bloku sowieckiego te oczywiste fakty są wypierane z głównego nurtu publicznego dyskursu. Jest to poniekąd zrozumiałe, bo marksizm został u nas za sprawą pezetpeerowskich parweniuszy zwulgaryzowany i sprowadzony do rangi bełkotu mającego uzasadnić trwanie nieefektywnej i skorumpowanej oligarchii. Odrzucenie tego bełkotu nie oznaczało jednak eliminacji marksistowskiego dziedzictwa intelektualnego. Bo i Marksowskiego opisu rzeczywistości wyeliminować nie można było - zbyt często jest trafny.

Oczywiście słowa uznania dla Marksa jako badacza i analityka nie muszą przekładać się na poparcie dla postulowanych przez niego rewolucyjnych działań ani dla uzasadniającej je ideologii. Jego przypadek może służyć jako przestroga dla filozofów i socjologów: trafność w formułowaniu sądów pozytywnych nie przekłada się na sądy normatywne, więc tych drugich lepiej się po prostu wystrzegać. Mechaniczny podział dorobku Marksa na cenną diagnozę i bezwartościową, wręcz szkodliwą receptę nie oddaje mu jednak sprawiedliwości. Być może właśnie dzięki zaprezentowanemu przez niego wyjaśnieniu, dlaczego rewolucja jest nieuchronna, większość świata kapitalistycznego zdołała jej uniknąć. Tam, gdzie excusez le mot, burżuazyjne elity polityczne poważnie potraktowały słowa o nadciągającym kataklizmie, wprowadzono mechanizmy ograniczające frustrację robotników i zapobiegające wybuchowi. W niektórych przypadkach była to rzeczywista redystrybucja dochodów, w innych - działania symboliczne polegające na zapewnieniu "prolom" alternatywnej wobec marksizmu, często nacjonalistycznej, ideologii. Z reguły obydwie metody łączono. Udało się w ten sposób przetrwać całą epokę przemysłową - aż do momentu, w którym rozpoczął się proces dezindustrializacji, masy pracujące przeniosły się z wielkich fabryk do małych firm usługowych, a postęp technologiczny pozwolił na zaspokojenie ich podstawowych potrzeb i osłabił rewolucyjny zapał. Koniec końców marksistowskie dyktatury zapanowały jedynie tam, gdzie sam Marks najmniej się ich spodziewał - w feudalnych lub przynajmniej półfeudalnych społeczeństwach Rosji, Azji i Ameryki Łacińskiej. (Na marginesie - to prawda, że marksizm był w XX wieku oficjalną ideologią wielu zbrodniczych reżimów. Jednak obarczanie go bezpośrednią i wyłączną odpowiedzialnością za te zbrodnie jest bezpodstawne. Rewolucje w Anglii i we Francji wybuchły na długo przed narodzinami Marksa, a przykład nazistowskich Niemiec dowodzi, że odwołania do spójnych systemów filozoficznych nie są zbrodniczym dyktaturom konieczne do istnienia). Co zastanawiające, rozwinięte społeczeństwa nie tylko uniknęły rewolucji, lecz także zbliżyły się w ostatnich dekadach XX wieku do Marksowskiego ideału bezklasowości i emancypacji, dzięki której można rano i po południu zajmować się myślistwem, rybactwem i hodowlą bydła, a wieczorem krytyką literacką.

Powyższe wyliczenie wpływu Marksa na rzeczywistość i nasze jej postrzeganie jest bardzo przychylne dla trewirskiego filozofa, bo zwraca uwagę głównie na te punkty, w których miał rację, a nie na te, w których się mylił. Jest to jednak powszechny sposób czytania dawnych myślicieli. Arystoteles pisał przecież, że Słońce krąży wokół Ziemi, a sperma jest produktem wewnątrzustrojowego gotowania płynów menstruacyjnych - i nie uważamy go mimo to za niegodnego naszej pamięci ignoranta. Oczywiście istnieje ryzyko, zasadniczo takie samo w przypadku Marksa, co Arystotelesa, że pozostawiony przez niego system filozoficzny wyrodzi się w religię, w której oczywiste prawdy lub łatwe do przyjęcia postulaty służą jako dowód słuszności mylnych sądów i szkodliwych zaleceń. O analogiach między marksizmem a wiarą religijną napisano w ciągu ostatniego półwiecza wiele i Tomasz Stawiszyński zdaje się przychylać do interpretacji, według której marksizm jest właśnie budzącą zdziwienie i pewien lęk religią. Nie jest jednak w tej ocenie konsekwentny, bo gdyby był, to nie wyśmiewałby się z fetyszyzmu towarowego i Logiki Dziejów, lecz podszedł do nich z równym szacunkiem, jak do transsubstancjacji i Świętej Trójcy. No, chyba że myślałby o religiach w sposób marksistowski, czyli jako o zorganizowanych systemach fałszywej świadomości.

Poddane nieżyczliwej, acz marksistowskiej analizie niepokojące redaktora Stawiszyńskiego kółko z warszawskiego Instytutu Filozofii jawi się jako grupa osób uciskanych przez (neo)liberalny system ekonomiczny, które odwołując się do ponadstuletniego opisu rzeczywistości rekompensują sobie niezadowalającą pozycję społeczną poczuciem wyższości kognitywnej (wiedzą, że system jest zły i że musi upaść) oraz moralnej (to nie system je odrzuca, lecz one system - dlatego, że system to zło). Taki opis daje w zasadzie gotową odpowiedź na pytanie, dlaczego marksizm jest popularny wśród młodych Polaków: "ci, którzy go przyjmują, nie czują się dobrze w otaczającej ich rzeczywistości". Głęboko wierzący marksista mógłby jeszcze dodać: "uświadomienie sobie tego, że są przez panujący system uciskani, jest pierwszym krokiem do emancypującej ich społecznej rewolucji".

Powyższa odpowiedź jest pociągająca w swojej prostocie - sprowadza się do stwierdzenia, że ludzie w coś wierzą, bo to coś jest prawdą - wątpię jednak, by została poważnie potraktowana przez moderatorów i innych uczestników debaty. Spróbuję więc spojrzeć na problem z bardziej neutralnej perspektywy. Widać z niej przede wszystkim to, że marksizm i jego niedawne mutacje nie mają w Polsce wielu alternatyw. Ekspiacyjna papolatria z kwietnia 2005 roku straciła już swoje wspólnototwórcze oddziaływanie i powróciła do niszy ruchu oazowego, który skutecznie konserwuje przekonania osób trwających mocno w wierze, lecz któremu brakuje intelektualnej siły, by przyciągnąć sceptyków. Masochistyczny nacjonalizm (którego najnowszym przejawem były zachwyty nad pięknem katastrofy sprowadzonej na Warszawę przez nieodpowiedzialnych romantyków) jest mocno zakorzeniony w polskiej kulturze, lecz zbytnio kojarzy się z rytualnymi gestami mało popularnych polityków, by porwać za sobą młodzież. Wreszcie liberalizm, który w warunkach wzrostu gospodarczego i otwarcia na Europę wydawałby się naturalnym wyborem ideowym Polaków, nie ma wystarczająco jasnego przekazu, by jego zwolennicy zrezygnowali pod presją Kościoła i prawicy z promocji indywidualnej samorealizacji jako najwyższej wartości. Tymczasem młodzi marksiści Czarnych się nie boją i std ich, powiedziałbym - umiarkowany, sukces.









Reklama