Szanowny Panie Profesorze,
Gdy został Pan ministrem, odetchnęłam. Wreszcie po rządach ciemnoty w oświacie zjawił się ktoś naprawdę światły. Zdecydował Pan, że ocena z religii nie będzie wpływać na średnią ocen w szkołach. Ale natychmiast dowiedzieliśmy się od Gosiewskiego, że Pan nie wiedział, co mówi... Zupełnie jak Maria Kaczyńska. Wykształciuchy i kobiety na Madagaskar.

Reklama

Media podały, że ma Pan w ogóle zakaz wypowiadania się w tej sprawie. Odebrano Panu wolność słowa - intelektualiście, a więc obrońcy słowa. Potraktowano też niegodnie ministra. Nie podał się Pan jednak do dymisji. Sądziłam, że ma Pan zamiar przełknąć zniewagę, by walczyć o ważniejsze sprawy. Rzeczywiście, wkrótce po interwencji Kościoła dowiedzieliśmy się, że popiera Pan wprowadzenie na maturze egzaminu z religii. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie przejął się Pan zbyt swoją funkcją. Minister od ministrare - służyć, znaczy służący. Ale chyba służący narodowi, a nie służący rządu wydającego rozkaz milczenia.

Jeśli dobrze rozumiem, za Pana urzędowania w Ministerstwie Oświaty ma zostać wprowadzony egzamin maturalny z religii. Jest Pan ministrem z nominacji PiS, ale jest Pan przede wszystkim profesorem filozofii - dziedziny, która jest umiłowaniem mądrości i szacunku dla innych poglądów. To zobowiązuje. Byłam Pana studentką, na translatorium tłumaczyliśmy książkę Hanny Arendt i dyskutowaliśmy o banalności zła. Tak było w czasach totalitaryzmu. Dzisiaj złem jest banalność głupoty. Można nią wytłumaczyć każdą niegodziwość. Czy głupota rozgrzesza nas jak niewinność?

Sprzeciwiam się egzaminom maturalnym z religii. Nie atakuję przy tym katolicyzmu, mojej wiary. W czasach studenckich, gdy nie przywrócono jeszcze mszy trydenckiej, chadzałam w niedzielę o świcie przez opustoszały Kraków na Wawel, wysłuchać mszy po łacinie. Lubię tradycję. Chociaż przez chwilę poczuć się jak w mistycznym średniowieczu, słuchając śpiewów gregoriańskich, łącząc się nie tylko z Bogiem, ale i z dwoma tysiącami lat chrześcijaństwa. Ale to moja sprawa. Paradoksalnie - w Polsce prywatną sprawą wiary zajmuje się państwo. A zdrowie obywateli, o które powinno się troszczyć, zostawia ich prywatnej zaradności.

Żyjemy nie w III- czy w IV-, ale w XXI-wiecznej Rzeczpospolitej. I po pierwsze, jesteśmy obywatelami, a religia w republice, jaką jest nasz kraj, to prywatna sprawa. Po drugie - egzamin z religii, to znaczy z czego? Słowo religia oznacza szacunek, pobożność. Z tego, o ile wiem, nie wystawia się stopni. Egzaminować można z wiedzy - czyli teologii albo religioznawstwa. Nie słyszałam, żeby w szkołach średnich wykładano teologię, nawet na niedościgle konserwatywnej Malcie. Oczywiście możemy być prekursorami. Po zdaniu katolickiej matury chłopiec będzie miał ułatwione wyświęcanie na księdza. Równie dobrze zamiast ocen ze sprawowania możemy wystawiać stopnie z cnót chrześcijańskich i nazwać szkołę powszechną, państwową szkołą katolicką.

Żyjemy w dziwnych czasach o jeszcze dziwniejszych konsekwencjach. Lewica zajęła się u nas okradaniem obywateli, zamiast za swych rządów walczyć o nowoczesne, laickie państwo. A polska prawica swoim anachronizmem potrafi zawrócić w głowach nawet filozofom.