Politycy i analitycy prześcigają się ostatnio w straszeniu koniecznością radykalnych ruchów oszczędnościowych nowego-starego rządu. Donald Tusk wraz z rządem pod egidą zwycięskiej PO teraz dopiero miałby dać nam popalić, gdyż problemy finansów państwa przed wyborami zamiatano pod dywan.
Jednak dopóki nie dojdzie do dramatycznego załamania gospodarczego w Europie, nic takiego nie będzie miało miejsca. Nowy rząd jest w stanie wyjść z trudnej sytuacji finansowej państwa i zmniejszyć deficyt do 3 proc. PKB w przyszłym roku bez większych reform, oszczędności i podnoszenia podatków. Niestety, to nie jest dobra wiadomość. Kolejna taka okazja, by trwale uzdrowić finanse publiczne, prędko się nie pojawi.
Minister finansów Jacek Rostowski mówił niedawno, że polska gospodarka wchodzi w okres poważnych wstrząsów z zewnątrz i że nie jest w związku z tym optymistą. Jednak kolejna recesja na Zachodzie na razie nie nadeszła, a jeśli nawet dojdzie tam do spowolnienia gospodarczego, jego wpływ na Polskę będzie ograniczony. Owszem, kolejne instytucje i banki obniżają prognozy, ale w stosunku do naszego kraju są to na ogół nieznaczne zmiany. Goldman Sachs zredukował swoje szacunki wzrostu PKB Polski w tym roku do 4,1 proc., a w 2012 r. do 3,8 proc. Wcześniej przewidywał na oba lata po 4,2 proc. Komisja Europejska nie zmieniła nawet prognozy, oceniając, że wzrost gospodarczy w tym roku wyniesie 4 proc.
Minister Rostowski musi w latach 2011 – 2012 zbić deficyt do 3 proc. PKB, czyli z grubsza o 80 mld zł. Może to osiągnąć dzięki rosnącym wpływom (m.in. wyższej inflacji), regule wydatkowej, manipulacji statystycznej, jaką było zmniejszenie składek do OFE, oraz wcześniejszemu załatwieniu sprawy emerytur pomostowych. Już widać poprawę stanu budżetu. Do końca sierpnia deficyt miał wynieść 36 mld zł, a było 21 mld zł. Tegoroczny deficyt finansów publicznych będzie więc niższy niż zakładane 5,6 proc. PKB.
Jeśli sytuacja gospodarcza pogorszy się i takie działania nie wystarczą, rząd sięgnie co najwyżej po część ulg i preferencji, które w Polsce aż kłują w oczy. Z raportu Ministerstwa Finansów i Banku Światowego wynika, że w Polsce funkcjonują u nas aż 473 preferencje podatkowe opiewające na 65,9 mld zł. Ponad połowa z tego przypada na VAT (34,2 mld zł). Najbardziej kosztownym przywilejem jest obniżona stawka VAT na usługi w budownictwie mieszkaniowym (8,9 mld zł). Będzie to o tyle łatwiejsze, że liczne ulgi mają obniżoną efektywność, czyli korzystają z nich nie ci, do których ulgi były adresowane. Łatwiej będzie można przekonać do ich zniesienia społeczeństwo.
Na pewno likwidacja części ulg jest mniej bolesna niż podnoszenie podatków. A na to rząd Donalda Tuska się nie odważy. Podobnie nie zdecyduje się na zmianę sposobu indeksacji emerytur. Zawsze może zredukować wydatki inwestycyjne, które sięgają 100 mld zł rocznie. Byłoby to jednak działanie nieodpowiedzialne, zważywszy na wykorzystanie środków unijnych.
A reformy? Donald Tusk nie jest typem reformatora. Rok temu mówił: „Niektórzy podpowiadali mi przez te ostatnie dwa lata: stań na stosie, podłóż zapałkę i zrób jakąś bolesną reformę, że wszystkim pójdzie w pięty. To nie jest polityka. Polityka polega na tym, by przeprowadzić to, co trzeba, ale przy akceptacji społecznej”. Problem w tym, że dla reform i cięć nigdy nie ma akceptacji społecznej, chyba że państwo znajduje się na dnie, jak Polska w 1989 roku.
Najbardziej prawdopodobna koalicja z PSL powoduje, że na półkę należy odłożyć radykalne pomysły gruntownej reformy KRUS. Co najwyżej koalicjanci zdecydują się na kolejny kosmetyczny zabieg podniesienia składek dla latyfundystów. Powinniśmy zapomnieć pewnie o zrównaniu wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn. Rząd raczej będzie lansował mniej drażliwe rozwiązania promujące dłuższą pracę z marchewką w postaci wyższych wówczas świadczeń. Możliwe za to, że powróci plan zmian w emeryturach mundurowych jeszcze w tym roku.
Po raz pierwszy zdarza się, że rząd ma trzy lata spokoju bez żadnych wyborów. Miejmy nadzieję, że ich nie zmarnuje.