Richard Nixon i Ronald Reagan mieli sporo szczęścia, że doradzał im Milton Friedman. Historia genialnego amerykańskiego ekonomisty to jeden z niewielu przypadków w gospodarczych dziejach świata, kiedy politycy nie tylko słuchali zwolenników wolnego rynku, ale również próbowali realizować ich idee. Milton Friedman miał tę zaletę, że doskonale zdawał sobie sprawę, jak bardzo polityka splata się z gospodarką. I jak bardzo niszczenie wolnego rynku niszczy nie tylko podstawy ekonomii, ale również demokrację.
Dlatego tak mocno naciskał na polityków, by obcinali biurokratyczne pędy, dawali ludziom więcej wolności w prowadzeniu biznesu. W tym wyścigu o zdrowe podstawy ekonomii liczył się czas, bo odkładanie reform na później, na lepsze czy bardziej spokojne okresy, już na starcie skazywało je na niepowodzenie. Swoją teorię ekonomicznego zegara wyłożył w „Tyranii status quo” opublikowanej w 1984 roku. Polityka nabrała wtedy przyspieszenia: Ronald Reagan zbliżał się do końca pierwszej kadencji i zaczynał się toczyć bój o jego reelekcję.
Sam Friedman też już miał za sobą ważne doświadczenia ze światem polityki: w 1982 roku podsumował reformy przeprowadzane w Chile rządzonym przez Augusto Pinocheta, nazywając je cudem. Friedman miał w nich spory udział, bo chilijską gospodarkę reformowali w duchu wolnego rynku Chicago Boys – jego studenci z University of Chicago. I to między innymi te doświadczenia skłoniły Miltona Friedmana do postawienia tezy, że z reformami trzeba się spieszyć. Według „Tyranii status quo”, adresowanej nie tylko do Ronalda Reagana, ale także do wszystkich polityków, nowa administracja ma od 6 do 9 miesięcy na przeprowadzenie głównych zmian, jeśli nie wykorzysta okazji, aby działać stanowczo w tym okresie, nie będzie już miała takiej okazji. Po tym okresie następują kontruderzenia sił zainteresowanych zachowaniem status quo. Są one inspirowane przez aparat biurokratyczno-instytucjonalny, któremu sprzyjają utrwalone sposoby działania.
Friedman zwraca uwagę, jak szybko rozrastają się niewielkie programy państwowe. O ile niepowodzenie w sektorze prywatnym oznacza plajtę, w państwowym często jest odwrotnie – porażka jest tłumaczona zbyt małymi wydatkami. Sektor państwowy nie tylko więc walczy o zachowanie stanu posiadania, ale tyranizuje budżet, domagając się coraz większej pomocy.
Reklama
Tylko przez pierwszych dziewięć miesięcy od zmiany władzy struktury biurokratyczno-instytucjonalne są na tyle zdezorientowane, by były w stanie zaakceptować zmiany. Żeby jednak je przeprowadzić, nowa ekipa – zanim obejmie władzę – powinna być przygotowana do rewolucji. Pakiety ustaw, a przynajmniej ich generalne idee, muszą tylko czekać na moment, w którym decydenci je odpalą.
Wszystkie ważne zmiany w Polsce zostały przeprowadzone szybko, bo dużo wcześniej pracowały nad nimi rzesze specjalistów. Tak było z reformami Leszka Balcerowicza, podobnie z pakietem emerytalnym Jerzego Buzka.
Jeżeli zmiany w państwie chce przeprowadzić ekipa Donalda Tuska, szuflady jego urzędników powinny być pełne projektów ustaw reformujących finanse państwa. Czy tak rzeczywiście jest? Na razie jedyną ważną reformą jest zapowiedź stopniowego podnoszenia wieku emerytalnego. Resztę – zwiększenie składki rentowej, wprowadzenie podatku od kopalin czy uszczelnienie podatku od zysku z lokat – trudno nazwać reformami, bo zmierzają do zwiększenia dochodów finansów publicznych, a nie redukcji wydatków. Deklaracje dotyczące ograniczenia branżowych przywilejów emerytalnych są na tyle mgliste, że prawdopodobnie nie wejdą w życie.
Całkiem możliwe, że ministerialne szuflady rządu Donalda Tuska są zupełnie puste. Według Miltona Friedmana każdy nowy rząd ma najwyżej 9 miesięcy na przeprowadzenie reform. Później jest to już niemożliwe. Czy ekipa Tuska zdąży?